Czy musimy kochać Ukrainę?

Powyższe pytanie powraca do mnie uporczywie od wielu lat, odkąd jako początkujący student historii na serio zająłem się dwudziestowiecznym wycinkiem wspólnych dziejów Polski i Ukrainy.

Z domu rodzinnego wyniosłem ową miłość w sposób naturalny dzięki wychowaniu przez Ojca, piewcy wielonarodowej I Rzeczypospolitej i wielkiego wyznawcy „idei jagiellońskiej” oraz prometeizmu Piłsudskiego, a jeszcze bardziej dzięki podsuwanym przezeń lekturom. Wszak w literaturze polskiej Ukraina jest obecna od zawsze i to jak!

Nasza wielka poezja romantyczna nie istniałaby bez szerokich bezkresnych stepów, smętnych dumek i kozackich mołojców – wszak mój ukochany Boski Julek (do warszawskiego liceum Jego imienia miałem zaszczyt chodzić – niekiedy…) urodził się w Krzemieńcu i ukraińska przyroda i mitologia wywarła na niego niezatarty wpływ, co widać choćby w „Beniowskim”, podobnie jak na największego chyba piewcę urody Ukrainy, Antoniego Malczewskiego: „Ej! Ty na szybkim koniu gdzie pędzisz kozacze? (…) Nucąc żałosną dumkę lecisz niecierpliwy?” Ale przecież już wieki wcześniej Ukraina występuje w twórczości Sępa-Sarzyńskiego, czy Szymona Szymonowica jako ziemska Arcadia, kraina piękna i miłości, który to mit powrócił po 1918 r., a zwłaszcza po II wojnie światowej w wydaniu tragicznym, jako tłumiona przez komunistyczne władze rozpacz i żal po zrujnowanej i utraconej Arcadii kresowej. Nawet oskarżany przez lewaków o krzewienie polskiego imperializmu Sienkiewicz nie budzi bynajmniej u swych czytelników nienawiści do Ukrainy – tu w wydaniu kozackim – raczej bolejąc nad rodzinnymi swarami, które doprowadziły do tego, że w jego czasach oba nasze bratnie narody m. in. wskutek owych bratobójczych swarów znalazły się pod panowaniem równie obu wrogiej moskiewskiej satrapii. Więc – mimo świadomości także okrutnych kart naszej wspólnej historii – do Ukrainy miałem stosunek zdecydowanie przyjazny, a już z pewnością nie wrogi.

Tu jednak należy uczynić istotne zastrzeżenie, zwłaszcza dla młodszego pokolenia, które nie jest w stanie wyobrazić sobie stopnia izolacji, w jakim żyły przez dziesiątki lat narody ujarzmione przez Związek Sowiecki, także Polska. Chodzi o to, że właściwie wszystko, co dotyczyło większości świata, ale w tym i naszych najbliższych sąsiadów, pozostawało właśnie w sferze mitów, nie dając żadnej szansy na skonfrontowanie choćby opisanych powyżej romantycznych wyobrażeń z rzeczywistością. Weźmy możliwość odwiedzenia Ukrainy – dla normalnego Polaka ona realnie nie istniała! Jeśli się nie było budowlańcem wznoszącym coś tam w Sojuzie lub komsomolcem ze Związku Młodzieży Socjalistycznej, odwiedzającym w nagrodę za serwilizm wobec władzy, ojczyznę światowego proletariatu „pociągami przyjaźni”, to nie miało się żadnych szans, by odwiedzić Lwów, Tallinn czy Tbilisi, a choćby i Moskwę. Dlatego mój Ojciec nigdy nie ujrzał ukochanego dzięki polskiej poezji (Lechoń, Hemar) Lwowa, a ja odwiedziłem po raz pierwszy Miasto Lwa dopiero w 1998 r., gdy rozpoczynałem zdjęcia do filmu dokumentalnego „Trudne braterstwo” o sojuszu Piłsudski – Petlura i jego konsekwencjach. Nieco przedtem poznałem pierwszych „żywych” Ukraińców – Bohdana Hudzia i Wiktora Hołubkę, podówczas młodych doktorów historii z nowej fali ukraińskich naukowców zainteresowanych stosunkami pomiędzy naszymi narodami w toku dziejów i – dzisiaj. I wówczas, dzięki wielu wieczorom spędzonym na gorących rozmowach z moimi ukraińskimi współscenarzystami, ale i wskutek własnych już doświadczeń wyniesionych z okresu zdjęciowego ustalił się mój stosunek do Ukrainy, którym chcę się teraz podzielić z czytelnikami po obu stronach granicy.

Moi współpracownicy – Bohdan i Wiktor, którzy w trakcie wypracowywania naszego prywatnego „trudnego braterstwa” stali się moimi przyjaciółmi, mówili dobrze po polsku i znali porządnie polską historię oraz literaturę, ja zaś poza obrazem Ukrainy ukształtowanym przez naszych romantyków, znałem jedynie Szewczenkę i wielbiłem Kociubińskiego (bo jakoś do dziś nie mogę za pisarza ukraińskiego uznać Gogola).

