Pani, która jest optymistką

Pani, która jest optymistką

z lwowianką Bogusławą Czerną rozmawiała Maria Basza

Pani Bogusławo, proszę przyjąć jak najserdeczniejsze życzenia z okazji pięknego Jubileuszu, który szanowna Pani niedawno obchodziła. W imieniu własnym oraz całej naszej redakcji życzę Pani czerstwego zdrowia i jeszcze wielu pięknych jubileuszy. Radości i pogody ducha Pani nie potrzeba życzyć, bo Pani jest osobą pogodną i radosną. Poza tym, Pani ciągle działa w środowiskach polskich. Gratuluję tego hartu ducha! Tak trzymać!

Proszę się podzielić swoimi wspomnieniami z czytelnikami naszej gazety. Z pewnością, życiorys Pani jest bogaty i niezwykły.
Urodziłam się we Lwowie 22 września 1922 roku. Ojciec mój zaledwie wrócił z niewoli rosyjskiej. Służył on w armii austriackiej i podczas I wojny światowej dostał się do niewoli, w której był do 1922 roku. Mieszkaliśmy u dziadków: ojciec, matka, moja starsza siostra, ja, dziadek, babcia i ciocia Wanda – siostra mojej babci, którą ja najlepiej ze wszystkich pamiętam, ponieważ ona uczyła mnie czytać, pisać i modlić się. Moja mama często chorowała. Mną opiekowała się właśnie ciocia Wanda, która była emerytowaną nauczycielką. Ciocia Wanda nie miała własnych dzieci, nie była nigdy zamężna. Bardzo kochała mego ojca i mnie też, była moją matką chrzestną.

Do jakiej szkoły Pani chodziła?
Najpierw poszłam do szkoły prywatnej, ale w pierwszej klasie byłam tylko trzy dni. To dlatego, że umiałam już i czytać, i pisać, i liczyć. Nic ciekawego dla mnie tam nie było. Nauczycielka powiedziała do mojej cioci – Wandziu, zabierz ją, bo ona mi przeszkadza. Nie mogłam spokojnie usiedzieć na miejscu, lubiłam się pochwalić, mówiłam – a ja to już umiem, a ja to już znam… I od razu poszłam do drugiej klasy.

Była Pani genialnym dzieckiem…
Chodziłam do szkoły im. Stanisława Konarskiego, która mieściła się na rogu ul. Kętrzyńskiego (obecnie ul. Fedkowycza). Po ukończeniu szóstej klasy wstąpiłam do gimnazjum im. Królowej Jadwigi, które mieściło się przy ul. Potockiego (obecnie ul. Czuprynki). To było nowo wybudowane lokum. Gimnazjum było bardzo ładne, zamiast zwykłych ławek szkolnych siedziało się przy stolikach na wygodnych, nowych krzesełkach. Mieliśmy piękną salę gimnastyczną, nauczyciele byli bardzo dobrzy. Pamiętam do dziś niektórych nauczycieli… Była taka pani Jarosiewicz, która uczyła nas geografii, pani Majerska, która była naszą kierowniczką klasową i uczyła nas niemieckiego. Niestety, moje studia, moje uniwersytety zakończyły się na czwartej klasie gimnazjalnej. Ponieważ był to rok 1939. Zawsze marzyłam by zostać dziennikarką… Lubiłam pisać, wierszy co prawda nie pisałam.

I to pozostało do dziś…
To pozostało. Niestety, odezwało się to w starszym wieku. Z zawodu jestem pielęgniarką. Wrócę do 1939 roku. Właśnie 22 września, w dniu moich urodzin, do Lwowa weszły wojska sowieckie. To były najsmutniejsze urodziny z mego dotychczasowego siedemnastoletniego życia. Potem zabrali ojca. Ojciec od 1922 roku pracował w Magistracie, początkowo jako asystent, później – rewident Miejskiej Izby Obrachunkowej. W roku 1936 został przeniesiony na stanowisko rachmistrza do Rzeźni Miejskiej, przy której otrzymaliśmy mieszkanie służbowe – trzy pokoje z kuchnią. Ojciec mój był z wykształcenia muzykiem, ukończył Konserwatorium. Kierował Orkiestrą Dętą Miasta Lwowa, prowadził chórek, w domu udzielał lekcji gry na fortepianie i na skrzypcach, kierował drugą filią szkoły muzycznej im. Sabiny Kasperkowej. To było jego drugie miejsce pracy.

Czy Pani gra na jakimś instrumencie muzycznym?
Niestety, nie, gra moja starsza siostra, która mieszka obecnie w Bremie. Siostra ma już 88 lat, jest starsza ode mnie o trzy lata, ale jeszcze od czasu do czasu mi pomaga.

