Zasady „higieny intelektualnej”

Od czasu do czasu przychodzi mi się pozbyć któregoś z moich „fb znajomych”. Niby to nie tragedia, bo chociaż moje i zapewne nie tylko moje, „internetowe życie” stało się znaczącą częścią tego realnego, a internetowe znajomości sięgają szerzej i dalej od tych prawdziwych, to jednak jeszcze nie utonąłem w odmętach wirtualnego oceanu i potrafię te oba życia od siebie odróżnić i oddzielić.

Jeśli zaś tak, to ze spokojem powinienem odnosić się do podobnych – jak usunięcie „fb znajomego” – zdarzeń. Tymczasem tak nie jest – zły jestem, zdenerwowany jestem, zasmucony i męczy mnie irracjonalne poczucie winy. Możliwie są to pierwsze oznaki tego, że jednak owo „internetowe życie” zbyt wiele dla mnie znaczyć zaczyna i nadszedł czas by zacząć się przed tym bronić. Mam nadzieję, że nie jest na to zbyt późno.

Tak więc usunąłem, zablokowałem i staram się zapomnieć. Dobrze, to sprawa „higieny intelektualnej”, której to zasad staram się przestrzegać. Postaram się wyjaśnić – nie, to absolutnie nie oznacza, że w ramach dbania o emocjonalny komfort, wśród moich przyjaciół i znajomych toleruję jedynie tych, którzy myślą podobnie do mnie, w spory się ze mną nie wdają, potakują grzecznie, są mili, „biali i puszyści”. Absolutnie to nie tak! Dowodem tego, że jest inaczej, mogą służyć liczne moje przyjaźnie i znajomości z tymi, z którymi wiele mnie dzieli, z którymi sprzeczamy się, kłócimy, dyskutujemy i chociaż nie są łatwe, to bardzo te znajomości i przyjaźnie cenię. Zapewne wielu z czytających te słowa, przypomni sobie niejedną dyskusję, w której miałem „skrzyżować szpady”.

Problem tkwi w czymś innym. Proszę zauważyć, że użyłem pojęcia „skrzyżować szpady” – nie wiem jaki obraz ono przywołuje na myśl szanownym czytelnikom, ale przed „oczyma duszy mojej” pojawia się obwarowany NIEPRZEKRACZALNYMI regułami rytuał. Tak – jest to walka. Tak – naprzeciw siebie stają wrogowie i jeden z nich przegrywa – ze wszystkimi wynikającymi z tego konsekwencjami. Jednak – nie jest to „wolna amerykanka” w której, aby wygrać, wszystkie chwyty są dozwolone. Pomimo wrogości, pojedynkujący się zachowują powagę i szacunek, i przestrzegają ustalonych zasad. Tak, zgadzam się – to jest mój, zapewne wyidealizowany, bajkowy i filmowy obraz pojedynku. Jednak – moim zdaniem – spory kulturalnych ludzi najlepiej można zilustrować właśnie do takiego pojedynku je porównując. Logika, uczciwość, szacunek do rozmówcy i do tego, że ma prawo – nawet jeśli się myli – mieć odmienne zdanie.

Niestety, nieczęsto w ten sposób udaje mi się spory prowadzić. Niestety (używam tego słowa ponownie i z pełną świadomością) spory, o które ostatnio „się potykam”, nie szlachetną walkę na szpady mi przypominają, a raczej prostacką młóckę cepami (bez obrażania cepów). Do tego, przypominają młóckę w wykonaniu osób prymitywnych, pijanych i wyjątkowo złośliwych. Zaznaczam (dla „czytających inaczej”): „przypominają” nie oznacza, że „są” i tym samym to nie jest jednoznaczna ocena wszystkiego i wszystkich, a nieco poetyckie (przyznaję) porównanie znacznej części tego, z czym się spotykam. Istotą tej „walki cepami” jest to, co mnie mierzi: napastliwość i agresja, szantażowanie chamstwo, wyzwiska, insynuacje, znieważanie, poniżanie. Wszystko to, by adwersarza (czyli mnie) stłamsić i do rejterady zmusić, by brak argumentów ukryć lub by wagę posiadanych zwiększyć. Wszystko to oczywiście jest „usprawiedliwione”, gdyż zostało użyte w „szczytnym celu” – w „dyskusji” zwyciężyć i „rację” z niej „wynieść”. Wszystko dla zwycięstwa!

