Polscy Mohikanie Zagłębia Borysławskiego

Polscy Mohikanie Zagłębia Borysławskiego

W pierwszym dniu wiosny obchodziły swoje urodziny 98-letnia Krystyna Kurpiel w Borysławiu i 81-letnia Helena Marycz w pobliskim Podbużu.

Rodzice pani Krystyny, którzy mieszkali na Wołyniu, używali na co dzień języka rosyjskiego. Pani Helena po II wojnie światowej 60 lat nie rozmawiała po polsku. Obie kobiety zachowały polskość i przekazały ją swoim potomkom. Najstarszym Polkom w okolicy życzenia złożył prezes Regionalnego Towarzystwa Kultury Polskiej Borysławia Sergiusz Sylantiew.

Młody strażnik pamięci
Pasją 37-letniego ekonomisty Sergiusza Sylantiewa jest krajoznawstwo. Od lat gromadzi wszelką wiedzę o Polakach i polskich śladach w swoim miejscu rodzinnym i okolicy. Spisał polskie piosenki borysławskie, które teraz wykonuje zespół „Borysławiacy”. Na swojej działce w centrum miasta założył prywatny skansen. W tym celu przywiózł nawet z Karpat starą drewnianą chatę huculską, w której urządził ekspozycję ze swoich zbiorów. Są tam obrazy i różne ciekawe rzeczy, odnowione meble, naczynia z opuszczonych polskich domów. W Borysławiu do niedawna były dwa polskie towarzystwa. Niedawno zostało zarejestrowane trzecie towarzystwo, założone przez Sergiusza.

Sergiusz Sylantiew i Krystyna Kurpiel (fot. Konstanty Czawaga)

– Na naszej ulicy Mickiewicza, która znajduje się w centrum miasta, jeszcze do mniej więcej 1995 roku było 17 polskich rodzin – opowiada Sergiusz. – Większość starszych ludzi wymarła. Dziś mieszkają tu trzy polskie rodziny, w których mówi się po polsku, obchodzi się święta, wigilie. Polskość zawsze łączy się z wiarą i kościołem. Był kościół, więc zachowała się polskość. Został zamknięty kościół, to i polskości jest mniej. Po odrodzeniu parafii należy do niej około dwustu rodzin. Są to przeważnie rodziny mieszane. Ale u nas już tylko w kościele pozostał język polski, między sobą ludzie rozmawiają po ukraińsku. Język polski można jeszcze usłyszeć też na bazarze.

Sergiusz wspomina, że jeszcze w latach 90. jego sąsiedzi w większości rozmawiali po polsku. – Mój kum jest Ukraińcem, ale po polsku świetnie śpiewa i kolęduje. Pamiętam ze swego dzieciństwa moją babcię nieboszczkę, która właśnie włączyła mnie do polskości, nauczyła mnie tego wszystkiego. Właśnie z tym kumem chodziliśmy co roku kolędować na święta. I babcia nam mówiła: „Chłopaki, wiecie co? Helka jest Żydówką. Nie idźcie do niej z kolędą”. A my szliśmy do tej Helki w pierwszej kolejności. Ona dawała nam po rublu i mówiła: „Macie po rublu, ale u mnie więcej nie kolędujcie”. To my najpierw wszystkich Żydów obchodzili, potem szliśmy do Polaków.

Dzięki staraniom Sergiusza Sylantiewa w położonym niedaleko Podbużu na fasadzie urzędu tej wsi została odsłonięta tablica ku czci pochodzącego z tej miejscowości Józefa Dietla, polskiego lekarza, polityka, profesora i rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego, prezydenta Krakowa w latach 1866–1874. Aby zwrócić uwagę na tę postać Sergiusz napisał artykuł do Kuriera Galicyjskiego, który został przetłumaczony na język ukraiński specjalnie dla radnych gminy w Podbużu. Przekonał. Dokłada też starań, by upamiętniać miejsca męczeństwa Polaków. Opiekuje się również Polakami pozostałymi w Borysławiu oraz rodakami rozproszonymi po okolicznych bojkowskich wsiach.

Z Wołynia do galicyjskiej Pensylwanii
– Pani Kurpielowa to jest taki człowiek-legenda – stwierdza Sergiusz Sylantiew. Spotykamy się z nią w skromnym mieszkaniu, położonym na ostatnim piętrze w bloku z czasów sowieckich. Szczuplutka 98-letnia Krystyna Kurpiel czuje się wystarczająco dobrze.

– Apetyt ma bardzo dobry, sen też – komentuje jej córka Danuta. – Ma 10 wnuków, 20 prawnuków, ale jeden zmarł trzy lata temu. Ma też 6 praprawnuków.