Wróćmy do czasu wkroczenia wojsk sowieckich do Lwowa.
Ojca mego zabrano w styczniu 1940 roku, a trzy miesiące później – w nocy z 13 na 14 kwietnia 1940 roku – zabrali mnie i moją mamę i wywieźli nas do Semipałatyńskiej obłasti. To jest wschodni Kazachstan. Osiedlono nas we wsi Borodulicha, bel-agaczskij rajon. Byłyśmy obie z mamą przeziębione, bo klimat jest tam bardzo surowy: latem bardzo gorąco, zimą zaś bardzo zimno, do 40 stopni. Chorowałam na malarię, później zachorowałam na gruźlicę, której nie mogłam się pozbyć przez długie lata. Tam mieszkałyśmy przez całą wojnę. W tej miejscowości było bardzo dużo zesłańców z całego Związku Radzieckiego. Kiedy nas zabierano ze Lwowa, przyszło ich troje: jeden enkawudzista, jeden w cywilu i jeden lwowski milicjant. Milicjant po cichu powiedział do mnie – zabierajcie wszystko, co możecie. Wy nie do więzienia jedziecie, a na zesłanie, tam się wam wszystko przyda. Rzeczywiście, to wszystko się tam przydało. Sprzedawało się te rzeczy – to zegarek, to pierścionek, to jakieś futro i z tego się utrzymywałyśmy.

Gdzie pracowała Pani podczas zesłania?
Wszystko robiłam. Najpierw myłam podłogi we fryzjerni, latem zabierali nas do pracy w kołchozie. W krótkim czasie nauczyłam się języka rosyjskiego, w ogóle posiadam zdolności do uczenia się języków. Uczyłam się czytać z książek takich pisarzy jak Tołstoj, Gonczarow, Turgieniew. Obok naszego mieszkania mieściła się biblioteka, tam wypożyczałam książki, mama mi pokazywała litery. Następnie pracowałam jako kelnerka w stołówce, później przyjęto mnie do pracy w punkcie skupu mleka. Nie głodowałyśmy, bo mleko zawsze było… To mleko musiałam sama wozić do mleczarni. Musiałam zaprzęgać konia, którego się na początku bardzo bałam. Właściwie, to był nie koń, a kobyła. To była taka spokojna kobyła, która może się również mnie bała, a ja jej… Księgowy, który pracował w tej mleczarni, powiedział do mnie – to nie jest dla ciebie praca, dziecko, z tym koniem, z tym wożeniem i z tym dźwiganiem. Zatrudniono mnie w biurze, przy tej mleczarni. Tam nauczyłam się księgowości. Później pracowałam jako sekretarka w szkole, następnie byłam księgową.

Przez cały czas modliłyśmy się z mamą, żeby Pan Bóg pozwolił nam wrócić do domu, modliłyśmy się również o to, żeby ojciec był żywy. Niestety, spełniło się tylko pierwsze nasze życzenie. O ojcu przez długie lata nic nie wiedziałam. W numerze 10 Gazety Lwowskiej, pod datą 31 maja, 1995 rok, przeczytałam: „Ciąg dalszy Listy Katyńskiej”. Tu pod nr 301 znajduje się nazwisko mego ojca: Bryła Włodzimierz, syn Kazimierza, urodzony w 1888 roku i jakieś numerki – 55/3-90. W tejże gazecie podano również taką informację – jeśli ktoś znajdzie nazwisko swoich bliskich, niech zgłosi się do redakcji i niech napisze list do prokuratora Śnieżki w Warszawie, który prowadzi te wszystkie sprawy. Napisałam list do „Gazety Lwowskiej”. Napisałam też do pana prokuratora do Warszawy i stamtąd otrzymałam odpowiedź, że mój ojciec figuruje jako porucznik i nie wiadomo, gdzie zginął. Mama moja wyjechała do Polski, a ja zostałam tutaj, ponieważ wyszłam za mąż.

Gdzie Pani się przygotowywała do zawodu pielęgniarskiego?
Kiedy wróciłam do Lwowa i nie miałam gdzie mieszkać, pojechałam do Stanisławowa, gdzie mieszkała ciotka mego ojca, ale ciotka już zmarła. Rozpoczęłam tam pracę i jednocześnie uczyłam się w szkole pielęgniarskiej. Stanisławów – to piękne miasteczko. Bardzo się cieszę, że gazeta nasza ostatnio jest wydawana nie tylko dla lwowian, ale dla wszystkich. Nawet w Czernihowie i w Kijowie czytają naszą gazetę.

