Wspomnienia o ks. Janie T.

Wspomnienia o ks. Janie T.

„Można kochać i chodzić samemu po ciemku z przyjaźnią jest inaczej – ta zawsze wzajemna” ks. Jan Twardowski.

Późna jesień to zdecydowanie zła pora dla starych, schorowanych ludzi. Ale ks. Jan Twardowski miał za sobą już tyle jesieni, także w chorobie, która od kilku lat przykuła go do łóżka. Nie znaczy to, że przez cały czas chorował, jednak większość dni spędzał leżąc bądź w sypialni, na zgrzebnym, drewnianym łóżku z baldachimem, bądź w pokoiku gościnnym na słynnej leżance pachołka króla Jana Kazimierza. Poruszał się niewiele, korzystając z tzw. Balkoniku lub pomocy opiekujących się nim osób. Jedynie panu fizykoterapeucie udawało się namówić Księdza na kilka kroków po pokoju, a w lecie, przy sprzyjającej pogodzie, nawet po przyklasztornym ogródku. Kolejne lata, odmierzane, jak zawsze w przypadku Księdza, wakacjami („wakacje to najpiękniejsza pora – powtarzał niezmiennie – podarowana nam przez Pana Boga”), ujawniały nieubłaganą prawdę, że Jego czas się dopełnia. Ale jeszcze w 2004 roku, gdy zaczął dziewięćdziesiąty rok życia, podjęliśmy ogromną pracę nad antologią poezji polskiej od Bogurodzicy po twórczość Jego kolegów, „młodych, dwudziestoletnich”, poległych w Powstaniu Warszawskim.

Ksiądz już po raz trzeci spędzał wakacyjny miesiąc w Aninie, u pani doktor Aldony Kraus, także poetki, ale przede wszystkim osoby nim zafascynowanej i bezgranicznie mu oddanej. W roku 2003 często odwiedzałem go w Aninie w związku ze gromadzeniem fotografii i dokumentów do planowanej opowieści biograficznej. Raz nawet udało się namówić księdza Jana na wyjazd do Zbikowa, Jego pierwszej parafii. Minęła właśnie pięćdziesiąta piąta rocznica święceń kapłańskich i podjęcia pracy duszpasterskiej w tej podwarszawskiej miejscowości. Ks. Twardowski bardzo emocjonalnie przeżywał to wszystko, podkreślając, że dwa najważniejsze sakramenty: chrzest i kapłaństwo, przyjął w tym samym dniu – 4 lipca. W znanym wierszu pisał:

Własnego kapłaństwa się boję, własnego kapłaństwa się lękam
I przed kapłaństwem w proch padam i przed kapłaństwem klękam

W lipcowy poranek mych święceń
dla innych szary zapewne –
jakaś moc przeogromna
z nagła poczęła się we mnie

Jadę z innym tramwajem
biegnę z inną ulicą

Nadziwić się nie mogę
swej duszy tajemnicą

Było już po południu i przy kościele w Zbikowie nie było nikogo. Ksiądz zgodził się wyjść z samochodu i na chwilę stanął w bocznej bramce, na wielkim, płaskim kamieniu, jak przed ponad pół wiekiem, gdy po raz pierwszy udawał się do świątyni, by odprawić Mszę św. Miałem. Oglądaliśmy też odnowioną „wikariatkę na niewielkim piętrze”, gdzie powstawały pierwsze kazania, jakże inne od tych, rozbrzmiewających wówczas w naszych kościołach („na rekolekcjach nie strasz śmiercią /bo po co/ Za oknami bór pachnie żywicą…” czy bardziej radykalne: „O jakże już nie znoszę wszystkich świętych kazań, /mądrych, dobrych, podniosłych, pobożnych i słabych//Kiedy głoszę je, czasem je urwałbym w pół zdania/i brewiarz mówił w sadzie, gdzie jabłek powaby…”).

Potem udaliśmy się do szkoły specjalnej, w której pod koniec czterdziestych, jako początkujący kapłan, uczył religii, co z kolei upamiętnił w jednym z najbardziej poruszających wierszy „Do moich uczniów”. Przywoławszy – jak pamiętamy – z imienia i nazwiska swoich wychowanków, napisał w puencie:
Czekam na was, najdrożsi,
z każdą pierwszą gwiazdką –
z niebem betlejemskim,
co w pudełkach świeci –
z barankiem wielkanocnym – bez was
świeczki gasną –
i nie ma żyć dla kogo

Ten od głupich dzieci
Był to mój przedostatni wyjazd z ks. Twardowskim. Potem, tylko raz jeszcze, w czasie tych samych wakacji, udaliśmy się na zaproszenie państwa Formanowiczów do Ostrowi Mazowieckiej. Od kilku miesięcy pani Anna ponawiała zaproszenie, głównie z myślą o dużej grupie stypendystów jej Fundacji, wśród których była niezmiennie bliska ks. Twardowskiemu młodzież specjalnej troski.

