Zabójstwo Andrzeja Potockiego. Część 3 Gmach namiestnictwa na początku XX wieku (z kolekcji Jurija Zawerbnego)

Zabójstwo Andrzeja Potockiego. Część 3

Praktyczne przygotowania do zamachu Mirosław Siczyński rozpoczął na przełomie marca-kwietnia 1908 roku, gdy kupił pistolet Browning M 1906 kaliber 6,35 mm. We wspomnieniach, które ukazały się po 20 latach, wspominał, że kupił broń przed ostatnim wyjazdem na wieś z agitacją, która miała miejsce tydzień przed zamachem. Krótkolufowa broń w tych czasach była legalnie do nabycia w sklepach z bronią. Oprócz tego broń można było nabyć u prywatnego sprzedawcy. Siczyński stwierdził, że nabył broń w prywatnym warsztacie Bolesława Litowskiego przy ul. Czarnieckiego 2 (ob. Winniczenki). Na ironię, Litowskiego jako eksperta, zaproszono na rozprawę sądową. Potwierdził, że broń, z której oddane zostały strzały do namiestnika, pochodziła z jego warsztatu, ale nie pamiętał czy Siczyński nabył ją osobiście.

Wybór broni świadczy o amatorskim poziomie zamachowca. Model pistoletu browning, który nabył Siczyński, pojawił się na rynku przed dwoma laty. Producenci twierdzili, że jest to broń samoobrony dla osób nieprzygotowanych, służąca do strzału z bliskiej odległości. Jej zaletą były niewielkie wymiary (długość zaledwie 10 cm) i można było ją trzymać niezauważalną w ręku. Broń posiadała automatyczny bezpiecznik, który zwalniał się, gdy strzelający mocno ściskał ją w ręku. Ludzie, nie mający nawyków obchodzenia się z bronią, zazwyczaj w sytuacji ekstremalnej zapominają o zwolnieniu bezpiecznika. Kolejną zaletą browninga była jego niewielka cena. M 1906 kosztował od 8 do 12 dol. USA, w zależności od modyfikacji, co w przeliczeniu na walutę austriacką wynosiło 40-60 reńskich.

Ilustracja chwili zabójstwa, opublikowana w prasie 18 kwietnia 1908 roku (Nowości Ilustrowane. 1908. Nr. 16. 18 kwietnia. s. 1)

Sądząc z dalszych wydarzeń, Siczyński zupełnie nie znał się na broni. Na sądzie twierdził, że w pistolecie miał pięć naboi i rankiem starał się wprowadzić szósty nabój. Ale to mu się nie udało. Ponieważ pistolet, który nabył miał magazynek na sześć naboi, możemy przypuszczać, że był on pełny. Potem zamachowiec wystrzelił gdzieś jeden nabój na próbę. Potem już nie udało mu się samodzielnie uzupełnić magazynek. Nie przyszło mu nawet do głowy, że doświadczeni strzelcy ładują do broni dodatkowy nabój, wprowadzając go do komory, a potem wyjmując magazynek, doładowują go kolejnym pociskiem. Później, już w więzieniu w Stanisławowie, gdy ukraiński strażnik, z którym był w dobrych stosunkach, zapytał, dlaczego wystrzelił tyle razy w ofiarę, ten odpowiedział, że nie był pewien strzałów i obawiał się, że jedynie zrani Potockiego.

W czasie śledztwa Siczyński opowiadał, że początkowo rozważał możliwość dokonać zamachu na ulicy. Widział kilkakrotnie, jak Potocki samotnie przechadzał się po parku przed gmachem Sejmu Krajowego i w drodze do Kasyna Szlacheckiego. Jednak zamachowiec obawiał się, że może trafić niewinną osobę i starał się jeszcze lepiej zapamiętać postać Potockiego. W tym celu kupił za 40 halerzy widokówkę z portretem namiestnika. To zdjęcie student nosił stale przy sobie.

Siczyński doszedł też do wniosku, że zabójstwo na ulicy – „zza płota” – jak to określił – jest czynem niegodnym. Dlatego postanowił dokonać zamachu w gmachu namiestnictwa, wykorzystując okazję osobistej audiencji u namiestnika. Na audiencję mógł zgłosić się każdy. Podczas rozprawy akt oskarżenia podkreślał, że Siczyńskiego dopuszczono do Potockiego mimo, iż znany był, jako „radykalny ukraiński agitator”.

