Będziesz z nami nadal

Nie pamiętam, kiedy pierwszy raz spotkałem Mirka. Było to dawno. Sama konferencja w Jaremczu, w której uczestniczę nieprzerwanie od ponad dekady, zawsze okraszona była jego obecnością.

Zanim jednak poznałem Rowickiego, to słyszałem o nim wiele dobrych rzeczy od Bożenki Rafalskiej, nieżyjącej już redaktor naczelnej „Gazety lwowskiej”, pisma, które zainspirowało Mirka do stworzenia „Kuriera Galicyjskiego”. Bożena opowiadała o Mirku z pasją, którą słyszałem w jej głosie jedynie wtedy, gdy wspominała Jana Andrzeja Stepka, dzięki któremu byłem zamieszany w reaktywację tej wybitnie polskiej gazety, którą podczas zaborów stworzyli Austriacy, a którą skutecznie zaaresztowali komuniści aż do przełomu lat 1989/90. Tym bardziej intrygowała mnie w opowieściach Bożeny postać Rowickiego, bowiem nieczęsto spotykałem za wschodnią granicą osoby, które z pasją oddawały się równocześnie integracji miejscowych Polaków i sprawie trudnych relacji polsko-ukraińskich. Nakładał się też na to w jakimś stopniu sentyment do „Gazety Lwowskiej” i wiele już lat poświęconych polsko-ukraińskim projektom medialnym oraz pojednawczym spotkaniom obu nacji.

Z uśmiechem Mona Lisy
Nie pamiętam, kiedy i gdzie, ale na pewno podczas którejś z licznych konferencji poznałem Mirka. Przywitał się ze mną tak jakbyśmy się znali od lat. Bez zbędnego dystansu od razu przeszliśmy na „ty”. I tak już zostało do końca. Potrafił słuchać, czasem korzystał z moich doświadczeń 30-letniej przygody ze Wschodem. Potrafił też doskonale opowiadać, i wtedy ja czerpałem garściami z tej niezwykle głębokiej studni wiedzy. Zaczęła się też nasza współpraca. Kilka moich publikacji, praca przy filmach a przede wszystkim wspieranie konferencji w Jaremczu i organizacji Klubu Galicyjskiego – spotkań niezwykle istotnych dla relacji polsko ukraińskich.

Spotkałem wreszcie człowieka, którego przekonania były moimi przekonaniami. Który wiedział, że międzynarodowe relacje buduje się poprzez rozmowę – często bardzo emocjonalną, ba może nawet zahaczającą o kłótnię, ale nadal będącą rozmową. Wiele razy obserwowałem takie sytuacje, czasem sam w nich uczestniczyłem. Mirek był zawsze obok. Uśmiechał się trochę uśmiechem Mona Lisy czuwając aby emocje dyskutantów nie wymknęły się spod kontroli. Wieczorem, zagorzali przeciwnicy z sali konferencyjnej, przy doskonałej, ukraińskiej kuchni i kieliszku huculskich specjałów podrygiwali wspólnie w rytm miejscowej muzyki, aby w chwilę później deklarować przyjaźń. Te przyjaźnie trwają do dzisiaj. Mirek obrastał takimi ludźmi. Oni stanowili tło jego wielu działań. Był też zawsze aktywny – przepraszam, jest – zespół uderzeniowy: to cała redakcja, oraz osoby ściśle z nią współpracujące. W redakcji powstawała nie tylko gazeta ale też telewizja, radio, wytwórnia filmów dokumentalnych, wydawnictwo książkowe. Powstawały szeroko znane wystawy opisujące dramatyczne wydarzenia na kijowskim Majdanie, czy przypominająca rocznicę podpisania porozumień Piłsudski – Petlura. Ta ostatnia wystawa leży zdeponowana u mnie w garażu, bowiem wracając z Muzeum w Piotrkowie Trybunalskim, miała być pokazywana jeszcze na Podkarpaciu. Pandemia unieruchomiła ekspozycję. Mirek chciał, aby później wróciła do Lwowa.

Ludzie gromadzący się wokół Mirka, to nie tylko Polacy różnych profesji i różnych przekonań. To też Ukraińcy, bez których projekty Mirka nie doszłyby do skutku. Rektor Uniwersytetu Stefanyka, Ihor Cependa, publicysta Wasyl Rasewycz, Ihor Hurak, pracownik naukowy z Iwano-Frankiwska i wielu, wielu innych naukowców, polityków, dziennikarzy i Bóg wie reprezentantów jakich jeszcze zawodów.

Wolni z wolnymi, równi z równymi
– to hasło przewodnie międzynarodowych spotkań organizowanych przez Mirka stało się niezwykłym brandem jego działalności. Świadczyło zarówno o czystych intencjach, wielkiej pokorze i szacunku dla wszystkich, którzy stawali na drodze Mirka. On sam, podobnie jak ja, poznając Ukrainę przeżywał fascynacje ludźmi, kulturą, miejscami urzekającymi – jak wioska w której kupił drewnianą chatę, kipiącym architektonicznymi perełkami Lwowem, czy bystrzami Prutu i Czeremoszu albo majestatyczną bryłą Howerli i Popa Iwana, z którego szczytu dostrzec można było najlepiej tytaniczną pracę Mirka. Pamiętam jego twarz pełną zachwytu, kiedy obserwował przetaczające się nad Czarohorą chmury, albo gdy zanurzał dłonie w spienionych górskich potokach. Schorowany, o kulach a później z laseczką, parł do przodu mimo słabości, mimo przeciwności losu, mimo czasami piętrzących się przeszkód administracyjnych.

Wspomagała go ramię w ramię redakcja. Redaktor naczelny Kuriera Galicyjskiego nie był urzędasem rozdzielającym redakcyjne zadania i wymyślającym komercyjne, sensacyjne tematy. Sukces zapewniała mu umiejętność słuchania zespołu, dzięki któremu gazeta stała się przyjazna dla wszystkich i naprawdę opiniotwórcza.

Zawsze dotrzymywał słowa, oprócz tego ostatniego razu, gdy na trzy dni przed śmiercią umawiał się ze mną na kolejne działania edytorskie, dokończenie filmu i jak najszybszą organizację Klubu Galicyjskiego. Jeszcze przed tą rozmową zadziałała chyba opatrzność i nieświadom zbliżającego się rozstania, poprosiłem piszącą do „Forum Dziennikarzy” koleżankę o przeprowadzenie wywiadu z Mirkiem – niestety ostatniego jakiego udzielił.

Andrzej Klimczak
redaktor naczelny „Forum Dziennikarzy”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X