W sierpniu, gdy Ksiądz raz jeszcze przebywał w Aninie, wybraliśmy się pod opieką dr Kraus i jej syna Sergiusza do Ostrowi. Był piękny, słoneczny dzień, jakie często zdarzają się u nas na pożegnanie lata. Najpierw przyjęli nas gospodarze w swoim gościnnym domu, co zostało upamiętnione na fotografiach, z których przynajmniej kilka, zwłaszcza te na tarasie, z refleksami słońca, przypominały Księdzu jeszcze przedwojenne wakacje w mazowieckim dworku wuja Konderskiego. Następnie udaliśmy się na zaplanowane spotkanie z młodzieżą i mieszkańcami Ostrowi w kościele. Świątynia była wypełniona po brzegi, młodzież z ogromnym przejęciem mówiła wybrane przez siebie wiersze przed dostojnym Autorem, także ta niepełnosprawna. Dalej była zaplanowana prelekcja o poezji ks. Twardowskiego i większy blok wierszy w wykonaniu Krzysztofa Kolbergera, już bez udziału kapłana-poety, który jednak nie tylko pozostał do końca, ale – jak zawsze to czynił w podobnych okolicznościach – długo jeszcze podpisywał książki, zamieniając choćby kilka słów z każdym, kto tego potrzebował.

***

Obserwując całe zdarzenie czułem, jakby czas się cofnął. Myślałem o licznych spotkaniach w dziesięcioleciu 1992-2002, gdy po ukazaniu się zbiorowego wydania Wierszy w białostockiej oficynie „Łuk”, przejechaliśmy razem niemałą cześć kraju, od Lublina i Krakowa po Bydgoszcz i Suwałki. Wyrosły z tego nawet dwie książeczki: „Ksiądz Jan Twardowski w Białymstoku” i „Ksiądz Jan w Płocku”. I wreszcie spotkanie na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim w czerwcu 2002 roku, trwające bodaj dwie godziny. Ponad ośmiuset studentów w wielkiej auli i Ksiądz, odpowiadający na lawinę pytań, zawsze z humorem, dowcipnie, jakby układał nowy zeszyt „Niecodziennika”.

Jeszcze w tym samym miesiącu był w Częstochowie… A potem, w ciągu pół roku trzy zapalenia płuc, po których tak naprawdę już się nie podźwignął. Znosił tę sytuację bez słowa skargi, a nawet starał się dostrzegać jej dobre strony. Gdy podczas odwiedzin pytałem, kiedy mam znowu przyjechać (a spotykaliśmy się przynajmniej raz w tygodniu), odpowiadał: „Kiedy tylko chcesz, przecież zawsze tu jestem…”. A w rozmowie dodawał: „Popatrz, nigdy bym się nie dowiedział, że mam tak wiele życzliwych mi osób, gdyby nie choroba”. Bodaj raz tylko, po kolejnym pobycie w szpitalu w związku z nawracającym zapaleniem płuc, powiedział: „Widzisz, jak często choruję…”. Gdy odpowiedziałem, że nie każdy by tyle przetrzymał, uśmiechnął się i zażartował: „No, taki dobry, jeszcze przedwojenny materiał”. Czekał na kolejne wakacje, by wyjechać w ukochane mazowieckie lasy…

Ks. Jan Twardowski (Fot. Czesław Czapliński)

Ksiądz znakomicie czuł się w Aninie. Dom pani Aldony znajduje się po prostu w lesie, a gałęzie sosen sięgają tarasu. O lesie przypominały owoce, które przyjęła z prawdziwym entuzjazmem. Miałem już wcześniej, z ubiegłego roku, stałe zaproszenie, postanowiłem, że będziemy spotykać się z Księdzem dwa razy w tygodniu. Zadzwoniłem przed pierwszym „roboczym” przyjazdem, ale wieści nie były zachęcające. Usłyszałem, że Ksiądz od dwóch dni nie wstaje, a namawiany, by opuścił łóżko, odpowiadał, że jak ktoś ma dziewięćdziesiąt lat (a właśnie rozpoczął – jak już wspominałem – dziewięćdziesiąty rok życia), to może nie wstawać nawet, gdy jest proszony o wstanie. Mimo to wybrałem się do Anina. I jakież było moje zdziwienie, gdy po przyjeździe zastałem Księdza w fotelu, przygotowanego do pracy. Zapytałem panią Aldonę, co się stało. Odpowiedziała, że Ksiądz już wczesnym rankiem zbudził się ze słowami, że musi się przygotować na przyjazd Waldka.

