Ulbrichówka Dzisiejszy krajobraz Ulbrichowki

Ulbrichówka

Ulbrichówka znajdowała się więcej niż na peryferiach Stanisławowa, już poza miastem.

Jechało się na Ulbrichówkę fiakrem, czyli dorożką ulicą Sapieżyńską do końca, potem przez wiadukt kolejowy, ale nie na Majzle, tylko skręcało zaraz w prawo i drogą wzdłuż torów kolejowych koło rafinerii Habera, przez mostek nad strumykiem mieniącym się zawsze od plam nafty i już widać było piękną, piętrową secesyjną willę, położoną w ogromnym ogrodzie. Od kolejowych torów i hałasu ciągle przetaczanych cystern chronił ją wysoki drzewopłot akacji, a za otoczoną klombami willą znajdował się sad owocowy z alejkami pełnymi krzaków porzeczek i agrestu.

Pan Adam i pani Irma
Ulbrichówkę nazywano również Gitarówką, bo inżynier Adam Ulbrich kupił tę posiadłość od właściciela zakładów ceramicznych Getera. Prawidłowo zatem nazywała się Getarówką, ale z biegiem czasu zmieniono to na swojsko brzmiącą Gitarówkę, aż w końcu zatriumfowała Ulbrichówka. Bo działo się tam dużo ciekawego i nabrała znaczenia w towarzyskim życiu Stanisławowa.

Pan Ulbrich pochodził ze spolonizowanej niemieckiej rodziny i był nafciarzem. Poszukiwał nafty nie tylko na całym Pokuciu, ale i na Zakarpaciu. Miał swój duży udział w odkryciu ropy w 1909 r. w Borysławiu, ale największy skarb znalazł za Karpatami, na zamieszkałych przez Węgrów terenach Słowacji. I choć nie znalazł tam źródeł ropy, to poznał swoją przyszłą żonę, niezwykle energiczną Irmę Pecs, która nie tylko cudownie urządziła willę, ale też organizowała mnóstwo spotkań i niepodzielnie panowała na Ulbrichówce. Zawsze było tam, zwłaszcza latem, pełno gości, z dominacją właśnie ożenionych z Polakami Węgierek, a także przyjaciół ze Lwowa, a nawet z Warszawy. Grano w bridża na werandzie, przesiadywano na koszykowych fotelach w ogrodzie i wreszcie chodzono się kąpać w pobliskiej Bystrzycy Nadwórniańskiej, w pobliże mostu kolejowego w Chryplinie, bo tam woda była nie tylko przeczysta, ale i dzięki małej tamie zrobionej z powiązanej w pęki wikliny również głęboka. Do Ulbrichów jechało się więc dorożką na cały dzień, z czego połowę spędzało nad rzeką, zabierając koszyki z kanapkami i piciem, przeważnie przelanym do butelek domowym kompotem. A wieczorem znów zajeżdżały dorożki, aby zabrać gości do miasta.

Młodzi Ulbrichowie
Droga nad Bystrzycę wiodła z Ulbrichówki do skarpy nad rzeką, potem w dół, przez wiklinowe łęgi, przecięte linią okopów z czasów pierwszej wojny światowej, rozmyte już wylewającą na wiosnę Bystrzycą i porośnięte trawą.

Bystrzyca Nadwórniańska była zupełnie inna, niż opływająca Stanisławów od zachodniej strony Bystrzyca Sołotwińska. Ta ocierała się prawie o miasto, była mętna, żółtawa i nazywano ją złotą. Nadwórniańska natomiast spływała z południowego wschodu, prosto z Karpat z chyżością górskiego potoku, w górnym biegu równolegle do Prutu. Miała kryształową wodę, w dzień srebrną, pod wieczór czarną i dlatego też nazywano ja i srebrną, i czarną. Czerniała czasem również w dzień. Wtedy trzeba było błyskawicznie zwijać manatki, bo zwiastowało to szybko nadchodzącą burzę. W tej Bystrzycy było mnóstwo ryb – od małych płotek po całkiem duże pstrągi. Wspólny dla obu Bystrzyc był wartki nurt – stąd i nazwa rzek – żwirowate, kamieniste dno, szerokie rozlewanie się, a nawet wylewanie na wiosnę i w lato po deszczach, a także częsta zmiana koryta. Były to pełne uroku, ale przecież nieokiełznane w tamtych latach rzeki. Różniło je to, że na Sołotwińską chodziła się kąpać raczej miejska batiarnia, czyli łobuzeria, a na Nadwórniańską – lepsze towarzystwo.