Wcale nie inne od mojego widzenie problemów, wcale nie przeczenie, nie spór o cokolwiek, ale właśnie powyższe wymaga natychmiastowego zastosowania środków „higieny intelektualnej”, czyli: albo półśrodków – to znaczy zaprzestania bieżącej i unikania przyszłych dyskusji, albo środków radykalnych – to znaczy usunięcia, zablokowania i (jeśli to możliwe) zapomnienia. Pierwsze działanie wymaga olbrzymiej siły woli, rozsądku i spokoju, gdyż nie jest łatwo od sporu odstąpić pozostawiając „rozmówcy” pole walki. Przez niektórych jest to utożsamiane z porażką, chociaż ja tak nie uważam. Jednym słowem – trudne to. Drugie, jest przykre – właśnie sam tego doświadczam. Wyrzuty sumienia, wątpliwości.

Oczywiście można i inaczej. Można wdać się w niekończącą sprzeczkę i toczyć ją długo i namiętnie, dając upust złości, nienawiści i odpowiednie do tego stosować środki. Jednym słowem można wdać się w „bójkę cepami”. Tyle tylko, że należy oczekiwać tego opłakanych skutków. Jest bowiem pewne, że zarówno my, jak i nasz „rozmówca”, wyjdziemy z tej rozmowy emocjonalnie „poobijani” i nikt nikogo do niczego nie przekona. Mało tego! W takiej słownej „młócce” praktycznie nigdy nie udaje się nawet własnych argumentów przedstawić! W tak „toczonym” sporze najważniejsze jest nie to by coś udowodnić, czy coś obalić, ale to by spostponować przeciwnika. Tak więc hajda! Wyzwiska, obelgi, insynuacje, obwinienia! O logice nawet nie warto wspominać! O zdrowym rozsądku także! Emocje, emocje, emocje! Przy tym emocje negatywne – tak u „nadającego” jak i u „odbiorcy”.

Wiem, że tak jest właśnie, bo ze wstydem się przyznaję – kilkakrotnie wdałem się w podobne „dyskusje”. Właściwie początkowo chciałem napisać, że dałem się w nie wciągnąć, ale to nie zupełnie tak. Przecież, do licha, mam rozum i zdrowy rozsądek (z których to korzystanie tak namiętnie propaguję) i co? Dałem się wciągnąć? Jeśli nawet tak, to znaczy, że w którymś momencie pozwoliłem sobie by zarówno o jednym i drugim zapomnieć i „chwyciłem za cep”! Głupota! Do tego, odrzuciłem kulturę i finezję pojedynku, przekroczyłem nieprzekraczalne granice, pozwoliłem, by zawładnęły mną wściekłość i nienawiść. Później, już po wszystkim, sam nie potrafiłem zrozumieć, jak mogło się stać podobne. Znowu byłem wściekły – tym razem na siebie. Obiecałem więc sobie – nigdy więcej i dlatego pojawiły się zasady mojej „higieny intelektualnej”.