O pracy nad antologią mógłbym napisać osobną książeczkę. Wciąż prosił o kolejne wiersze swoich ulubionych poetów. Robiłem odbitki kserograficzne i przywoziłem do Anina. Czytałem je Księdzu, a On wybierał. Kazał też wpisywać sobie do notesu ciekawsze metafory, puenty, aforyzmy, niekiedy całe frazy… Żałuję, że nie zrobiłem kopii tych wypisów, które ujawniały wyjątkowy słuch poetycki i niezwykłą wrażliwość liryczną poety. Po zakończonym „seansie” otrzymywałem kolejne polecenia, zawsze z przestrogą, że muszę to znaleźć, ponieważ w przeciwnym razie antologii „nie będzie”. Ale chciałbym też podkreślić, że z prawdziwą radością przyjmował moje propozycje, pełen gotowości, by żaden, zwłaszcza pojedynczy wiersz, który zasługiwał na zamieszczenie w antologii, nie został pominięty. W końcu antologia nosiła tytuł „Bóg czyta wiersze” i był to cytat, który w pełnej wersji brzmi: „Bóg czyta wiersze na śmierć zapomniane…”. Podsuwając Księdzu jakiś zapomniany, a znakomity utwór, nieodmiennie słyszałem: „No widzisz, bez tego wiersza antologia byłaby do niczego”.

***

To były ostatnie takie pracowite wakacje. W roku 2005 Ksiądz wprawdzie także przebywał w Aninie, ale był już o wiele słabszy. W lutym przeszedł kolejny zawał serca i kolejne zapalenie płuc. Dopiero teraz, porównując fotografie ze stycznia i lipca, widzę jak bardzo Ksiądz zmienił się fizycznie po tych przejściach. Bardzo jednak interesował się antologią, która ciągle nie mogła się ukazać, z wielu powodów, a przynajmniej o niektórych nie chciałbym w tym miejscu pisać. Po powrocie do Warszawy omawialiśmy sprawę komentarzy do antologii, bo ponownie pojawiła się nadzieja, że książka jednak ukaże się jeszcze w tym roku.

Na początku listopada otrzymałem bardzo niepokojący telefon z Warszawy. Dzwonił pan prof. Tadeusz Olszewski, organista w kościele Sióstr Wizytek; wraz z bratem Czesławem to najstarsi przyjaciele ks. Twardowskiego. Ksiądz w bardzo ciężkim stanie trafił do szpitala. Po dwóch tygodniach wszakże powrócił w zupełnie dobrym zdrowiu. Na tyle dobrym, że… snuł plany na temat kolejnych wakacji w Aninie. Odwiedziłem Go i wyraziłem swoją radość, że nie ulega „jędzy-chorobie”. Podpisał mi kilkanaście tomów pięknego wydania Jego poezji „Wiersze największej nadziei”, które od roku 2003 znajdowało się w ciągłej sprzedaży. Uważał tę edycję za najpiękniejszą ze swoich książek, a nawet żartował, że chyba, dlatego tak długo żyje, aby doczekać się takiego okazałego wydania. Tom dużego formatu przypominał mu książki z początku wieku z domowej biblioteki. Powróciliśmy, oczywiście, do sprawy antologii, ja tym chętniej, że pan Krzysztof Tur kończył właśnie opracowanie graficzne, bodaj jeszcze bardziej okazałe niż „Wiersze największej nadziei”. Powiedziałem o tym Księdzu. Wyraźnie się ożywił i dopytywał, kiedy książka ukaże się drukiem. Z przykrością musiałem powiedzieć, że nie będzie to przed świętami Bożego Narodzenia, jak wcześniej było planowane. Po tygodniu, 30 listopada, znowu wybrałem się do Księdza. Z dworca Warszawa Centralna jechałem autobusem „160”. Kiedy skręcał w Krakowskie Przedmieście, z klasztoru Sióstr Wizytek wyjechała na sygnale „erka”. Wiedziałem… Poszedłem do zakrystii i od siostry Nepomuceny usłyszałem potwierdzenie: „Ojca znowu zabrano do szpitala”. Tym razem jednak nic nie zapowiadało najgorszego. Ksiądz nie trafił na reanimację, lecz na ogólną salę. Zamiast jednak poprawy, przychodziły bardzo minorowe informacje o Jego zdrowiu.

