Biskup Jan od chleba śp. bp Jan Niemiec (fot. credo.pro)

Biskup Jan od chleba

Odszedł do Domu Pana Jan Niemiec, niezwykły kapłan, biskup pomocniczy diecezji Kamieniecko-Podolskiej. Miał 62 lata.

Koledzy ze studiów wspominali, że podczas wyjazdowych warsztatów naukowych Jasiu Niemiec nagle zniknął. Wszyscy byli zaniepokojeni. Wszak trwała głęboka komuna. W niewyjaśnionych okolicznościach, bezpowrotnie znikali ludzie. Jasiu Niemiec i jego koledzy byli zaangażowani w działalność niepodległościową. Wszystko się mogło zdarzyć. Poszukiwania zaginionego trwały prawie do czwartej rano. Jasiu niespodziewanie odnalazł się na jednej z ulic miasteczka, pachnący świeżym chlebem, obsypany mąką i niezwykle szczęśliwy: „Pomagałem przez całą noc piec chleb w pobliskiej piekarni” – z radością w głosie, jakby nic się nie stało, tłumaczył swoim mocno poirytowanym kolegom.

Chleb towarzyszył mu do końca życia. Ten pachnący przypieczoną mąką, którym z radością dzielił się z potrzebującymi, ale przede wszystkim ten cudownie obecny w Eucharystii. Chleb, którym tak hojnie i pięknie obdarowywał innych i któremu pozostał wierny do końca.

Opisano wielokrotnie niepodległościową działalność studenta Jana Niemca, członka duszpasterstwa akademickiego „Wieczernik”, współzałożyciela Niezależnego Zrzeszenia Studentów, współorganizatora Białego Marszu po zamachu na Jana Pawła II, autora indywidualnych listów protestacyjnych po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego.

Zamiast na polityczne salony droga poprowadziła Jana Niemca do Wyższego Seminarium Duchownego w Przemyślu, a stamtąd poprzez parafię w Stalowej Woli, Katolicki Uniwersytet Lubelski i Instytut Historii Nauki Polskiej Akademii Nauk do Gródka Podolskiego i wreszcie pobliskiego Kamieńca – siedziby diecezji.

Biskup Jan Niemiec w trakcie pogrzebu Kardynała Mariana Jaworskiego w Kalwarii Zebrzydowskiej 11 września 2020. Prawdopodobnie ostatnia fotografia jaką zrobiono biskupowi Janowi (fot. Renata Kwiatkowska)

Fortel Zagłoby
Droga na Wschód nie była łatwa. Świeżo wyświęcony ksiądz z przydziałem wikarego w Stalowej Woli realizował się co prawda w trudnym czasie końca lat 80., będąc ze strajkującymi hutnikami „Solidarności”, ale narastała w nim od lat skrywana potrzeba pójścia dalej. Wabił go Wschód i przekonanie o potrzebie ewangelizacji i niesienia „Chleba Prawdziwego” właśnie tam.

Kolejne prośby o skierowanie do pracy na Ukrainie, kierowane do proboszcza Edwarda Frankowskiego i metropolity przemyskiego arcybiskupa Ignacego Tokarczuka, pozostawały bezskuteczne. Wikary, późniejszy biskup Jan opowiadał, że bywał natrętny w swoich prośbach: „Miałem jasny cel, a może lepiej jak powiem, że czułem powołanie i musiałem je zrealizować”.

Nieco na odczepnego, arcybiskup Tokarczuk, po kolejnej prośbie ks. Jana o wyjazd na Wschód, nie dowierzając, że młody wikary rychło go spełni, postawił warunek: „Pojedziesz jak zrobisz doktorat!”.

Ksiądz Niemiec miał gotowy fortel, podobny do tych stosowanych przez sienkiewiczowskiego Onufrego Zagłobę. Od pewnego czasu zbierał już materiały dotyczące słynnego przed wojną zakładu wychowawczego w Chyrowie. W sposób naturalny polecenie arcybiskupa Tokarczuka musiało się wiązać z wyjazdem ks. Jana na Wschód. Kilka dni później otrzymał zgodę metropolity na pierwszy wyjazd na Ukrainę, aby móc rozpocząć zbieranie materiału do doktoratu, który w jakiś czas później ukoronowany został bardzo solidnym wydaniem pt. „Zakład opiekuńczo-wychowawczy Ojców Jezuitów w Chyrowie 1886–1939”, autorstwa Jana Niemca.