Przez 36 lat pracowałam, najpierw jako pielęgniarka w IV szpitalu we Lwowie, później – jako starsza siostra oddziałowa w przychodni przy ul. Fredry we Lwowie. Prowadziłam zajęcia dla pielęgniarek, dla salowych. Za swoją pracę otrzymywałam dużo wdzięczności. Nie chcę się chwalić, ale tak było. W 1990 roku odeszłam na emeryturę.

Jaki jest Pani Lwów?
Mój Lwów w przeszłości to piękne, czyste miasto, miasto wesołych ludzi. Tak, jak się śpiewa w dawnych piosenkach lwowskich – gdzie jest tak dobrze, jak we Lwowie. W każdym domu był dozorca, bramę się zamykało na noc. We Lwowie zawsze było dużo zieleni, było dużo kwiatów. Ten dawny Lwów był mniejszy. Może dlatego, że byłam młoda, wszystko odbierałam bardziej radośnie.

W domu u nas bywali znani ludzie. Jesteśmy spokrewnieni z różnymi, dość znanymi rodzinami. Między innymi, był taki Oswald Balcer – profesor, historyk, który walczył o Morskie Oko, pochowany jest na Cmentarzu Łyczakowskim. Pochodził z rodziny mojego dziadka. W rodzinie mojej babci był poeta – Tadeusz Holender. Znam Szczepcia – Kazimierza Wajdę, mam nawet jego fotografię. On był urzędnikiem gminy, pracował razem z moim ojcem.

Jakie relacje miała i ma Pani z osobami innych narodowości?
Kiedy mieszkaliśmy w Kazachstanie, to miejscowi mieszkańcy traktowali nas dość dobrze. A co było we Lwowie? Chodziłam do gimnazjum państwowego. W klasie były i Żydówki, i Ukrainki, były dwie Rosjanki, jedna Niemka. Relacje były bardzo dobre. Mój ojciec mówił zawsze, że każdego trzeba przyjmować jednakowo dobrze, jako człowieka, nie zważając na to, jakiej jest narodowości. Mój ojciec miał przyjaciół wśród Żydów i Ukraińców. I ja tego się przez całe życie trzymam, mam dużo przyjaciół wśród Rosjan.

Wiem, że Pani ma wykłady na Uniwersytecie Trzeciego Wieku we Lwowie.
Należę do zarządu LUTW, do sekcji historii. Mówię nie tylko o historii, mówię o wszystkim. Podam kilkanaście tematów, które przygotowywałam: „Śluby Jana Kazimierza”, „Historia Katedry Lwowskiej”, „Pierwsze tramwaje lwowskie”, „Święci na ulicach Lwowa”, „Kościoły Lwowskie”, „Rynek, ratusz i otaczające go kamienice” i wiele innych tematów. Zawsze wybieram coś takiego, żeby było ciekawie.

Ma Pani niezwykłe poczucie humoru. Tego może pozazdrościć Pani niejedna osoba młoda.
Szkoda mi tych ludzi, którzy nie mają poczucia humoru. Gdybym nie miała poczucia humoru, to bym siedziała i płakała, chociaż nieraz miałam bardzo trudne chwile.

Pani niedawno napisała artykuł do naszej gazety o polskich kombatantach lwowskich.
Należę do organizacji kombatantów polskich. Pani prezes Stanisława Kalenowa pomogła mi wyrobić odpowiednie dokumenty.

Jak ocenia Pani swoje życie z perspektywy lat minionych? Czy Pani była szczęśliwa?
Tak, byłam szczęśliwa. Było nieszczęściem to, że zginął ojciec. To, że nas wywieźli – to już mniejsze nieszczęście. Jednak szczęśliwe dni przeważały w moim życiu. Powodem do radości jest to, że jestem jeszcze trochę potrzebna komuś, że mogę coś jeszcze powiedzieć, coś mogę zrobić, że się poruszam, że mogę sama o siebie zadbać. Poza tym, miałam bardzo dobrego męża. Uważam, że miałam szczęśliwe życie. Nie jestem pesymistką, mam krąg dobrych znajomych, przyjaciół. Przy moim zdrowiu, nigdy nie myślałam, że dożyję 85 lat.

Dziękuje Pani bardzo za ciekawą rozmowę. Gratuluję dzielnej, optymistycznej postawy życiowej! Czekamy na kolejne artykuły, które napisze Pani do Kuriera Galicyjskiego.

Rozmawiała Maria Basza
Tekst ukazał się w nr 6 (48) 31 października 2007

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X