– Panieńskie nazwisko mojej mamy było Przewłocka, a po mężu Krawczyńska – snuje wspomnienia pani Krystyna. – Moi rodzice byli Polakami, ale nie umieli ani słowa po polsku. Oni mieszkali na Wołyniu, który był pod zaborem rosyjskim. To było na terenie obecnego obwodu Równe, miasto Mizocz. Mój tato był ekonomem u hrabiego.

Krwawy wicher I wojny światowej i rewolucji bolszewickiej rzucił jej rodziców w głąb Rosji, aż do Petersburga. W drodze małe dzieci poumierały z głodu. Niedługo zostali z Petersburga wypędzeni. Wsiedli do pociągu i pojechali z powrotem na zachód w poszukiwaniu ziemi obiecanej. Tak dotarli do Borysławia, który nazywano wtedy galicyjską Pensylwanią. Stolica polskiego przemysłu naftowego przyjmowała wszystkich. Wprawdzie bez gwarancji dobrej pracy i mieszkania. Zamieszkali tam tez rodzice i Krystyna właśnie urodziła się już w Borysławiu, spędziła w tym naftowo-woskowym świecie całe swoje długie życie. Przeżyła rozwój i upadek tego miasta.

– Kiedy moi rodzice przyjechali tutaj, roboty nie było, ale po jakimś czasie tato znalazł pracę przy maszynach do odpompowywania wody z kopalni ozokerytu – opowiada pani Krystyna. – Skończyłam siedem klas. Do gimnazjum nie poszłam, bo rodzice nie mieli tyle pieniędzy. Poszłam do wieczorowej szkoły zawodowej. Tam uczyli bez pieniędzy. Nauczyłam się tam trochę krawiectwa. Moja mama miała 14 dzieci, a ja byłam najmłodsza. Nasze nazwisko to było Adam, ale gdy bracia szli do wojska, powiedzieli im, że to imię. To oni zmienili swoje nazwisko Adam na Adamowski. A dziewczęta zostały z nazwiskiem Adam.

„Adamowski Bronisław” – można przeczytać na płycie symbolicznej mogiły ofiar NKWD na cmentarzu w Borysławiu. – Mój brat pracował w biurze kopalni ozokerytu – wyjaśniła. – Co on tam robił, nie pamiętam. W 1940 roku przyszło dwóch Sowietów i zabrali go. Pójdziesz z nami, zobaczysz dokąd – nakazali. On bierze kapeluch i płaszcz, a oni mówią, niech to zostanie tutaj, zaraz wrócisz. Jak poszedł z nimi, to po dzień dzisiejszy nie wrócił. Mama z tatą wtedy po odejściu Sowietów chodzili, szukali, gdzie on się podział. Mnie nie brali, bo byłam w ciąży i oni nie chcieli, ażebym patrzyła na trupy. Tylu ludzi było pomordowanych. Nie znaleźli brata.

Aż po latach znaleziono w materiałach NKWD, że Bronisław Adamowski został rozstrzelany.

– Przed wojną w Borysławiu Polacy, Ukraińcy i Żydzi bardzo dobrze żyli ze sobą – zaznaczyła pani Kurpielowa. – Nie było, że ty jesteś Polak, a ty Ukrainiec. Niektórzy Ukraińcy rozmawiali z Polakami po ukraińsku, niektórzy po polsku – jak mogli. Z Ukraińcami nie było źle. Ja wyszłam za mąż za Ukraińca. Moje synowe to Ukrainki, zięciowie Ukraińcy. I to tak było pomieszane i jest.

Za czasów sowieckich większość Polaków była zmuszona wyjechać z Borysławia. Został zamknięty kościół, nie było też polskiej szkoły, jednak matka Polka cały czas pielęgnowała polskość w swej rodzinie.

– My w domu rozmawiali po polsku – wtrąca się do rozmowy jej córka Danuta. – My się nigdy nie wstydzili tego. Ja byłam w pracy, to jak mama czy siostra dzwoniła, rozmawiałyśmy po polsku. Nikt nam tego nie zabraniał. Obchodzimy święta polskie i ukraińskie, bo mężów mamy Ukraińców. Robimy tak, ażeby nie było krzywdy. Tak nas mama nauczyła i my tak nauczyłyśmy swoje dzieci i wnuki. I tak u nas jest cały czas. Kto wie, jakie święta są starsze? Nie można grzeszyć. W dwóch językach kolędujemy. Moje dzieci i wnuki rozmawiają po polsku. Mama miała sześcioro dzieci. Ojciec sam pracował, mama siedziała w domu. Szanowana, kochana przez swego męża, dlatego tak długo żyje. Do pracy nigdy nie chodziła. Było nam i dobrze, i było też ciężko. Były taki dni, że nie mieliśmy nawet mąki, żeby pieroga zrobić. Ojciec pracował jako ślusarz przy maszynach. Mieszkaliśmy w jednym pokoju z kuchnią. Wszyscy zostali w Borysławiu. Moja wnuczka wyjechała do Polski, skończyła uniwersytet we Wrocławiu. Mieszka teraz w Głogowie. Wszystkie mamy „Kartę Polaka”.

