Amerykanin na Podolu (Fot. Katarzyna Łoza)

Amerykanin na Podolu

Tego lata miałam przyjemność zawieźć w podróż do Kamieńca Podolskiego pewnego Amerykanina z rodziną. Nasze ziemie, zabytki i obyczaje były dla niego nie lada egzotyką, choć chyba nie mniejszą, niż on sam okazał się dla miejscowych.

W drogę jedziemy samochodem osobowym. John pyta, ile czasu zajmie droga ze Lwowa do Kamieńca (ok. 300 km). Mówię, że około 6 godzin. – Żartujesz – dziwi się John. Jedziemy przez Złoczów, pierwsze 70 km jest fatalne, głębokie dziury albo całkowicie zdarty asfalt. – Jednak nie żartowałaś – mówi John. Siedzi koło mnie i patrzy w mapę. W okolicach Tarnopola informuje: zaraz wyjedziemy na autostradę.

W czterogwiazdkowym hotelu „Hetman” w Kamieńcu Podolskim jest do wyboru kilka zestawów śniadaniowych: kurczak z makaronem, pierogi, jajka sadzone z surówką z kapusty, kasza na mleku. W żadnym nie ma kawy, masła do chleba. Piąty zestaw: dwa jajka na twardo, woda, herbatniki.

Pytam, czy za wodę mineralną z pokoju trzeba płacić. Nie. Za chwilę podbiega pani z recepcji prosząc opłatę za wodę. – Przecież pytałam, powiedziała pani, że za darmo. – Pomyliłam się.

John jest dobrze oczytany, jeśli chodzi o historię Podola i jego zabytki. Wie dokładnie, co chce zobaczyć. Wie nawet, że w zewnętrznej ścianie zamku w Kamieńcu utknęła podczas jednego z oblężeń kula armatnia. Chce zobaczyć kulę. Szukamy, znajdujemy.

Wieczorem w restauracji John zamawia barszcz ukraiński z frytkami. Wszędzie, gdzie jemy, próbuje barszczu, porównuje z poprzednimi, który lepszy, który gorszy.

Następnego dnia John chce zobaczyć ruiny kościoła w Okopach Św. Trójcy, w którym zachowały się freski z godłem Polski i Litwy – orłem i pogonią. Jedziemy. Wieś jest mała, ciągnie się ok. 1,5 km wzdłuż jedynej drogi. Podjeżdżamy do kościoła. Jest wyremontowany i… zamknięty. John w pierwszej chwili nie poznaje, wykrzykuje: „to nie ten kościół!”. Ale o pomyłce nie może być mowy. Kiedy chodzimy naokoło, z pobliskiej zagrody wyskakuje facet w samej bieliźnie, krzycząc: „mam klucz, mam klucz, otworzę wam!”.

Mimo swojego niekompletnego ubioru wchodzi z nami do świątyni (jak się później okazało, niepoświęconej, choć nasz klucznik twierdził inaczej). W środku ściany już odmalowane, polichromie częściowo stare, są „orzełki” i „pogonie”. Klucznik wciąż gada, buzia mu się nie zamyka, połyskuje rzędem złotych zębów. Dyplomatycznie unika odpowiedzi na pytanie, czy jest Polakiem lub katolikiem: – A czy to, panie, inny Bóg jest dla Warszawy, Nowego Jorku i Okopów?

Opowiada, że kościół długo stał opuszczony. Dopiero kilka lat temu podczas jednej z polskich wycieczek w Okopach jakiś turysta zapytał go: – Czemu nie wyremontujecie? – Nie mamy pieniędzy. – To ja dam. Przysłał sumę, która wystarczyła na początek, a wtedy klucznik… sprywatyzował obiekt. Żeby nie było, że wyremontują, a potem ktoś odbierze. Ze mnie się śmieją we wsi, że mamy cerkiew, mamy greckokatolicką kaplicę, ale to ja mam największą parafię.

Kiedy dowiaduje się, że John jest z Ameryki, od razu przypomina sobie o swojej ciotce, która również tam wyjechała, ale rzadko się odzywa. A jeśli już się odzywa, to tylko „helou, helou”, a on liczy na jakąś konkretną pomoc. Namawia Johna, żeby zadzwonił do ciotki i porozmawiał z nią. Woła żonę, żeby dała telefon do ciotki. Żona dzwoni do córki. Daje mi słuchawkę. – Bo wie pani, ja dwa lata temu starałam się o amerykańską wizę, ale dostałam odmowę. Może ten pani znajomy by mi pomógł?

Odjeżdżamy. John jest zadowolony: „he made my day”.

Wracamy. Bar „Nika” w Buczaczu. Dłuższą chwilę siedzimy i tłumaczymy menu – jest tylko po ukraińsku, za to bardzo rozbudowane – czterdzieści sałatek, dwadzieścia zup, cała stron potraw z kapusty, piętnaście rodzajów pierogów. Podchodzi starsza pani, pyta, czy nam coś poradzić, bo większości potraw z menu i tak nie ma. Zamawiamy barszcz, placki ziemniaczane, pierogi, frytki. Pani jest bardzo uprzejma – na pytanie, z czym są placki, odpowiada, że ze śmietaną, ale mogą zrobić z czym chcemy: mięsem, grzybami, warzywami, sosem takim, śmakim i owakim. Przyjmuje zamówienie i znika. Po chwili wraca z torbą pełną ziemniaków i woreczkiem jajek.

Zastanawialiśmy się, na czyje danie zabrakło ziemniaków, bo każdy z nas zamówił coś z ziemniakami. Chyba jednak były to ziemniaki dla następnych klientów, bo nasze dania przyszły szybko.

Czekaliśmy na posiłek, poszłam zapytać, czy w zakładzie jest toaleta. Oczywiście, jest. Kiedy jednak jeden z panów próbował z niej skorzystać, wrócił z niewyraźną miną. Na drzwiach coś jest napisane. Chyba, że nieczynna. Poszłam na zwiady. Rzeczywiście, na drzwiach wisiała taka informacja. Podeszłam znów do barmanki. – Nie ma u was toalety? – Nie, jest. – Ale nieczynna. – Nie, skąd? – A ta informacja na drzwiach? – A, to tylko tak… Pani podeszła i odkleiła karteczkę. – Ale tylko na siusiu.

Katarzyna Łoza
Tekst ukazał się w nr 19 (215) za 21-30 października 2014

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X