Ostatnia Polka w Podbużu

Ostatnia Polka w Podbużu

Sergiusz Sylantiew i Helena Marycz (Fot. Konstanty Czawaga)

Wcześniej, przed wojną, Podbuż był wielonarodowy. Każdy chodził do swojej świątyni. – Może tego nie trzeba pisać, jednak coś jeszcze powiem, – pani Helena przechodzi na wesołą nutkę. – Jeżeli ktoś z Ukraińców kpił czy próbował dokuczać mojej mamie: „Ty Polka” czy „ty Mazurka”, mówiła tak – przepraszam za słowa: „Ukraińcy do sraki, Polacy do dupy, a na tamtym świecie zejdziemy się do kupy”. I już, i z nikim się nie gniewała.


Mama miała bardzo dużo koleżanek. Zawsze przychodziły do nas na polskie święta. Jak już było ciemno i spaliśmy już, to przychodzili pod chałupę kolędować Ukraińcy. Zapraszano ich do stołu, rodzice częstowali gości wiśniakiem. Czasem tak gościli się aż do rana.


Helena Marycz miała dziesięć lat, kiedy jej polska część rodziny wyjechała do powojennej Polski. Z rodziny jedna tylko ciocia przez jakiś czas pozostawała w Biskowicach. Straszne czasy oddalały się, ale ona nadal ukrywała swoją narodowość. Przez 35 lat pracowała jako kucharka.


– Tak się stało, że nikt nie wiedział, że jestem Polką i do dzisiaj nikt nie wie, że jestem ochrzczona w kościele – stwierdza Helena Marycz. – Po wojnie nasz kościół zamknięto, krzyż został zdjęty. Była tam mleczarnia, potem pralnia, teraz cerkiew greckokatolicka. Nikt do dzisiaj nie wie, że mam na imię Helena. Nazywają mnie Lusia. Dzieci uczyłam po ukraińsku. Nie rozmawiałam po polsku. Niedawno poszłam z Sergiuszem do kościoła w Borysławiu i taka byłam, jak zaczarowana. Zdawało się, że moja mama za plecami stoi. Aż mi się płakać chciało.


– A czy jest są tu jeszcze jacyś Polacy? – pytam. – Są, ale nie tacy jak ja – śmieje się pani Helena. –  Ja jestem twarda Polka, bo ochrzczona w kościele. Mogę pokazać metrykę. U nas w Podbużu niektórzy wstydzili się swego polskiego pochodzenia. Wyrzekli się.  Życie na skraju wsi, pod samym lasem, nigdy nie było łatwe. – Ciężko pracuję, bo mam dwie krowy – prowadzi rozmowę pani Helena. – Sergiusz pomaga mi sprzedawać w Borysławiu ser i mleko. Nie jest źle, zawsze sobie wypasiemy byczka czy cieliczkę. Podzielimy się z dziećmi. Mam dwie córki. Obie córki, Luba i Maria też nie wiedziały, że ich mama jest Polką. Podczas naszej rozmowy po raz pierwszy usłyszała o „Karcie Polaka”. Pewnie, że też chciałaby mieć. Jednak nie wie, czy może otrzymać według przepisów. – Ja już nie pojadę do Polski, bo nie mam jak – stwierdza. – Ja tych krów nie mogę zostawić. Może by moja córka pojechała? Na początku naszego spotkania pani Helena zapewniała, że jej dzieci nie rozmawiają po polsku, okazało się jednak, że obecna podczas rozmowy córka Maria nie tylko rozumie, ale też włącza się do rozmowy.

Była Środa Popielcowa, jednak pani Helena pozostała w domu. Do najbliższych kościołów w Drohobyczu, Samborze czy Borysławiu ma prawie 30 km drogi. Msza św. jest tam o godz. 18:00. Po zakończeniu liturgii nie da się wrócić autobusem. Nikt z księży nie przychodzi do tej Polki po kolędzie. Może nie zaprasza, bo sama tak rzadko uczestniczy w nabożeństwach? Zadzwoniłem do braci bonifratrów w Drohobyczu. Może ktoś z zakonników odwiedzi panią Helenę? Zostawiłem jej „Kurier Galicyjski”. Ucieszyła się, że będzie czytać po polsku. Dzięki temu, że mama ją nauczyła.

Konstanty Czawaga
Tekst ukazał się w nr 5 (177) 12 – 25 marca 2013

 

Obejrzyj galerię:

Helena Marycz. Ostatnia Polka w Podbużu

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X