W sobotę 11 kwietnia 1908 roku Siczyński zapisał się na audiencję do hrabiego Potockiego na dzień następny, niedzielę 12 kwietnia. Jako przyczynę podał chęć objęcia posady pomocnika nauczyciela (suplementa). Rankiem, w dzień zamachu, Siczyński wyszedł z domu o godz. 8. i udał się do swego przyjaciela, przewodniczącego studenckiego towarzystwa „Hromada” Teodora Zamory, który mieszkał w ukraińskim „Domu akademickim” przy ul. Supińskiego 17 (ob. ul. Kociubińskiego 21). Mieszkali tu studenci Ukraińcy ze wszystkich uczelni ukraińskich we Lwowie. Od Zamory pożyczył wizytowy frak angielski, tzw. „anglez”. Taką odzież kupowali przeważnie studenci starszych roczników i chodzili w nich na egzaminy końcowe. Biedniejsi wypożyczali ten strój od innych. Na oficjalnych przyjęciach w namiestnictwie obowiązywał odpowiedni strój i bez niego do namiestnika nie dopuszczano. W „Domu akademickim” Siczyński przebywał około trzech godzin. Przed godz. 11. młodzieniec ubrał anglez, wynajął fiakra i kazał się wieźć do namiestnictwa na ul. Czarneckiego (ob. Winniczenki 18).

Potocki przyjmował petentów w sali audiencji. Obok mieściła się poczekalnia, składająca się z dwóch pomieszczeń. W tym dniu zapisało się jedynie 12 osób. Troje z nich wchodzili jako grupa. Petentów było mniej niż zwykle, bo w tym dniu wypadała Niedziela Palmowa. Na liście Siczyński był pod nr 8. Po nim miał iść student-architekt Antoni Ripa, odbywający w namiestnictwie praktykę i trzech ukraińskich chłopów (wspomniana grupa). W oczekiwaniu na swoją kolej Siczyński spędził około trzech godzin.

Zgodnie z listą, woźny namiestnictwa zapraszał petentów do sali. Spotkanie odbywało się w cztery oczy i namiestnik osobiście robił notatki. Już po zamachu polskie czasopisma łamały sobie głowę nad tym, czy zamachowiec znał porządek udzielania audiencji, w tym i to, czy wiedział, że zostanie sam na sam z Potockim. Na rozprawie zjawiła się jeszcze jedna okoliczność – dzwonek elektryczny, którym namiestnik wywoływał woźnego, w tym dniu dlaczegoś nie działał.

Przed Siczyńskim Potocki przyjął aptekarza z Krakowa Mariana Doskowskiego, który zapamiętał Ukraińca jako „młodego człowieka, szatyna, który spokojnie przeglądał gazety na stoliku, kilka razy stawał przed lustrem i poprawiał fryzurę, a potem obojętnie rozmawiał o czymś z wieśniakami. Rozmawiali po polsku. Jego zachowanie nie wywołało żadnych podejrzeń”. Gdy aptekarz został zaproszony do namiestnika, Siczyński poszedł do garderoby, gdzie przygotował broń, przekładając ją do innej kieszeni. Ponieważ zatrzymał się dłużej w garderobie, woźny, pilnujący porządku, wyszedł za nim na korytarz i przywołał go.

Gdy woźny Józef Kaniak wywołał nazwisko Siczyńskiego, ten szybko wstał, wszedł do sali audiencyjnej i zamknął za sobą drzwi. Student-architekt Ripa zwrócił uwagę, że wchodząc do sali, Siczyński poprawił sobie „coś w kieszeni kamizelki”. Świadkowie twierdzili, że natychmiast po zamknięciu drzwi rozległy się strzały. Pistolet, z którego strzelał Siczyński, był niewielki i niezauważalny w dłoni, dlatego zamachowiec mógł podejść do biurka namiestnika, nie wywołując podejrzeń.

Prawdopodobnie tak właśnie było, ponieważ Kaniak, wpuszczający studenta na audiencję, wspominał, że pierwszy strzał był bardzo cichy (gdyby zamachowiec wystrzelił od razu za drzwiami, odgłos byłby mocniejszy). Sam Siczyński twierdził, że wyjął broń od razu za drzwiami i po wygłoszeniu krótkiego zdania zaczął strzelać. Ale w różnych okresach Siczyński wspominał tę chwilę różnie. Wersja kanoniczna: „Za nasze krzywdy, za wybory, za krew Kagańca!” – tak twierdził latem 1908 roku podczas rozprawy sądowej. A w 1967 roku, w wywiadzie polskiemu dziennikarzowi Aleksandrowi Jancie, zamachowiec przedstawił sytuację inaczej: „Od drzwi powiedziałem: „Pan morduje moich ludzi i muszę za to pana ukarać”, lub może coś takiego: „Muszę pana zabić” – jakoś tak.”