Do Ulbrichów chodziło się wszakże nie tylko ze względu na uroki Bystrzycy. Kwitło tam życie towarzyskie i bywali goście z wielkiego świata. Państwo Ulbrichowie mieli trójkę dzieci: córkę Irenę oraz dwóch synów, Antoniego i Zygmunta. Ciocia Irma – jak ją nazywałem – oczywiście nauczyła swoje dzieci po węgiersku i moja Mama kazała mi z nich brać przykład. To byli już dorośli ludzie, prowadzili własny tartak gdzieś w okolicach Lwowa, handlowali drewnem i przyjeżdżali do rodziców autem. Młodzi Ulbrichowie zadawali szyku, jeżdżąc po Stanisławowie swoim odkrytym kabrioletem lub na motocyklu, zawsze w pilotkach i ochronnych, ogromnych okularach, jak z jakiegoś filmu. A ich wielkiej urody siostra Irena przyjeżdżała na wakacje do Stanisławowa razem ze swoim synem, moim rówieśnikiem Stefanem, z wielkiego warszawskiego świata.

Tadeusz Kudelski
Irena wyszła za mąż za Tadeusza Kudelskiego, syna inżyniera Jana Tomasza Kudelskiego, który na początku XX wieku był architektem miejskim Stanisławowa. To on przyczynił się do nadania miastu jego secesyjnego kształtu, a także zaprojektował i zbudował wiele pięknych kamienic, między innymi na ulicy Kazimierzowskiej z pięknymi witrażami na klatkach schodowych, które do dziś są ozdobą Stanisławowa. I choć od wielu lat zabrudzone, niemyte, ciągle godne są zazdrości. Kudelski zasłynął też z tego, że prowadził w Stanisławowie otwarty, artystyczno-cygański dom, w którym bywali Jan Kasprowicz oraz Stanisław Przybyszewski, którzy wprawdzie krótko, ale przecież byli w tamtym okresie nauczycielami w polskim gimnazjum filologicznym w Stanisławowie.

Tadeusz Kudelski studiował na Politechnice Lwowskiej i w 1918 r. oczywiście wziął udział w obronie Lwowa przed Ukraińcami. Był jednym z lwowskich Orląt, adiutantem swego profesora z Politechniki Kazimierza Bartla. I to stało się początkiem jego kariery, gdyż Bartel, który w międzywojennej Polsce był jednym z liczących się polityków, trzykrotnym premierem, ściągnął swego adiutanta do stolicy. Młody Kudelski podtrzymał jednak swoje stanisławowskie związki małżeństwem z Ireną Ulbrichówną, która co roku ze swoim synem Stefanem przyjeżdżała na wakacje do matki w Stanisławowie, na Ulbrichówkę.

Tak wygląda dziś jedna z dawnych willi na Ulbrichowce

Niezwykłe zainteresowania
Stefan, nazywany przez babcię Irmę po węgiersku Bimbo, co znaczyło Kwiatuszek, był zupełnie innym chłopcem, niż wszyscy moi stanisławowscy koledzy i rzeczywiście był niezłym kwiatuszkiem! Imponował mi nie dlatego, że, choć niższy, udawał starszego ode mnie – wręcz przeciwnie, akurat to było powodem, iż od czasu do czasu tłukliśmy się w ogrodzie – ale z tego względu, że miał niezwykłe zainteresowania. Razem z kolegami bawiliśmy się głównie w wojsko i byliśmy dumni ze swoich pudełek z ołowianymi żołnierzykami, a Bimbuś interesował się znacznie poważniejszymi zabawami. Obok willi Ulbrichów znajdował się kopiec z wydrążoną w głębi piwnicą, który spełniał w tamtych czasach rolę chłodni. W przedsionku, prowadzącym do swoistej spiżarki-lodówki, gdzie trzymano żywność, a na półkach stały słoiki z konfiturami, Bimbuś urządził sobie coś w rodzaju laboratorium. W kopcu było ciemno i wchodziło się tam z latarką albo z zapaloną świecą, a Stefan w tym swoim pomieszczeniu miał małe dynamo, mnóstwo różnych drutów, kabli, żarówki i cały czas majstrował nad własnym oświetleniem. Naprzód sam kręcił korbką, potem mnie kazał nią kręcić i żaróweczki rozbłyskały światłem i nawet przez dłuższy czas się paliły. Czasem coś strzelało, pękało i wtedy przy świeczkach od nowa zaczynała się cała zabawa. Nie zapomnę, jak pewnego razu, chyba w ostatnie wakacje przed wojną, Stefcio podłączył mnie do jakiegoś kabla i potężnie mnie kopnęło. Przeraziliśmy się naprzód obaj, ale potem zaczęliśmy się śmiać. Ja nadrabiałem miną i na całe życie nabrałem szacunku do elektryczności.

Stefan Kudelski

Oczywiście, nie mogłem mieć wtedy pojęcia o tym, że Stefan Kudelski stanie się wybitnym inżynierem elektrykiem, odkrywcą i twórcą najlepszych na świecie profesjonalnych magnetofonów Nagra. Ale chyba i on niczego podobnego wtedy nie przypuszczał, ponieważ, gdy go pytano, kim w przyszłości będzie, niezłomnie odpowiadał: ministrem bez teki! Było to dla mnie wtedy wielce zagadkowe, gdyż co to za minister, który nie ma teki? Ale Stefan był z Warszawy i dobrze to wiedział, bo w ich willi na Mokotowie częstymi gośćmi bywali wielcy tamtego czasu. Ojciec Stefana przyjaźnił się z budowniczym Gdyni inżynierem Eugeniuszem Kwiatkowskim, generałem Kazimierzem Sosnkowskim, a ojcem chrzestnym Stefana był nie kto inny, jak prezydent Warszawy Stefan Starzyński. A ja razem z Bimbusiem uczyłem się pływać w Bystrzycy, chwytając się wiklinowych gałęzi i chętnie go przytapiałem, bo zawsze znajdował płaskie kamienie, sprytnie nimi rzucał i puszczał więcej kaczek niż ja.