Co do wiedzy historycznej, zwłaszcza dotyczącej okresu, któremu był poświęcony nasz film, mogliśmy konkurować, gdyż jednak nawet w peerelu dużo więcej można się było dowiedzieć o Piłsudskim i Petlurze niż w zmasakrowanej i zsowietyzowanej po II wojnie światowej Ukrainie.

Więc najpierw owe doświadczenia własne – materialnego i duchowego spustoszenia po dekadach komunizmu, przerażające „drogi” z iście symbolicznym brakiem drogowskazów przez dziesiątki kilometrów, zapuszczony, prowincjonalny Lwów, a w głębi kraju i w stolicy (!) – wszechobecny język rosyjski zamiast ojczystej mowy, w państwowych archiwach opisy materiałów po rosyjsku, typu: „Faszystskij diktator Polszy Jozef Piłsudskij”, a Petlura figurujący pod fiszką: „Biełyje kontrrewolucjonery”… Mało zachęcające. A jednocześnie – powszechna życzliwość zwykłych ludzi, brak jakichkolwiek resentymentów pod adresem Polski i Polaków, odruchy budzącego się zainteresowania prawdziwą historią swego kraju – potajemnie wskazane ekipie zdjęciowej biurko Petlury przez dyrektora muzeum w Winnicy, nieliczne jeszcze tablice upamiętniające rząd URL, niezaspokajane przez władze zainteresowanie okresem pierwszej niepodległości Ukrainy.

Tak powstawał film, który miał być w naszym wspólnym zamierzeniu przełomem w świadomości i Polaków, i Ukraińców, uczciwie pokazując blaski i cienie wspólnej próby wybicia się na niepodległość w okresie 1918–1921, z której tylko Polska wyszła w miarę zwycięsko… I początkowo wydawało się, że istotnie nasz film może stać się zaczynem poważniejszej szerokiej dyskusji w obu krajach, prowadzącej do refleksji nad przyczyną klęski sojuszu polsko-ukraińskiego z lat dwudziestych ubiegłego wieku, a zatem do świadomego podjęcia tej idei w nowych, znacznie bardziej sprzyjających warunkach. Rządzący wówczas sprytni byli aparatczycy partii komunistycznych – Kwaśniewski i Kuczma – zręcznie wykorzystali tytuł naszego filmu do promowania rzekomej bliskiej i „braterskiej” już nie w sowieckim stylu współpracy między naszymi krajami, zwłaszcza w dziedzinie energetyki i militarnej, co w teorii powinno nam pozwolić uwolnić się od dyktatu Moskwy.

W teorii. Nie zrealizowano sztandarowego projektu rurociągu Odessa – Brody – Płock, którym miała płynąć azerbejdżańska ropa z gruzińskiego portu Poti, utworzona z pompą unikatową, bo jedyna wspólna członka NATO (Polski) i kraju postsowieckiego jednostka wojskowa – Batalion Polsko-Ukraiński – została całkowicie zmarnowana przez wysłanie na całe lata do policyjnej brudnej roboty w Kosowie, a wszystkie naprawdę trudne strony naszego braterstwa – jak faktyczny rozbiór Ukrainy w wyniku haniebnego Pokoju Ryskiego czy straszliwa rzeź wołyńska – były wstydliwie upychane w kąt historii. Ale pozory umieli zawodowi aparatczycy stwarzać świetnie – przecież braterstwo jest „trudne”, a my tyle robimy.

Premiera naszego filmu odbyła się w Kijowie w historycznym budynku Rady, a towarzyszyło jej otwarcie w kuluarach wielkiej wystawy fotograficznej autorstwa mojego i pułkownika Tadeusza Krząstka, mego wieloletniego konsultanta do spraw wojskowych w filmach dokumentalnych, przyjaciela, znawcy tematyki ukraińskiej, dziś cenionego wykładowcy Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego.

Gdy film się skończył napchana wysokiej rangi oficjelami ukraińskimi sala po dobrej minucie głuchego milczenia wybuchła owacjami… Pojechaliśmy do studia TV 1+1, gdzie mieliśmy wystąpić na żywo w ciągu 20 minut, ale na wieść o filmie dzwonili ludzie z całej Ukrainy wyrażając radość, że „wreszcie się o tym mówi” i w rezultacie audycja trwała niemal godzinę, budząc nadzieję na prawdziwą polsko-ukraińską dyskusję, na stworzenie nowego, owszem, trudnego – ale braterstwa, jak mawialiśmy sobie w ciężkich chwilach z Bohdanem Hudziem.