Tak się zaczęła wielka wschodnia przygoda, wielka służba i wielkie poświęcenie.

– Ktoś odebrał mnie z lwowskiego dworca autobusowego i zawiózł do kamienicy przy ulicy Kostia Łewyckiego – wspominał ksiądz Jan. – Gospodarz przyjął mnie niezwykle ciepło i niemal siłą zmusił do zajęcia swojego łóżka, sam przenosząc się na legowisko przygotowane na podłodze. W mieszkaniu byli jacyś ludzie. Jedni wychodzili, inni przychodzili. Zrozumiałem, że gospodarz był lekarzem przyjmujących chorych do drugiej w nocy. Dopiero rano, gdy nakryto obrusem stół, postawiono sprzęty liturgiczne, a doktor włożył sutannę, dotarło do mnie, że jest to również ksiądz.

To był początek wielkiej przyjaźni i niezwykłej formacji księdza Jana, możliwej dzięki słynnemu współpracownikowi prof. Weigla, księdzu Henrykowi Mosingowi i jego wychowankom. Szczególna przyjaźń związała przyszłego biskupa z najstarszym z wychowanków księdza Henryka, wspaniałym kapłanem Bronisławem Baranowskim.

Biskup Jan Niemiec w swoim strzyżowskim mieszkaniu w towarzystwie księdza Marka Mastalskiego, misjonarza z Republiki Centralnej Afryki (fot. Andrzej Klimczak)

Nie zmarnuj tego cierpienia
Przez całe życie, spotykając ludzi nieszczęśliwych lub chorych, biskup Jan powtarzał jedno z ulubionych powiedzeń dra Mosinga, które zasłyszał pierwszego dnia pobytu we Lwowie: „Pamiętaj, nie zmarnuj swego cierpienia!”.

Nie marnował tego cierpienia On sam, gdy zdiagnozowano u Niego ostrą osteoporozę. Miał połamane wszystkie kręgi. Poruszał się w gorsecie. Mógł podróżować jedynie w pozycji półleżącej. Towarzyszył mu ciągle niewyobrażalny ból. Nigdy nie słyszałem jednak słowa skargi. Na pytanie o zdrowie zawsze z uśmiechem odpowiadał: „Dziękować Panu – dobrze… dobrze”. Mówił tak nawet wtedy, gdy przez uśmiech przebijał ból, albo gdy jeszcze tego samego dnia lądował w nieciekawym stanie w szpitalu.

Pamiętam jak podczas jednej z naszych wieczornych dyskusji wyznawał, że w dzieciństwie pod wpływem jakiegoś opowiadania w trakcie katechezy zapragnął zostać kiedyś męczennikiem.

– Marzyły mi się wielkie czyny i męczeństwo o wymiarze co najmniej takim, jakiego doznawali pierwsi chrześcijanie – opowiadał biskup Jan. – Męczeństwo to jednak nie tylko piękne, spektakularne, heroiczne akty walki w obronie wiary i Boga. To przede wszystkim zmaganie się z codziennością, w której główne miejsce ma zajmować Jezus Chrystus – mówił o tym doświadczeniu, jak o czymś, co jest naturalne w życiu każdego człowieka. Tak też spostrzegał bliźnich. Każdy był jego bratem. W nikim nie widział wroga. Dostrzegał jednak tych, którzy zagubili się w labiryncie własnych sądów, cierpień i doświadczeń. Zawsze trafiali oni na Jego wyciągniętą dłoń.

Dzisiaj wiemy, że biskup Jan był takim właśnie męczennikiem. Być może znał też przesłanie swojego przyjaciela i mistrza, lwowskiego księdza Henryka Mosinga, który swoim wychowankom zwykł zadawać pytanie: „Czy chciałbyś zostać męczennikiem?”. Młodzi adepci na księży butnie odpowiadali, że tak, że natychmiast! Wtedy ksiądz Mosing uświadamiał ich swoim spokojnym głosem: „To będziecie musieli się bardzo o to starać!”.

Obdarzony swoim męczeństwem, biskup Jan w szpitalach, w których poddawano Go leczeniu, spotykał czasem osoby, które odeszły od Kościoła, które od dziesięcioleci nie przystąpiły do spowiedzi i komunii. Nie namawiał, nie przekonywał, nie argumentował, nie straszył potępieniem. Opowiadał za to o swoim przyjacielu – Jezusie Miłosiernym. Pokazywał chorym tapetę swojego telefonu z wizerunkiem Chrystusa. Część osób z jego książki telefonicznej również miała twarz Chrystusa.