Mieczysław Piweń, zięć Krystyny Kurpiel, jest Ukraińcem.

– Chodzę do cerkwi na święta, ale więcej z żoną do kościoła – zaznaczył. – Tam, blisko naszego domu, gdzie jest cerkiew greckokatolicka, kiedyś był kościół. Dzieci ze mną rozmawiały po ukraińsku, a z żoną po polsku. Kościoła nie było, to ochrzczone w cerkwi. Tam też brali ślub, bo nie było kościoła.

Pani Krystyna szuka zdjęcia uratowanej figury z tej świątyni.

– Po zamknięciu kościoła na Wolańce (dzielnica Borysławia – red.) przyszła do nas sąsiadka Ukrainka i powiedziała, że tam na strychu pozostało kilka figur, które chcą powyrzucać w przepaść. Poszliśmy tam razem i zobaczyli figury Pana Jezusa i Matki Boskiej, które wcześniej były na ołtarzach. „Niech pani bierze Pana Jezusa, a ja Matkę Boską”. Oni byli razem, ja ich rozłączać nie będę – powiedziałam. Wzięłam do domu figurę św. Teresy. Potem oddaliśmy ją do kościoła w Drohobyczu. W kościele w Borysławiu pomagałam od pierwszego dnia, jak zaczęli go budować. Tam był nasz cmentarz, z którego zrobili śmietnik, odkopywaliśmy groby. Do Polskiego Towarzystwa w Borysławiu należę od pierwszego dnia. Życie jak życie, jak komu. Komuś dobrze, komuś źle. Ktoś ma wysokie emerytury, ktoś ma małe, ale się żyje. Musi się żyć, dokąd Pan Bóg przykazał. Zawsze z kościoła przychodzi ksiądz do mnie. Spowiada mnie i mówi, że pani musi dożyć stu lat. A ja odpowiadam, jak Pan Bóg da, tak będzie. To ja myślę, że trzeba przeżyć tę zimę i jeszcze drugą zimę. I może wtedy będzie sto lat.

Klimaty u stóp Karpat
Od najstarszej Polki w Borysławiu wyruszamy do ostatniej Polki w Podbużu. Sergiusz Sylantiew intryguje nas płytą z nagraniami miejscowego zespołu polskiego, z którym on też występuje na Ukrainie i w Polsce. Pod „Borysławskie tango” nasz samochód raz po raz podskakuje na jamach i w lewo – w prawo objeżdża bajora. Z jednej strony ulicy kołyszą się trzy szyby naftowe, z drugiej zauważyliśmy zakurzony pomnik Bandery. Melodia poważna zmienia się na piosenkę batiarską:

W Borysławskim stawie panny
si kąpały,
Na gałęziach majtki swoje
powieszały.
Junak jak to junak miał swoje
zwyczaje,
Pokiwał gałęzią – majtki pospadały.

W Borysławiu naszem są takie zwyczaje,
Że mama za córkę kibil ropy daje.
Kibil ropy daje, drugi obiecuje.
Niech si mama z córką w d…
pocałuje.

Sergiusz mówi, że teraz pojedyncze szyby wyciągają z ziemi pozostałości „czarnego złota”, a jedyna na Ukrainie i największa na świecie kopalnia ozokerytu (wosku ziemnego) jest zatopiona.

– Nie tylko Warszawa, Lwów i Wilno tworzyły polski folklor miejski. Nasz Borysław też – z satysfakcją mówi Sergiusz i prezentuje nam płytę z piosenkami zespołu „Borysławiacy”.

– Do Warszawy 371 km, do Lwowa – 122 – czytamy na przydrożnej wskazówce dla turystów. – A jednak tu jest koniec świata – nie bez powodu stwierdza nasz kierowca Andrzej. Drogi przez pagórki prawie nie ma, jest tylko kierunek. Skręcamy w kierunku Podbuża. Jechać tam już łatwiej, ale drogę zagrodziła nam bystra woda.

Uratowana przez zmianę narodowości
Do Heleny Marycz, ostatniej Polki w Podbużu prawie nie ma drogi. Mieszka samotnie i prowadzi gospodarkę na takiej sobie wyspie. Zostawiamy samochód w polu i pod ulewnym zimnym deszczem kierujemy się do wąskiej kładki przez górską rzekę Bystrzycę. Dalej ścieżka przez krzaki wyprowadza nas w pole, skąd daleko widoczny jest samotny domek pod lasem. Po kilku latach, od kiedy pierwszy raz trafiłem tam, prawie nic się nie zmieniło. Nadal jest sama i prowadzi gospodarkę.

