Będę pamiętać

Będę pamiętać

Wspomnienia o Mirosławie Rowickim

Bardzo dobrze pamiętam dzień i okoliczności, gdy się poznaliśmy. Zostałem zaproszony na ukraińsko-polską konferencję do Łucka. Był to czas, gdy drogi nie były najlepsze, transport się rozpadał, więc poprosiłem kolegę o pomoc w dotarciu na miejsce. Między innymi, niezbyt lubię i potrafię jeździć autostopem. Kolega poradził, bym się zwrócił do redakcji „Kuriera Galicyjskiego”, która wówczas mieściła się w małym lokalu przy ul. Dudajewa. Stamtąd miałem zostać zabrany i dowieziony na miejsce.

Zmierzając do redakcji przypominałem sobie język polski, by nie popełnić jakiejś gafy. Przyszedłem do redakcji i tu poznałem redaktora Mirosława Rowickiego, Agnieszkę Sawicz i Marię Baszę. Gdy zaczęliśmy rozmawiać, zapomniałem o wszystkim, nawet o tym w jakim języku rozmawiamy. Pan Mirosław uśmiechał się dobrotliwie, podobnie jak wszyscy obecni, i wciąż podrzucał nowe tematy. Zagadaliśmy się tak, że wyjechaliśmy chyba o godzinę później. A pan redaktor wciąż palił, wówczas jednak nie śmiałem mu zwracać na to uwagę. Później jednak nie dawałem mu spokoju, na co on jedynie uśmiechał się i machał ręką.

Przez całą drogę w trzęsącym się na każdej dziurze aucie rozmowy nie ustawały. Konferencja, jak zawsze, przebiegała z pewnymi niuansamii. Wyróżniał się zwłaszcza stosunek ukraińskich kolegów do konferencji. Przebywałem dość długi czas w niemieckim środowisku naukowym i nie mogłem zrozumieć, jak można przybyć na konferencję nieprzygotowanym lub zgłosić swój występ i się nie zjawić, albo też odmówić udziału w dyskusji, motywując to nie zasadzoną jeszcze działką. W niektórych momentach było mi wstyd, w innych byłem rozdrażniony. Jednak wszystkie te niezręczne sytuacje szczodrze wynagradzała mi rozmowa z Mirkiem Rowickim. Odczułem, że spotkałem wreszcie człowieka, który nie tylko będzie interesującym rozmówcą, ale i mądrym doradcą w życiu.

Od czasu tego wyjazdu do Łucka nie mogę podzielić naszej znajomości na okresy. Wszystko zlało się w jeden potok roboty, współpracy i przyjaźni. Jedynie z Mirosławem można było ogarnąć taki ogrom pracy. Tylko on potrafił zjednoczyć i pojednać wszystkich w imię ważnej sprawy. Z natury jestem niecierpliwy i mogę trzasnąć drzwiami, widząc beznadziejność wysiłków. Pan Mirek był zupełnie inny. Na kolejną moją tyradę o nieudanym programie konferencji Mirek mówił: „Zróbmy tak jak trzeba. A jeśli się nie uda, to odpuścimy tę beznadziejną sprawę”. Czy trzeba dodawać, że wszystko wychodziło świetnie? Po kolejnym sukcesie lekko uśmiechał się i mówił: „Widzisz, jak dobrze nam się udało!”.

Rozumiałem wówczas, że dobrze udało się dzięki niemu. Dobrze udało się dzięki temu, że umiał rozmawiać ze wszystkimi. Umiał przekonywać i inspirować. Nie było dla niego lepszych i gorszych. Pomimo, iż wiele się trudził nad odrodzeniem kultury polskiej we współczesnej Ukrainie, to zarzuty, niby kamienie, stale leciały do jego ogrodu. Jedni obwiniali go za to, że został „banderowcem”, inni, że wydaje gazetę „ku pokrzepieniu serc Polaków”. Miał cierpliwość, by długo wyjaśniać takim osobom misję „Kuriera”, a z czasem i cele „Klubu Galicyjskiego”. „Poddawał się” jedynie w przypadkach wyjątkowych, kiedy dyskutant okazywał się „zabetonowany”. Wówczas jednak urywał jakikolwiek kontakt z tą osoba.

Miało się wrażenie, że bardzo śpieszył się żyć. Stworzył wspaniałą polską gazetę na Ukrainie. Wyniósł ją na bardzo wysoki poziom intelektualny. Był organizatorem i ideowym patronem dorocznej konferencji w Jaremczu, która stała się chyba jedynym tego wymiaru forum polsko-ukraińskim. Aby to osiągnąć, znalazł solidnych partnerów w postaci zarządu Uniwersytetu Przykarpackiego.

Nie przestawała mnie dziwić energia tego zawsze spokojnego człowieka. On dosłownie rozdawał idee, dzielił się planami, włączał innych do realizacji interesujących pomysłów i projektów. Spotkałem dzięki niemu wielu niezwykle interesujących ludzi. W tym zarówno z Polski, jak i z Ukrainy. Mam nadzieję, że nasze relacje nadal będą trwały.

Mirek na co dzień nie rozkazywał i nie prosił. Miał rzadki dar, by pytać. „Wasylu, czy nie udzieliłbyś wywiadu?” – mówił i uśmiechał się. Albo też dzwonił: „To kiedy będzie gotowy ten twój artykuł? Nawet jeśli będzie o 12 w nocy, to przyślij. Przetłumaczymy i damy do najbliższego numeru”.

Lubiłem odwiedzać go w redakcji. Godziny mijały jak jedna chwila. Sam dziwiłem się i miałem ochotę włączyć dyktafon. Teraz żałuję, że tego nie robiłem. Zwłaszcza w nowej redakcji, z której był szczególnie dumny. Nasza przedostatnia rozmowa dotyczyła programu i uczestników najbliższej konferencji w Jaremczu. Cieszyłem się z nowych pomysłów Mirka. Obiecałem mu, że jak tylko to wszystko się skończy (kwarantanna), przyjdę, by dokładnie wszystko omówić. Mego ostatniego telefonu nie odebrał, co nigdy mu się nie zdarzało. Po jakimś czasie oddzwonił i przeprosił. Głos miał pewny, ale słaby. Na moje nieśmiałe pytanie o stan zdrowia, powiedział że czuje się dziwnie słaby, że nie może jeść niektórych rzeczy, które tak lubił.

Bardzo chciałem omówić z nim wyniki pierwszej tury wyborów prezydenckich w Polsce i jeszcze wiele innych interesujących tematów. Obiecał, że porozmawiamy. I nie chcę stawiać kropki w naszej rozmowie. Jeszcze długo będę w myślach radzić się go, rozmawiać i kontynuować naszą wspólną sprawę…

Wasyl Rasewycz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X