Gdy Siczyński wszedł do sali, Potocki siedział za biurkiem przy oknie. Niektórzy polscy autorzy nalegają na symbolicznym detalu: w momencie, gdy zamachowiec wszedł, hrabia miał wstać od biurka i wyszedł na spotkanie z wyciągniętą ręką. Ze zrozumiałych względów taka sytuacja wygląda paradoksalnie: namiestnika Królestwa Galicji i Lodomerii z Wielkim Księstwem Krakowskim i księstwami Oświęcimskim i Zatorskim, kawaler orderu Złotego Runa, hrabiego, od studenta trzeciego roku dzieliła olbrzymia przepaść socjalna, aby usprawiedliwić takie nie przewidziane przez etykietę przywitanie.

Jewhen Oleśnicki (1860-1917) – ukraiński działacz polityczny i społeczny, prawnik, ekonomista, publicysta i tłumacz

Sam zamachowiec tak wspomina swoje działania:

– Wpuszczono mnie do niego około południa. Wszedłem do pokoju. Gdybym zobaczył człowieka o sympatycznej twarzy, taką ojcowską twarz – to wszystko mogłoby być inaczej. On spojrzał – twarz zła, czerwona. Typ polskiego szlachcica, mocno zbudowany, pewny siebie. Prawdopodobnie niczego się nie spodziewał. Gdy wszedłem, od razu powiedziałem: „To za Kagańca, za nasze krzywdy” – i wystrzeliłem kilka razy. On upadł, ale zaraz wstał na nogi”.

Opowieść Siczyńskiego, jakoby namiestnik miał go spotkać w złym nastroju i odgórnie, kontrastuje ze świadczeniami Doskowskiego, którego hrabia przyjął bezpośrednio przed zamachem. Krakowski aptekarz podkreślał, że Potocki był w dobrym nastroju, rozmawiał przyjaźnie, i zapewniał o pozytywnym rozwiązaniu dla petycji. W czasie posiedzenia sądowego sędzia i prokurator, opierając się o wywody policji, twierdzili, że zamachowiec otworzył ogień do namiestnika z odległości trzech kroków. Dwie z wystrzelonych kul trafiły hrabiego w głowę. Pierwsza trafiła nad lewym okiem, lecz nie przebiła czaszki, a jedynie pozostawiła niewielką nie śmiertelną ranę. Natomiast druga trafiła w lewe ucho, przebiła skroń, przeszła przez mózg i zatrzymała się w potylicznej części czaszki. Ta druga rana wywołała wewnętrzny krwotok, doprowadziła do obrzęku mózgu i okazała się śmiertelna.

Najpewniej, po pierwszym strzale namiestnik był jedynie lekko ranny. Wstał na nogi i spróbował rzucić się na Siczyńskiego lub wybiec z sali. Wystrzał w ucho zamachowiec wykonał z bardzo bliskiej odległości. Potocki po nim upadł, ale zaraz wstał. W tej chwili do sali wbiegli woźni Józef Kaniak i Teodor Majkut. Podczas śledztwa Siczyński zeznał, że wystrzelił w namiestnika trzykrotnie, gdy ten leżał już na podłodze. Nie odpowiadało to rzeczywistości, bo hrabia był ranny trzykrotnie – dwa razy w głowę i raz w rękę i nie jest jasne, jak znalazł się na podłodze.

Podczas pierwszego procesu latem 1908 roku Siczyński odwołał zeznanie o trzech wystrzałach do leżącego Potockiego, motywując to tym, że był długo przesłuchiwany późną nocą i nie zwrócił uwagi na zapisy protokołu przesłuchania.

Świadkowie i sam Siczyński mówili o trzech strzałach, jednak w rzeczywistości zamachowiec wystrzelił czterokrotnie – jedna z kul chybiła. Cały kłopot polegał na tym, że tej kuli w ogóle nie udało się znaleźć. Stąd w akcie oskarżenia nie podano liczby wystrzałów, których dokonał zamachowiec.

Natychmiast po zamachu ktoś zawiadomił policję, która przybyła do namiestnictwa za niecałe pół godziny. Przez ten cały czas Siczyński był pilnowany, ale zachowywał się spokojnie i chociaż był wzburzony, stale się uśmiechał, rzucając od czasu do czasu repliki, które obecni odbierali jako cyniczne lub nawet prześmiewcze. W tym czasie Potocki przebywał w sali. Przyniesiono wodę i zmyto krew z jego twarzy, a zamachowiec rzucił: „Co jemu ta woda pomoże?”. Radosny nastrój Siczyńskiego kontrastował ze smutną atmosferą, panująca wśród bliskich umierającego i pracowników namiestnictwa. Na pytania Józefa Kaniaka, jak można było zabić ojca tak wielkiej rodziny, zamachowiec radośnie odpowiedział: „To za nasze krzywdy”.