Przyznaję, nie jest z tym łatwo. Przecież we wszystkich „drzemie” pragnienie zwycięstwa. Przecież nikt nie lubi przegrywać, „ustępować pola boju”, pozwalać się przeciwnikowi cieszyć nawet pozorami zwycięstwa. Tak, praktycznie każdy z pytanych o to czy w imię zasad, kultury i przyzwoitości jest gotów na siebie ograniczenia nałożyć – potwierdzi to bez wahania. Jednak w praktyce to już tak „różowo” nie wygląda. Deklaracje? Tak! Wykonanie… Dlatego – nauczony własnym przykładem – wiem i rozumiem, jak jest ciężko zmusić się do przestrzegania zasad, szczególnie wtedy, gdy widzimy, że przez to „zwycięstwo” nam ucieka, a nasz rozmówca niby „zwycięża”, gdyż właśnie łamie wszystkie te zasady. Gdy nieuczciwie, prostacko, po chamsku „bije poniżej pasa”, szydzi i obraża. Trudno wtedy się ustrzec pokusie usprawiedliwienia własnej niegodziwości jego niegodziwością. Bardzo trudno. Chęć zwycięstwa za wszelką cenę (królująca ostatnio w naszym świecie), w połączeniu z poczuciem krzywdy, są straszną trucizną!

Istnieje jeszcze problem straconego czasu. Jest to doskonale zauważalne na przykładzie bezsensownych dyskusji prowadzonych z internetowymi „trollami” w „fejsbukowych komentarzach”. Nie, od lat już nie biorę w nich udziału, ale niekiedy „natykam się” na te, w których moi znajomi i przyjaciele bój z „trollami” wiodą. Te „komentarzowe dyskusje” trwają nawet po kilka godzin. Toczenie ich jest bez sensu, bo przecież „troll” nie po to jest „trollem” by do czegokolwiek dał się przekonać, a do tego niekiedy „temperatura” tych dyskusji wraz z upływem czasu rośnie, aż do stadium „walki na cepy” włącznie. Stracony czas, wyniszczające emocje, brak jakiejkolwiek korzyści. Same straty.

Niestety, niektórzy z tych, co „trollami” nie są, stosują w dyskusjach właśnie metody „trolli”. Przekonani o swej wyższości i nieomylności, pewni, że posiadają „monopol na prawdę”, są „impregnowani” na jakąkolwiek logiczną argumentację. Im się nie da niczego wytłumaczyć, ich się nie da przekonać. Więcej! „Opór” rozmówcy odbierają jako niczym osobistą obrazę, którą to niby obrazą (a także żądzą zwycięstwa) usprawiedliwiają użycie przez nich w dyskusji wszelkich „chwytów”. Ponieważ w sferze logiki i na temat dyskutować nie chcą bądź nie potrafią (taka dyskusja wymaga wiedzy, przyzwoitości, szacunku i kultury), przenoszą dyskusję w sferę emocji i sferę osobistą – absolutnie nie mającą niczego z tematem dyskusji wspólnego. Po wcześniejszym lub późniejszym dokonaniu podobnej „wolty”, dają upust swym kompleksom, frustracjom, chamstwu, zawiści, nienawiści wreszcie. Przy czym – zaznaczam ponownie – w ich odczuciu wszystko to jest usprawiedliwione, gdyż „słusznej służy sprawie”. Z dyskusji z podobnymi, jeśli się miało nieostrożność wdać się w takową, wychodzi się poobijanym, obolałym i (jeśli się nie udało pokusie ustrzec i zeszło się do poziomu „walki na cepy”) z poczuciem winy. Chyba więc już lepiej mniejszą zapłacić cenę i po wypracowaniu własnego kodeksu „intelektualnej higieny” odejść i zapomnieć i w podobne „młócki” się nie wdawać.

Pozbyłem się „znajomego”. Zły jestem, zdenerwowany jestem, zasmucony i męczy mnie irracjonalne poczucie winy. Jednak wiem, że gdybym tego nie zrobił, to mogło być znacznie gorzej. Dokładnie tak zamierzam nadal postępować. Dyskusja i spory? Bardzo proszę! Nawet nielogiczne, nawet mało rzeczowe! Tyle, że tylko do pierwszego „ciosu cepem”! Do pierwszego chamstwa, do pierwszej insynuacji, do pierwszej obelgi. Tego wymaga moja „intelektualna higiena”.

Artur Deska
Tekst ukazał się w nr 6 (322) 29 marca – 15 kwietnia 2019

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X