Rok później nadzieje na to podtrzymała wielka konferencja naukowa w tymże budynku Rady, w której udział po raz pierwszy wzięli wszyscy wybitni historycy ukraińscy z emigracji, a z Polski m.in. dr Andrzej Nowak. Otwierały się archiwa komunistycznej bezpieki, korygowano czarny mit o „pogromach żydowskich Petlury” i w owej chwili wydawał się on świetnym kandydatem na bohatera narodowego Ukrainy – niezłomny wódz w polu, bojowy publicysta na emigracji, męczennik sprawy ukraińskiej, ofiara sowieckiego terroru oczerniona przed opinią światową przez bolszewickich agentów i pożytecznych idiotów z Zachodu…

Tak się nie stało. Nie przeoraliśmy świadomości większości naszych współrodaków, wsparcie z Polski dla rewolucji godności na Majdanie skończyło się woltą Juszczenki – odwołaniem się nie do tradycji Petlury i URL, ale Bandery i OUN-UPA oraz antyukraińskim knuciem rosyjskiej V kolumny w Polsce często skrywającej się pod „kresowymi” resentymentami.

Analiza sytuacji obecnej wymagałaby odrębnego artykułu, natomiast wracając do tytułowego pytania, chcę w świetle tych minionych 20 lat moich doświadczeń stwierdzić jasno i wyraźnie – nie, nie musimy Ukrainy kochać, by twardo stać po jej stronie w każdym konflikcie z Rosją, bo taki jest po prostu nasz podstawowy interes narodowy. A już tym bardziej w sytuacji otwartej agresji rosyjskiej na naszego sąsiada.

Naczelnik Państwa Józef Piłsudski chyba nie pałał jakąś szczególną miłością do Ukrainy (wszak Jego serce było na Litwie i dziś tam spoczywa w ukochanym Wilnie), a jednak nie żałował krwi polskiego żołnierza w odwojowywaniu tejże Ukrainy z rąk Rosji, obojętnie – białej czy czerwonej. W swoich wypowiedziach na ten temat Piłsudski był brutalnie szczery, w r. 1920 po zajęciu Kijowa mówił w wywiadzie dla brytyjskiej gazety „Daily News”: „Co do polityki ukraińskiej, to jest to eksperyment. Skoro ja jestem tym, który Polskę wciągnął w to przedsięwzięcie, to mogę powiedzieć, że daję teraz Ukraińcom możliwości. Jeśli im się uda, to się uda. Są dwa sposoby, by nauczyć ludzi pływania. (…) Wolę sposób rzucania ich na głęboką wodę i zmuszania ich, by pływali. To właśnie robię z Ukraińcami”.

Dziś sami Ukraińcy rzucili się na głęboką wodę i nie mają innego wyjścia niż dopłynięcie do brzegu prawdziwej niepodległości i suwerenności, czyli obronienie i gruntowne przebudowanie swego państwa. We własnym interesie my Polacy powinniśmy im w tym pomóc tyle, ile możemy. Będąc przekonanym o słuszności słynnej formuły Marszałka: „Romantyzm celów – pozytywizm środków”, możemy marzyć o braterstwie, choćby i trudnym, ale mimo wszelakich rzeczywistych trudności powinniśmy bezwzględnie wspierać wszystkie rozsądne i zgodne z prawem międzynarodowym działania Ukrainy.

Nie na wszystko mamy siły. Nie uznajemy i nie możemy nigdy uznać aneksji Krymu przez Rosję, ale „na Krym mogą sobie Ukraińcy iść sami” – to Naczelnik Państwa Piłsudski po wspólnym zajęciu Kijowa w maju 1920. Nie mieszamy się do spraw wewnętrznych Ukrainy: chcą mieć za bohatera Banderę i Szuchewycza zamiast Petlury i Bezruczki – ich sprawa. Chcą być raz na zawsze niezależni od Rosyjskiego Imperium, które bez Ukrainy stanie się na powrót prowincjonalną Moskowią – o, to nasza jak najbardziej sprawa i trzeba w tym dopomóc w miarę naszych sił.

Wreszcie bez wszelkiego kręcenia wyznam, że pokochałem Ukrainę, jej przepiękną i tak zróżnicowaną przyrodę, wspaniałe zabytki naszej wspólnej przeszłości z czasów chwały Rzeczypospolitej, ale i żywych ludzi, Ukraińców i żyjących pośród nich od wieków naszych rodaków, których Moskale wszelkiej barwy nie zdążyli do cna wytępić, więc losy jednych i drugich nie mogą mi być obojętne. Lwów rozkwitł pięknie i choć nie jest dziś polski jak niegdyś, bliższy jest memu sercu od uroków Paryża. Dopóki więc Cmentarz Orląt sąsiadować będzie w pokoju z Cmentarzem Strzelców Siczowych, a Wojsko Polskie będzie oddawało co roku honory pochowanym na Cmentarzu Wolskim w Warszawie generałom, oficerom i żołnierzom Symona Petlury będzie trwało nasze braterstwo. Trudne, ale braterstwo.

Oryginalny tekst ukazał się na portalu Jagiellonia.org

Jerzy Lubach
Tekst ukazał się w nr 19 (311) 16-29 października 2018

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X