Trudno uwierzyć w to, że leciwa kobieta, która zachowała tak piękną polszczyznę, ponad 60 lat nie rozmawiała wcale w języku ojczystym, ponieważ ukrywała swoje pochodzenie nawet w domu przed swoimi dziećmi. W Podbużu do dzisiaj nie wiedzą, że ma na imię Helena. Nazywają ją Lusia.

– Ja z domu mam nazwisko Drycz – mówi o sobie gospodyni. – Moja mama była Polka, pańska kucharka z Biskowic koło Sambora. Tata był Ukraińcem z Podbuża, był furmanem. Ochrzczona jestem w kościele w Podbużu, który po wojnie był zamknięty. Była tam mleczarnia, potem pralnia, teraz cerkiew greckokatolicka. Ja tutaj w lesie urodzona. Państwo, gdzie mama służyła do 1939 roku, namówiło moich rodziców, aby tutaj postawili dom i przyjmowali letników z miasta. Ale przyszła wojna, a potem państwo wiecie, jakie były czasy. To tato się postarał, że nas zapisali „Ukraińcy”. I my według dokumentów jesteśmy Ukraińcami. Był taki z Podbuża dyrektor szkoły, że nie wziął mnie w siódmym roku do szkoły, bo mówił, że my Polacy. Ale później jak już poszłam w ósmym roku, to nic złego mi nie robił. Pamiętam go bardzo dobrze. Jak mnie kiedyś ktoś coś mówił, że ty Polka czy Mazurka, to ja do nich: chcesz, ja ci dokumenty pokażę, że jestem Ukrainką. No, a co zrobić? – śmieje się pani Hela.

Niedługo po II wojnie światowej Polacy opuścili miasteczko Podbuż, które szybko stało się wsią. Helena Marycz miała dziesięć lat, kiedy polska część jej rodziny wyjechała do powojennej Polski. Jedna tylko ciocia przez jakiś czas pozostawała w Biskowicach.

– Miałam kuzynów w Polsce, ale oni już poumierali, a te młode już mnie nie znają. Kiedyś jeździłam dwa razy do Polski. Do Głubczyc i do Katowic – przyznała się nam.

Straszne czasy oddalały się, ale ona nadal ukrywała swoją narodowość. Przez 35 lat pracowała jako kucharka Lusia. Ze wzruszeniem wspomina, jak po wybudowaniu nowego kościoła w Borysławiu Sergiusz Sylantiew, który pomagał pani Heli sprzedawać ser i mleko, zaprowadził ją tam i ona po tylu latach znów usłyszała mszę po polsku.

– Byłam, jak zaczarowana – stwierdza. – Zdawało się, że moja mama za plecami stoi. Aż mi się płakać chciało.

Helena Marycz (fot. Konstanty Czawaga)

Teraz w rodzinie Heleny Marycz już nikt nie ukrywa swojej polskości. Na pytanie, czy pani Hela ma Kartę Polaka, usłyszałem: „Ja nie”.

Potem opowiedziała o tym, wnuczka z mężem zawieźli ją do Lwowa. – Bali się, abym nie umarła po drodze – śmieje się. – Przyjechaliśmy do Lwowa, a tam nas nie wpuścili do konsulatu. Więcej już nie jechałam. Nie mogę jechać, chyba bym krowę zabrała ze sobą. Dwa lata temu trzydzieści stopni na dworze, a ja w Borysławie z mlekiem. Myślę, czy ja jeszcze coś mogę? A tego roku już nie jeździła. Ta zima była ciężka. Duży śnieg. Tu nie ma drogi. A później mróz był, zimno. Pewnie, ja stara się robię, proszę pana. A ja bym nie chciała być stara.

Pani Hela zaprasza do gościnnego stołu i z humorem wyjaśnia, że prawdziwe urodziny miała na 80 lat, bo urodziła się 29 lutego, a dziś mamy 1 marca. Podobnie, jak cztery lata temu, nasze odwiedziny u pani Heleny wypadły w Środę Popielcową więc dziękujemy i przepraszamy, ponieważ mamy dziś ścisły post.

– Grzech to jest z gęby, a nie do gęby – żartuje.

Gdy pani Hela dowiedziała się, że nagrywamy naszą rozmowę kamerą i że będzie o niej film w internecie i w telewizji w Polsce, zostawiła nas na chwilę, żeby się przygotować do przechadzki na swoim podwórku.

– Może ktoś z moich krewnych w Polsce mnie zobaczy? – zauważyła na pożegnanie.

Konstanty Czawaga
Tekst ukazał się w nr 5 (273) 17 marca – 10 kwietnia 2017

{youtube}-qNYSnx_dhY{/youtube}

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X