Po sekcji zwłok ciało Andrzeja Potockiego przyodziano w kontusz koloru czarnego i przeniesiono do pomieszczenia na parterze gmachu namiestnictwa po prawej od wejścia, gdzie ustawiono katafalk. Koło trumny zaciągnięto wartę honorową, którą pełnili pracownicy namiestnictwa. Warta zmieniała się co godziny.

Uroczystość pożegnania z namiestnikiem miała miejsce 14 kwietnia 1908 roku. Pół do dwunastej trumnę z ciałem hrabiego Potockiego wniesiono do kościoła bernardynów, gdzie nabożeństwo żałobne odprawił arcybiskup Józef Bilczewski. O pierwszej godzinie kolumna pogrzebowa z ciałem ruszyła na dworzec czerniowiecki (w tym miejscu obecnie jest dworzec podmiejski). Procesja przeszła ulicami Halicką, Kopernika, Sapiehy i Grodecką. Ciało Andrzeja Potockiego specjalnym wagonem zostało przewiezione do Krzeszowic, gdzie następnego dnia spoczął w rodzinnej krypcie kościoła św. Marcina.

Zabójstwo Andrzeja Potockiego wywołało burzliwą reakcję polskiej społeczności Lwowa. W mieście zaczęły się napady na ukraińskie instytucje, w których wybito okna. Aby oddzielić się od Ukraińców, jako ogólnego celu pogromów, już w następnym dniu po zamachu moskalofile nakleili w mieście plakaty o takiej treści: „Toczą się rozmowy, że zabójca Namiestnika hr. Potockiego jest Rusinem, to fałsz i nieprawda. Morderca jest zwykłym Ukraińcem-hajdamaką. Rusini miasta Lwowa”.

Metropolita Andrzej Szeptycki, zdjęcie sprzed 1917 r.

Sporadyczne napady na Ukraińców i ich instytucje trwały trzy dni. Obiektami napadów stały się m.in. kamienica Towarzystwa „Dniestr”, hotel „Narodna Hostynnycia”, ukraiński „Dom Akademicki”, seminarium greckokatolickie i nawet żeński klasztor ss. bazylianek. Na Cmentarzu Łyczakowskim splądrowano grób Markijana Szaszkiewicza. W kilku przypadkach z napadniętych ukraińskich instytucji (w tym seminarium duchownego) padły strzały. Ale ofiar nie było, bo strzelano prawdopodobnie w powietrze, na postrach.

Pośród Ukraińców Galicji zabójstwo wywołało odpowiednią reakcję. Poseł parlamentu austriackiego E. Oleśnicki dostał zawału serca. Prezesi Ukraińskiego klubu parlamentarnego Julian Romańczuk i Mykoła Wasylko w imieniu zarządu klubu wystosowali oświadczenie, w którym odcięli się od zamachu. Tekst pisma opublikowały niemieckie gazety we Wiedniu. Julian Romańczuk osobiście uczestniczył w pogrzebie namiestnika. Wywołało to niezadowolenie części klubu, którzy zainicjowali zwołanie ekstra posiedzenia, aby omówić apel swoich kolegów. Zebranie miało miejsce 30 kwietnia 1908 roku. Tu większość posłów potępiła Romańczuka i Wasylka za ich publiczne wyrazy współczucia. Ukraiński klub parlamentarny postanowił wydać oświadczenie, w którym odciął się od pozycji Romańczuka i Wasylka za ich postawę wobec tego aktu przemocy. Uznano ich oświadczenie za prywatne.

Istnieje wiele świadectw, że wielu ukraińskich polityków ukraińskich niezbyt ukrywało zadowolenie z tego zabójstwa. Wiedeńska niemiecka gazeta Neue Wiener Tagblatt zacytowała posła ukraińskiego Wiaczesława Budzynowskiego, który twierdził, że po otrzymaniu wiadomości o zamachu we Lwowie, ukraińscy posłowie parlamentu austriackiego obejmowali się nawzajem. Siostrę Siczyńskiego, mieszkającą we Wiedniu, 14 kwietnia odwiedziła delegacja ukraińskich studentów. Przemawiający w ich imieniu Mychajło Gałuszczyński wypowiedział zachwyt „jednym z pierwszych ukraińskich bohaterów”. Występując w parlamencie 22 maja 1908 roku, Kiryło Trylowski powiedział, że ukraińscy chłopi mają śpiewać pieśń ze słowami: „Nasz Siczyński niechaj żyje, a Potocki niech zgnije!”.