Cieszył się radością dziecka, gdy nagle w jego rozmówcy rodziła się potrzeba spowiedzi i zawsze był gotów spełnić to pragnienie. Dzięki jego osobistemu męczeństwu siła ducha nie tylko zwyciężała słabość ciała, ale dawała siłę. To zbliżało do Niego ludzi. Tym, którzy Go poznali, pozwalało na powrót do wiary i Kościoła. Z jednej strony były to akty niezwykle naturalne, a z drugiej, trudno było oprzeć się wrażeniu, że jest się świadkiem cudu.

Gdy zdarzało się nam czasem razem podróżować – ja w roli kierowcy, bo, mówiąc delikatnie, bp Jan nie przejawiał wyjątkowego talentu kierowcy i na dodatek nosił szkła grubości popularnych kiedyś szklanek „musztardówek” – wiedziałem, że czeka nas kilkugodzinna modlitwa, która w towarzystwie biskupa Jana nie nużyła, nie była monotonna, wzmacniała, dodawała energii, pozwalała odzyskać nadzieję, że wszystkie smutki można pokonać.

Mały Chyrów w domu biskupa
Wschód stanowił dla Niego źródło siły. Tutaj spotykał parafian, którzy swoją wiarą i poświęceniem budowali prawdziwy Kościół. Tutaj spotykał legendę Kościoła działającego w podziemiu w sowieckich czasach – biskupa Jana Olszańskiego, uwielbianego przez wyznawców wszystkich religii Kamieńca Podolskiego, czy proboszcza Władysława Wanagsa, który nie tylko odzyskał w Gródku cały majątek Kościoła katolickiego zagrabiony niegdyś przez ZSRR, ale odbudował wspólnotę chrześcijan.

Znalazł się w kręgu osób często wyświęcanych potajemnie przez prymasa Wyszyńskiego, zaprzyjaźnionych z Janem Pawłem II. Jego mistrzem stał się również metropolita lwowski kardynał Marian Jaworski. To była wzajemna zależność. Czerpał z tamtych formacji, ale niósł też swój własny dar oparty na cierpieniu promieniującym siłą.

Jako rektor Wyższego Seminarium Duchownego w Gródku Podolskim spełniał się naukowo. Nigdy jednak nie zapomniał o tym, że przede wszystkim jest kapłanem. Nie zaniedbywał ani modlitwy ani nauki. Założył i był redaktorem naczelnym „Studia Catholica Podoliae”, pisma, które gromadzi bardzo dobre teksty natury zarówno religijnej, filozoficznej, społecznej jak i historycznej.

Dużo pisał, przeprowadzał badania historyczne, wspomagał piszących prace naukowe.

W roku 2011 podczas wizyty w rodzinnych stronach spotkał się z księdzem Piotrem Gnatem, który poszukiwał lokum dla młodzieży. Biskup Jan natychmiast podarował na ten cel swój rodzinny dom w Kozłówku niedaleko Strzyżowa.

Postawił warunek: dom nie może przynosić korzyści finansowych! Jeszcze w tym samym roku powołano fundację „Troska” – działającą na rzecz wszechstronnego rozwoju dzieci i młodzieży. Tak powstał mały zakład wzorowany nieco na tym ogromnym, jaki działał niegdyś w Chyrowie.

Zasadą wychowawczą fundacji w Kozłówku jest metoda cudu moralnego. Na nią składa się pięć wartości. Po pierwsze: prawda. Mówienie prawdy jest gwarancją wolności. Po drugie: bezinteresowna służba, która uczy hojności i przeciwstawia się postawie egoistycznej. Po trzecie: miłość, która jest zaprzeczeniem nienawiści. Po czwarte: przebaczenie, które jest źródłem jedności. Po piąte: radość, która jest motorem życia jako owoc działania Ducha Bożego. Tak tworzy się cud moralny – polegający na tym, że we wspólnocie osób doświadcza się Boga.

Biskup Jan każdego dnia był hojny dla spotykanych na swej drodze.