16 stycznia zadzwonił pan Tadeusz Olszewski z wiadomością, że Ksiądz mnie prosi do siebie. Pojechałem od razu. Jakież było moje zdumienie! Księdza zastałem wprawdzie z kroplówką w lewej ręce i podłączonym przewodem tlenowym, ale nie leżał, tylko siedział, oparty o poduszki, swobodnie się poruszał, wyciągnął do mnie obie ręce. Rozmawialiśmy jak za najlepszych czasów. Wyjąłem wydruki z antologii, która nazajutrz miała się ukazać. Żałowałem, że nie mam choćby sygnalnych egzemplarzy, tak bardzo Ksiądz dopytywał się o jej kształt edytorski. Powtarzałem, że jest niemal bliźniaczym powtórzeniem „Wierszy największej nadziei, tylko tamta ma na okładce ptaszki, a ta będzie miała kwiaty. Wystarczy więc przyłożyć wydruk okładki, by zobaczyć nową książkę. Poeta, wyraźnie ucieszony, podniósł tom wierszy z przyłożonym projektem okładki antologii i wyglądało jakby trzymał w dłoni oczekiwaną edycję. Podpisał mi wydruk strony tytułowej, wyraźnie zaznaczając: „W szpitalu 17 stycznia 2006 r.”. W dedykacji zaś Krzysztofowi Turowi napisał m.in.: „Widziałem projekty naszej wspólnej książki. Jestem zachwycony…”. Nie wiem, ilu ludzi w ten sposób żegnało się ze światem – wyznając zachwyt dla piękna. Rozmawialiśmy bodaj dwie godziny, Ksiądz jak zwykle pogodnie, a nawet z humorem. W pewnym momencie jakby sam uznał, że atmosfera jest zbyt lekka i powiedział: „Tak naprawdę jestem bardzo chory. Serce słabe, nerki do niczego…”, ale zaraz powrócił do literatury. Pytał, co ciekawego ukazało się, co czytam, o czym piszę. Potem jeszcze zapytał o moje dzieci, wszystkim napisał dedykacje. Uśmiechał się, gdy powiedziałem, że Dominisia, o której napisał uroczy wierszyk jako „ładnym Smaszczątku”, za dwa miesiące skończy osiemnaście lat. Ksiądz zachował jednak tę formę imienia, dodając: „Wierszyk o Tobie jest stale żywy”. W ten sposób usprawiedliwił niejako zdrobnienie.

Odchodziłem ze szpitalnej sali w pogodnym usposobieniu, przekonany, że nie jest tak źle i jak we wszystkich wcześniejszych przypadkach, poeta powróci do domu, a ja Go będę nadal odwiedzał. Najpierw będziemy cieszyć się antologią, później piękną książką dla najmłodszych „Wierzę jak dziecko”, która także miała ukazać się niebawem, a może uda się poszerzyć tom rozmów „Ludzie, których spotkałem” o nowe rozdziały. Już następnego dnia wszystko to musiało ustąpić przed porażającą prawdą kolejnego telefonu od panów Olszewskich: „Ksiądz znajduje się w agonii…”. Nie wiem, dlaczego przypomniałem sobie, kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z tym słowem – podczas odchodzenia Jana XXIII. Z radia watykańskiego usłyszałem, że papież jest w agonii, a tata mi powiedział, że to oznacza umieranie. Przez cały dzień między kolejnymi telefonami do Warszawy powracałem do spotkania sprzed zaledwie kilkunastu godzin, które w niczym nie zapowiadało tego, co się działo w szpitalu na Banacha. „Posłuszna pamięć” podsunęła mi wiersz ze zbiorku „Tyle jeszcze nadziei”, jedynego autorskiego tomiku ks. Twardowskiego, jaki przygotowałem do druku w 1993 roku:

Byłaś taka zwyczajna
rozbawione włosy
w ogrodzie nad porzeczką
z jednym listkiem twarz
nic o tym nie wiedziałaś i ja nie
wiedziałem
Że można tak się widzieć już ostatni raz

Leciutki wiersz, a pomieścił rozstanie jak kosteczki śmierci. Zwłaszcza ów wers:, „że można się tak widzieć już ostatni raz” powracał nieustannie. „Tak” się widzieliśmy, bez smutku, bez żalu, bez cierpienia, bez pożegnania wreszcie, jakby to był jeszcze jeden dar, zwieńczenie niemal dwudziestu trzech lat bycia blisko siebie.

Waldemar Smaszcz
Tekst ukazał się w nr 6 (48) 31 października 2007

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X