Wolontariuszka Lubow Leonowa: „Nawet ze złamaną nogą zbierałam pomoc dla naszych chłopców” fot. z archiwum Lubow Leonowy

Wolontariuszka Lubow Leonowa: „Nawet ze złamaną nogą zbierałam pomoc dla naszych chłopców”

Lubow Leonowa od wybuchu wojny prawie dwieście razy jeździła do wojskowych na front. Wolontariuszce pomagają dobroczyńcy z Polski i Szwecji.

– Jesteśmy prawie rodakami – stwierdzają na wieść, że jestem z Wołynia, wolontariusze Lubow i Igor Leonowowie z Zaporoża. – Słyszałaś o takiej wiosce jak Pulemiec? Tak, w rejonie szackim. Przed kilkoma laty chcieliśmy kupić tam domek. Przyjechaliśmy i spodobała nam się jedna chatka. Pozwolono nam tam zamieszkać gościnnie przez jakiś czas.

Małżeństwu spodobała się okolica: jeziora i lasy, serdeczni sąsiedzi. Potem zaczęły się ulewy, jak to bywa jesienią na Wołyniu. Mieszkańcy południa Ukrainy nie są przyzwyczajeni do takiej pogody. Zaczęły się kłopoty ze zdrowiem. Leonowowie musieli zrezygnować z planów przeniesienia się na Polesie. Ale okres pobytu na Wołyniu – jak powiadają – na zawsze pozostawił dobre wspomnienia: ludzie tu są szczerzy i uczynni.

Przy takich rozmowach o kraju poleskim mijamy połowę Zaporoża. Leonowowie pokazują mi miasto. Zauważam, jak do kierowcy i jego pasażerki w żółtej „ładzie” z tabliczką „wolontariusz” na szybie serdecznie uśmiechają się przechodnie. Nie ma w tym nic dziwnego – pomagać wojskowym małżeństwo zaczęło długo przed wybuchem wojny.

Ludmiła Pryjmaczuk i Lubow Leonowa, z archiwum autorki

Zostaliśmy, bo cudza ziemia to nie swoja

Luba i Igor pobrali się w młodości. Opowiadają, że wielkiego majątku nie uskładali, ale w miłości przeżyli 37 lat. Oboje są lekarzami, już na emeryturze. Do wolontariatu dołączyli już w 2014 r. Luba zaczęła jeździć na front, a Igor ją w tym wspierał – ładował auto, wypiekał chleb dla żołnierzy, lepił pierogi. Od wybuchu wojny Rosjanie prawie co dnia ostrzeliwali miasto i okolice. Mimo wszystko małżeństwo postanowiło pozostać w Zaporożu.

– Rozumieliśmy, że wcześniej czy później wojna dotrze i do nas – mówi Luba. – Będąc przedtem 72 razy na Donbasie, wiedziałam, że nas to nie ominie. Nie spanikowaliśmy. Po prostu zdecydowaliśmy, że nie ruszamy się stąd. Jak można uciec od wojny, gdy się jest związanym z tym miastem pępowiną? Moje trzy najukochańsze kobiety – prababcia, babcia i mama – spoczywają na cmentarzu w jednej z miejscowości rejonu zaporoskiego. To dosłownie obok. Ja też urodziłam się na kozackiej ziemi. Już nie po raz pierwszy pytają mnie, dlaczego nie wyjechałam. A czy mogę wyjechać? Gdzież wezmę taką skrzynię, by zmieściła całą miłość do mojej ziemi? Ona jest w sercu, a serce w obcej ziemi przestaje bić.

Mężczyźni, z którymi Luba jeździła na front, od pierwszych dni wojny wzięli broń do ręki i poszli walczyć o swoją ziemię. Dlatego ich grupa wolontariuszy rozpadła się. Igor Leonow ze względu na wiek nie podlegał mobilizacji, a i stan jego zdrowia nie był najlepszy – w 2001 r. przeszedł udar mózgu. Jednak siedzieć bezczynnie nie mógł. Już po kilku miesiącach działań wojennych małżeństwo zaczęło jeździć na front.

– 54 zmechanizowana, 44 i 55 artyleryjskie, 56 i 57 brygady piechoty – wspomina Luba na moje pytanie, komu pomagali przez te 9 lat. – Byli jeszcze w miejscach stacjonowania pograniczników oddziału mościskiego, 17 brygady czołgów, oddziałów ochotniczych „Horyń” i „Prawy Sektor”, w różnych pododdziałach różnych dywizji, które są nieraz oddalone od siebie. Zdarzało im się, że w ciągu jednego wyjazdu odwiedzali blisko 8 różnych lokalizacji.

Piesek i króliki – też rodzina

„Nasza zgraja” – tak Leonowie nazywają swoją ekipę wolontariuszy. Igor jest kierowcą, a jego żona – pilotem. Trzecim członkiem ekipy jest francuski buldog Marsel. Półżywego psa Luba wszelkimi dostępnymi środkami i dzięki ludziom nieobojętnym wywiozła z terenów okupowanych. Mąż leczył go przez rok. Teraz Marsel bez swoich nowych gospodarzy ani kroku.