Dom w Kozłówku był tylko jedną z licznych naturalnych reakcji Jana na ludzką biedę. Idąc ulicą sięgał do kieszeni, aby wysupłać często naprawdę ostatni grosz dla kobiety z dzieckiem proszącej o wsparcie. Czasem wspomagał odwiedzających go znajomych, o których wiedział, że borykają się z niełatwą codziennością. Wspierał misjonarzy pracujących nie tylko na Wschodzie.

Wracając z Bawarii po badaniach ufundowanych przez przyjaciół wydał od ręki kilkaset zaoszczędzonych euro na podręczniki dla studentów Seminarium w Gródku Podolskim. Kiedy okazało się, że nie ma już w kieszeni nawet centa, westchnął: „Mieliśmy i nie mamy… i znowu jesteśmy szczęśliwi!”. To było charakterystyczne dla biskupa Jana – prawdziwą wartość dla Niego miało tylko to, co wypływało z ducha.

Dar biskupa Jana Niemca, dom w Kozłówku – mały Chyrów (fot. Andrzej Klimczak)

Biskup Jan od chleba
Specyficzna aura otaczała Go nieustannie i wpływała na Jego otoczenie. Odwiedzający biskupa byli traktowani tak, jakby byli najważniejszymi gośćmi w jego życiu. Pamiętam jedną z takich niezapowiedzianych wizyt w Kamieńcu Podolskim, kiedy towarzysząca mi dyrektor jednego z szacownych muzeów polskich po wyjściu od biskupa Jana nie mogła opanować euforii i słów podziwu. A rozmowa była normalna, naturalna, pozornie banalna. – Nigdy nie zapomnę Jego wzroku! – mówiła dyrektor, która w ciągu kilku minut uległa fascynacji osobowością biskupa.

Innym razem towarzyszył mi kolega z Krakowa, który z niewiadomych przyczyn nie darzył księży nadmierną sympatią. Najpierw odwiedziliśmy biskupa Jana w Kamieńcu, a potem jego przyjaciela księdza Bronia Baranowskiego we Lwowie. W obu przypadkach reakcja była podobna: „Jeśli kiedykolwiek któryś z tych księży będzie potrzebował jakiejkolwiek pomocy, to ja jestem do dyspozycji!” – podekscytowanym głosem deklarował kolega, którego poglądy po kilkuminutowych, zdawałoby się jedynie kurtuazyjnych rozmowach, uległy przemianie.

Każdy gość biskupa obdarowywany był natychmiast chlebem, czasem posmarowanym masłem i dżemem z darów. Lub ciasteczkami, które odbyły długą i trudną podróż od zagranicznego darczyńcy do Kamieńca Podolskiego, aby biskup Jan miał swój chleb dla nieustannie nawiedzających Go gości.

Biskup Niemiec nie kończył na tym przyjęcia. Zapraszał do katedry ze strzelistym potureckim minaretem, zwieńczonym wizerunkiem Matki Bożej. Zapraszał do katedry, jak się zaprasza gości do najważniejszego pomieszczenia w domu, aby podzielić się tym co najlepsze – świętym Chlebem, który biskup Jan umiłował bez miary.

Temu Chlebowi pozostał wierny do końca.

Kiedy na kilka dni przed śmiercią biskupa Jana pytałem telefonicznie o stan Jego zdrowia księdza Romana Twaróga, proboszcza katedry w Kamieńcu Podolskim, ten mówił, że jest bardzo źle, że biskup traci przytomność, ale odzyskując ją pyta o losy wyroku Sądu Konstytucyjnego i zgodności z ustawą zasadniczą w sprawie zakazu aborcji.

Do końca dni biskupa Jana wartość życia była jak święty Chleb. Chleb zaś jak świętość życia.

Jakże trafne są słowa pieśni Horacego „Nom omnis moriar” w odniesieniu do życia biskupa Jana. Tak wiele jego dzieł trwa i będzie trwało nadal, zwyciężając to co zabiera śmierć ciała.

Ekscelencjo, Biskupie Janie, to był dla mnie wielki honor móc spotykać się z Tobą, rozmawiać i poprzez Ciebie spotykać z Twoim przyjacielem – Chrystusem Miłosiernym.

My wszyscy, którym było dane stanąć na Twojej drodze, będziemy o Tobie pamiętać, ale i Ty o nas nie zapominaj.

Andrzej Klimczak
redaktor Naczelny „Forum Dziennikarzy”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X