Wszystkiemu winien Internet

Truizmem jest stwierdzenie, że w XXI wieku dla większości z nas podstawowym źródłem informacji jest Internet. Elektroniczne wersje gazet, internetowe strony programów telewizyjnych i radiowych kuszą wielu nie tylko szybkością przekazu, ale także poczuciem współuczestnictwa w jego tworzeniu.

Równie ważny co sucha informacja jest jej społeczny odbiór, a zasiadając przed monitorem każdy z nas otrzymuje możliwość skomentowania treści, które wzbudziły jego zainteresowanie. I niestety zbyt wielu z tego prawa korzysta.

Możemy sobie wyobrazić, że przed epoką globalnej sieci wiele wydarzeń, którymi tak się emocjonujemy, przeszłoby bez większego echa. Ulicami Lwowa przemaszerowali nacjonaliści? Niektórzy przyjęliby to wzruszeniem ramion, inni zareagowaliby znacznie ostrzej, ale tak naprawdę temat nie miałby długiego żywota. Zniknąłby przygnieciony codziennością, dziś jednak żyje, podsycany przez internetowe dyskusje.

Oczywiście, każdy ma prawo do oceny. Marsz nacjonalistów mógł wzbudzić skrajnie negatywne emocje, choćby dlatego, że wielu Polaków zdaje sobie sprawę z zagrożenia, jakim jest radykalizacja nastrojów społecznych. Mamy z nią do czynienia nad Wisłą, gdzie coraz częstsze są przypadki agresji na tle narodowościowym czy religijnym. Już w 2015 r. liczba przestępstw na tle rasowym i etnicznym wzrosła o 40%, w 2016 r. śledztw prowadzonych w sprawach o czyny popełnione z pobudek rasistowskich, czy ksenofobicznych bądź antysemickich było aż o 83% więcej, niż rok wcześniej. W 2017 r. według informacji Ośrodka Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych, codziennie wpływało od 30 do 100 zawiadomień o atakach na obcokrajowców. Jeśli tak źle dzieje się w Polsce, jej mieszkańcy mogą snuć obawy przed nasileniem się podobnych zjawisk na Ukrainie.

W internetowej przestrzeni mnożą się obecnie wezwania do zaniechania udzielania wschodniemu sąsiadowi jakiejkolwiek pomocy, gdyż za kolejne miliony euro kupowane tam podobno będą „czarne i czerwone farby”. Pojawiają się też deklaracje rezygnacji z wyjazdów na Ukrainę, aby nie finansować jej mieszkańców. Nie można też nie wspomnieć o inwektywach, agresji i wezwaniach do czynów zabronionych.

Marsz, który podobno miał na celu zasygnalizowanie stosunku mieszkańców Lwowa do jednej z polskich ustaw, sprawił, że poziom nienawiści do tego kraju wśród niektórych Polaków wzrósł. Ktoś mógłby powiedzieć, że to „tylko” słowa wpisywane w sieci, ale lekceważenie ich niestety nie jest możliwe.

Opinie obywateli bezpośrednio wpływają na politykę realizowaną przez państwo. Zabiegając o poparcie, szczególnie przed zbliżającymi się wyborami, rządzący mogą podejmować populistyczne decyzje w nadziei, że później „jakoś to się odkręci”. Tymczasem jeśli nawet możliwe jest wycofanie się z niewygodnych zobowiązań w polityce wewnętrznej, to na arenie międzynarodowej może to okazać się co najmniej trudne. Niestety, polscy i ukraińscy politycy otrzymali wyraźny sygnał, że w niektórych kręgach istnieje przyzwolenie, a wręcz oczekiwanie pogorszenia relacji dwustronnych. Należy się zastanowić, czy zostanie on zignorowany, czy wykorzystany. Demonstracja, która odbyła się we Lwowie, może jeszcze bardziej skłócić już zwaśnione narody, zantagonizować polityków i sprawić, że pojawią się akty przemocy.

Ponadto próba przekonywania do swoich racji oparta na nacjonalistycznych hasłach jest z góry skazana na niepowodzenie, ale czy komukolwiek o te właśnie racje chodzi? Bardziej prawdopodobnym wydaje się, że mamy do czynienia ze spektaklem, który ma wywrzeć wrażenie na miejscowym odbiorcy. Najbliższe miesiące staną się czasem kampanii wyborczej przed głosowaniami przewidzianymi na rok 2019, kiedy to Ukraińcy wybierać będą prezydenta i parlament. W interesie partii prawicowych jest pozyskanie elektoratu, który umożliwi im udział w życiu politycznym kraju poprzez przekroczenie progu wyborczego – dziś ugrupowania nacjonalistyczne nie cieszą się większym poparciem i nie znalazłyby się w Radzie Najwyższej.

Wojna na wschodzie kraju i kryzys ekonomiczny będą skłaniać niektórych obywateli do poszukiwania polityków oferujących łatwe, ale i ekstremalne rozwiązania. Na zachodzie Ukrainy dodatkowym czynnikiem motywującym do zwrócenia się w prawą stronę może okazać się nie tyle wydumane zagrożenie, jakie sprowadzi nowelizacja ustawy o polskim IPN czy domniemane zakusy na Lwów, co napływ uciekinierów z obwodów objętych konfliktem z Rosją oraz z Krymu. Mogą pojawić się głosy, że aby zrównoważyć obecność rosyjskojęzycznych obywateli konieczne jest wykreowanie środowisk „bardziej ukraińskich”, co za tym idzie skrajnie i jednowymiarowo postrzegających patriotyzm.

Jak dotąd nacjonaliści we Lwowie nie demonstrowali w imieniu wszystkich mieszkańców miasta, choć taka interpretacja była wygodna dla części polskich mediów. W dobie szybkiej wymiany informacji publikacje zawierające antyukraińskie treści, bądź takie, które mogłyby w ten sposób być zinterpretowane, staną się równocześnie pożywką dla artykułów antypolskich, budowanych na zasadzie kontry. Jeśli Polacy uwierzą, że Ukraińcy będą gonić ze swojej ziemi „polskich panów”, to Ukraińcy nabiorą pewności, że Polakom marzy się imperium aż po Stanisławów.

Procesy te zaowocują narastającym konfliktem, którego pierwszymi ofiarami staną się ci, których najłatwiej będzie opluwać – zwyczajni ludzie przebywający na terytorium drugiego z państw, turyści czy pracownicy. Kolejnym krokiem staną się prowadzące donikąd dysputy polityków, podgrzewane przez dziennikarzy podkreślających złą wolę sąsiedniego kraju, a brak porozumienia ostatecznie pogrzebie dogorywające dziś strategiczne partnerstwo. Poeta by rzekł, że na jego grobie przysiądzie rosyjski orzeł i raz jeszcze rozbrzmiewać będzie złowieszczy chichot historii. Polska i Ukraina pozostaną osamotnione na placu wirtualnego boju, lecz narażone na realne, wymierne straty wizerunkowe, ekonomiczne i polityczne.

Agnieszka Sawicz
Tekst ukazał się w nr 5 (297) 13-26 marca 2018

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X