Większa część polityków ukraińskich usprawiedliwiała zabójstwo namiestnika nadużyciami i falsyfikacjami podczas wyborów do Sejmu Krajowego 1908 roku. Pośród wielu zwykłych Ukraińców czyn studenta również wywoływał pochwałę. K. Trylowski pisał: „Wszyscy Rusini, z którymi rozmawiałem, chłopi, robotnicy, urzędnicy, a nawet panowie, byli w zachwycie od uczynku Siczyńskiego… Ogół ruskiego narodu uważa Siczyńskiego za bohatera narodowego”.

Najostrzej zamach na Andrzeja Potockiego potępiła cerkiew greckokatolicka. Wygłaszając kazanie w Wielki Piątek 24 kwietnia, metropolita Andrzej Szeptycki wypowiedział się o tym uczynku tak: „Człowiek, który jedynie z imienia był chrześcijaninem, dopuścił się strasznego mordu na najwyższym przedstawicielu władzy świeckiej w naszym Kraju… Publiczne przestępstwo musi byś publicznie osądzone. Musi wywołać pośród chrześcijan zdecydowany, energiczny protest, protest oburzenia i wstrętu przeciwko zniewadze jasności prawa Bożego… Dotychczas sprawa naszego odrodzenia narodowego ani razu nie była splamiona krwią. Ale, gdy z oburzeniem i wstrętem osądzamy krwawy uczynek jako chrześcijanie, to w szczególny sposób, jako Rusini, musimy wznieść jak najgłośniejszy protest przeciwko samej myśli, że można świętej sprawie narodowej służyć z zakrwawionymi rękoma. Nie! Nie! – na Boga, nie!… Protest oburzenia i wstrętu z naszej strony musi być tym silniejszy, tym głośniejszy, tym ogólniejszy, im więcej moglibyśmy być narażeni na to straszne niebezpieczeństwo, że komuś z naszej młodzieży czyn ten może wydać się bohaterskim… Niebezpieczeństwo grozi i dlatego, że ogólną opinią przeciwnej nam prasy, przerzucana na cały naród jest odpowiedzialność za czyn jednego, co staje się dla innych pokusą do solidaryzowania się z tym czynem”.

W tydzień po tym ostrym wystąpieniu Andrzeja Szeptyckiego, w piątek przed Przewodnią Niedzielą, episkopat prowincji Galicji Cerkwi greckokatolickiej wystosował list pasterski, w którym osądził zabójstwo, a jednocześnie tych wszystkich, którzy akceptowali czyn Siczyńskiego. List podpisał metropolita Andrzej Szeptycki, biskupi Konstanty Czechowicz i Hryhorij Homyszyn. W dokumencie zapisano: „Służba narodowi, służba ojczyźnie – to święta służba, również Bogu oddawana; aby do niej się zbliżyć, należy mieć ręce czyste, nie zakrwawione… Przestępstwo, dokonane w imię patriotyzmu, jest tym bardziej przestępstwem przeciwko narodowi, im więcej może się podobać, im więcej może być pokusą wychwalania tego, co jest złem. A tak, zarówno dla jednostek, jak i dla narodów, największym nieszczęściem na świecie jest zmieszanie pojęć dobra i zła”.

Pozycja Szeptyckiego wobec zamachu Siczyńskiego wywołała ostrą krytykę ze strony części ukraińskich polityków, szczególnie przedstawicieli Ukraińskiej partii radykalnej. Ukraińcy, którzy osądzali czyn Siczyńskiego, podkreślali, że bezmyślnie zapożyczył on wzorzec zachowania z Imperium Rosyjskiego, gdzie nie było innych możliwości przeciwstawić się nadużyciom władzy. Krytycy Siczyńskiego podkreślali, że Imperium Habsburgów – to nie Imperium Romanowych i nie warto przenosić do politycznego życia państwa morderstwo, jako metodę walki politycznej. Opierając się na wspomnieniach dziennikarza Iwana Nimczuka, Mychajło Demkowicz-Dobriański twierdził, że po zamachu Siczyńskiego we lwowskich parafiach wzrosła liczba przejść z wiary greckokatolickiej na rzymskokatolicką.

Petro Hawryłyszyn

Tekst ukazał się w nr 10 (398), 31 maja – 16 czerwca 2022

X