– Ktoś ma pieska pokojowego, a my mamy – samochodowego – żartuje jego pani. – Chłopcy lubią, gdy z nim przyjeżdżamy. Specjalnie chowają dla niego smakołyki.

Od niedawna, jak opowiada Luba, ich rodzina się powiększyła. Teraz w domu czekają na nich jeszcze dwaj puszyści członkowie rodziny.

– Tej zimy uratowaliśmy dwa dekoracyjne króliczki – wspomina moja rozmówczyni. – Porzucono je na daczy na przedmieściu Zaporoża. Tak, jak i Marsela, leczyliśmy je, bo już ledwie żyły. Od tej chwili stały się naszymi. Marsel dobrze radzi sobie z puszystymi, choć nie zawsze. Czasami kradnie im makuchę i kapustę. Strasznie się wtedy oburzają i gryzą go w łapy. Czasem nie wiem, kto u nas mieszka – trzy pieski czy trzy króliczki?

fot. z archiwum Lubow Leonowy

Na weselach jest gościem, dla „Anioła” – matką

Powiadają, że imię stanowi o losie. Lubowi (po ukraińsku – miłość) ogromnej miłości wystarcza dla wszystkich – męża, domowych wychowanków, kwiatów na rabatkach. Do żołnierzy ma stosunek iście macierzyński. Po tylu wizytach na froncie wielu wojskowych uważa ją za swą rodzinę. A niektórzy – to nawet zapraszają na wesele.

– Pewnego razu w czasie wyjazdu na front poznałam żołnierza, niedawno wyzwolonego z niewoli – wspomina Luba. – Był bardzo osłabiony i chudy. Ponadto otrzymał w czasie niewoli cios w plecy od osoby bliskiej – żona w tym czasie podała na rozwód i wymeldowała go z mieszkania. Został tak jak stał. Jednak świat nie bez dobrych ludzi – znalazła się kobieta, która mu pomogła odnowić dokumenty. Dzięki naszemu ośrodkowi wolontariuszy w Zaporożu otrzymał mieszkanie.

Jak twierdzi moja rozmówczyni, mężczyzna ułożył sobie życie. Po jakimś czasie wolontariuszka spotkała go ponownie. Po wyrobieniu dokumentów wrócił na front. Po jakimś czasie państwo Leonowowie otrzymało zaproszenie na wesele. Żołnierz ożenił się z kobietą, która mu pomogła. Są do dziś w kontakcie. Niebawem urodził im się synek.

Na innym weselu państwo Leonowowie byli jako rodzice.

– Pewnego razu w 2017 r. przed wyjazdem na front w okolice Łuku Swietłodarskiego dostałam dla żołnierzy kawę – opowiada wolontariuszka. – Na bańce były koronkowe skrzydełka, jak u aniołka. Powiedziano, aby ją oddać przystojnemu młodemu żołnierzowi. Pojechaliśmy, a tam toczyły się walki. Huk aż zatykał uszy, ale jakoś dotarliśmy. Podnoszę wzrok i widzę żołnierza, a ten ma oczy jak dwa jeziora. Podchodzę i mówię – „Chcę ci dać kawę”. A on do mnie mówi: „Proszę zaczekać. Jeszcze nie widziała pani mego małego, czyli brata Saszkę”. I tu leci na nas postrzelany jeep – nie było na nim żywego miejsca. Przy karabinie maszynowym stoi na nim Saszka – pseudonim „Anioł”.

Małżonkowie mówią, że nadal są z nimi w kontakcie. Obaj chłopcy nazywają Lubę „mama Luba”. Młodszy, czyli Saszka-Anioł zaprosił ich na wesele, bo rodzice nie mogli do nich dojechać.

fot. z archiwum Lubow Leonowy

Wolontariuszka przez duże „W”

Sprawiedliwa, uczciwa, odpowiedzialna, a do tego szczera, dobra i uczuciowa – tak charakteryzują zaporoską wolontariuszkę Lubow Leonową ci, którzy przynajmniej raz z nią się zetknęli.

– Mniej więcej raz na dwa tygodnie przyjeżdża z mężem do naszej brygady – mówi Igor, zastępca dowódcy jednostki. – Wolontariusze starają się dostarczać żołnierzom, czego im potrzeba – odzież, leki, żywność. Bardzo pozytywny z niej człowiek, szczerze przejmuje się naszymi kłopotami. To małżeństwo bardzo nam pomaga. Tacy, jak oni, przybliżają nasze zwycięstwo.

– Ta osoba żyje Ukrainą – jest przekonany żołnierz Serhij. – Takiej jak ona nie spotykaliśmy. Zawsze nas podtrzyma, poprawi nastrój. Nazywa nas „leśnymi braćmi” – my naprawdę w większości tam stacjonowaliśmy. A my nazywamy ją – „Leśną Wróżką”. Ona jest naprawdę jak dobra wróżka– pomaga wszystkim, czego potrzebujemy. Nawet na samochód zebrała pieniądze. Bez niej bylibyśmy jak bez rąk.

Udało mi się nawet dodzwonić do Saszki-Anioła, który po szkoleniach w Niemczech wrócił na front. Powiada, że z mamą Lubą jest w stałym kontakcie.

– Jest dla mnie bliską osobą, można powiedzieć, drugą mamą – mówi wojskowy. – Zawsze z niecierpliwością czekam na jej wizytę. I nie tylko ja – wszyscy chłopcy bardzo lubią mamę Lubę. Ona niesie w sobie światło. Nawet ze złamaną nogą nie wypoczywała, lecz zbierała pomoc na ZSU. Gdyby nie tacy jak ona – wolontariusze – nam, żołnierzom byłoby o wiele trudniej.

Wysoko ocenia Lubow Leonową również Wiktor Nesterenko, przewodniczący Zaporoskich Związków Zawodowych pracowników MSW, których od 2016 r. nasza bohaterka jest oficjalną członkinią.

– Lubow stale jeździła z nami na wschód, gdzie stacjonowały nasze oddziały – do Mariupola, Dzierżyńska, Torecka, Wołnowachy, Lisiczańska – mówi Wiktor Nesterenko. – Otrzymała za to odznakę „Za humanitarny udział w ATO”. Inicjatorami nagrody były dwie organizacje – nasze Związki Zawodowe i Centrum Wolontariatu „Zaporoże”. Dziś mamy inne realia, a Luba od pierwszych chwil agresji znów jest w pierwszych szeregach wolontariuszy. Bardzo godna i szlachetna osoba. Wolontariuszka przez duże „W”.

Auto od Szwedów, garaż – od Polaków

Starą ładę małżeństwo Leonowych nazywają „nasza dziewczynka” lub „pepelac” (fantastyczny aparat latający, stworzony przez Teodora Teżyka dla filmu „Kin-dza-dza” – aut.) i uważają ją za członka załogi. Czego tylko w niej nie wożono! Części zapasowe do aut wojskowych, aparaty spawalnicze, kompresory, piły łańcuchowe, śrubokręty, piły tarczowe, siatki maskujące. A także skarpety, obuwie, słoninę, pierogi, miód, rysunki dziecięce i wiele innych rzeczy. Auto zawsze załadowywane jest pod sufit, a to, co nie mieści się wewnątrz – jest przywiązywane na dachu. Czasami aż dziw, że auto dojeżdżało na miejsce i wracało z powrotem.

– Przemierzyliśmy tym autem dziesiątki tysięcy kilometrów. Stale wozimy pomoc na front w kierunku Doniecka, Zaporoża czy Chersonu – mówi Igor. – „Pepelac” nigdy nas nie zawiódł. Czasem się psuł, ale gospodarzy chronił. Zdarza się, że odmawiają posłuszeństwa hamulce, czasami jedziemy bez świateł. Nasza dziewczynka skrzypi, jęczy od ciężaru pomocy, ale jedzie.

Dzięki starej Ładzie i gościnności państwa Leonowych napawałam się pięknem widoków wiosennego Zaporoża. Żegnając się, gospodarze podzielili się ze mną radosną nowiną – dla wyjazdów na front mieszkaniec szwedzkiego Strönstadtu Swen Musberg sprezentował im swoje volvo. W Szwecji ogłoszono zbiórkę funduszy na paliwo, opłaty promowe i cłowe. Natomiast pieniądze na budowę garażu, jak twierdzi Lubow, przekazano z Polski. Niebawem małżeństwo otrzymało nowe auto. Nie mogą się nim nacieszyć – jedzie o wiele szybciej i może pomieścić o wiele więcej rzeczy! Małżeństwo już zdążyło sprawdzić auto w kilkakrotnych wyjazdach na front.

Po każdym wyjeździe, który czasami zajmuje kilka dni, wolontariuszka zasiada do pisania sprawozdań. Każdą paczkę czy skrzynkę fotografuje przy przekazaniu żołnierzom. Zdjęcia umieszcza na swojej stronie w sieci. Przekazy indywidualne odnotowuje w komentarzach. Dlatego ufają jej nawet nieznani ludzie w Ukrainie i za granicą. Jak przekonywali mnie moi rozmówcy, Luba na co dzień jest osobą niezwykle skromną. Zawsze odmawia przyjmowania pomocy ze strony żołnierzy. Pewna jest, że w czasie wojny cywile powinni wspierać żołnierzy, a nie na odwrót.

– Nie jestem z tych „gwiezdnych” wolontariuszy i nie mam znacznych nagród – przekonuje Luba. – Wspólnie z mężem robimy swoją robotę. Jestem z rodu kozaków i człowiekiem wolnym. Spacerowaliśmy po Chortycy – to jest moja wolność. Szumi ona dzikimi trawami, chlupie o brzeg falą Dniepru, krzyczy jak czajki nad wodą, pachnie deszczem i kwiatami. Wolność – to największy skarb, jaki mamy i o który walczymy. Dumna jestem z tego, że jestem Ukrainką.

Ludmiła Pryjmaczuk

Tekst ukazał się w nr 11 (421), 16 – 29 czerwca 2023

X