W różne strony
W czasie wojny losy Ulbrichów i Kudelskich rozdzieliły się, potoczyły inaczej. We wrześniu 1939 roku Kudelscy nie mieli najmniejszych złudzeń co do poczynań hitlerowców w stosunku do ludzi związanych z polskimi władzami i ewakuowali się z Warszawy z jedną z pierwszych rządowych kolumn. Przez Zaleszczyki do Rumunii, a stamtąd na Węgry, do rodziny babci Irmy, by stamtąd przedostać się do Francji. Tadeusz Kudelski został w Paryżu i tam po upadku Francji związał się z ruchem oporu. Żonę i syna wyekspediował natomiast przez zieloną granicę do Szwajcarii. Egzystencję zapewnił im systematycznie wypłacany skromny procent z tytułu wprowadzenia wynalazku inżyniera Sędzimira – walcowania blach stalowych na zimno, wprowadzonym naprzód do huty Baildon, a potem do światowego hutnictwa dzięki menedżerskim zdolnościom Tadeusza Kudelskiego.

Magnetofon Nagra – wynalazkiem Stefana Kudelskiego
Stefan zrobił maturę w szwajcarskim gimnazjum we Florimont, a potem rozpoczął studia na Politechnice w Lozannie. Przerwał je po czwartym roku, gdyż doszedł do wniosku, że niczego więcej już się na tych studiach nie nauczy i zabrał się za realizowanie własnych pomysłów. W skromnych warunkach, na zapleczu kuchni mieszkania w Prilly urządził warsztat, skonstruował i opatentował swój pierwszy magnetofon, który z polska nazwał Nagra. Nota bene za tę Nagrę otrzymał po latach doktorat honoris causa Politechniki w Lozannie. Magnetofony były strzałem w dziesiątkę, więc Narodowy Bank Szwajcarski udzielił Kudelskiemu wysokich kredytów na zakup urządzeń i fabryki. Produkcja ruszyła na całego. Doskonalona stale i już wytwarzana seryjnie Nagra stała się najlepszym profesjonalnym magnetofonem wszystkich radiofonii świata, a także kinematografii. Stefan Kudelski otrzymał też pierwszego technicznego Oscara za nagrania na jego sprzęcie muzyki do „Czarnego Orfeusza”. Wreszcie cały amerykański program kosmiczny również korzystał z magnetofonów z polską nazwą! Stefan zbudował fabrykę, stał się bardzo bogatym człowiekiem i znalazł się w poczcie 100 geniuszy Szwajcarii („Gent Suisses” 1998).

Ten przedwojenny dom na Ulbrichowce wykupił dziś jeden właściciel

Do Polski
Na Ulbrichówce natomiast dzielnie trwała pani Irma z jedną ze swych synowych, Marysią, oraz jej malutką córką Ewą, zdrobniale nazywaną Lilką. Jej ojciec Antek i jego brat Zygmunt wzięli udział w kampanii wrześniowej i wraz ze swoimi oddziałami, znów przez Węgry, przedostali się do Belgii. Położona za miastem Ulbrichówka wypadła z zainteresowań zarówno sowieckiej, jak i niemieckiej okupacji. Tylko my, od wiosny do jesieni, już na piechotę, boczną i krótszą drogą, przez pola, chodziliśmy nadal do Ulbrichów i co było nie bez znaczenia, wracaliśmy z koszem jarzyn oraz owoców, bo kwietniki zamieniono na warzywnik. Kiedy w Stanisławowie pojawili się Węgrzy, moja Matka gorąco zaczęła namawiać Irmę, aby szybko przeniosły się na Węgry do rodziny w Ersekujvar (dziś Nove Zamki w Słowacji). Wyjechała razem z Lilką dopiero w 1943 roku, kiedy na peryferiach Stanisławowa zaczęło być niebezpiecznie ze względu na grasujące ukraińskie bojówki. Marysia postanowiła jednak zostać i pilnować majątku. Bohatersko wytrwała, ale nie obroniła Ulbrichówki. Razem z innymi Stanisławowiakami repatriowała się po 1945 roku i wylądowała w Kędzierzynie. Wkrótce przyjechała tam również z Lilką babcia Irma, a że my po wojnie osiedliliśmy się w Opolu, więc szybko się odnaleźliśmy i znów zaczęliśmy odwiedzać.

Przez Ojca – do serca Kuzyna
Antek i Zygmunt Ulbrichowie nie wrócili nigdy do Polski. Lilka po maturze, chyba w 1959 roku, otrzymała wreszcie paszport i wyjechała, aby poznać swego ojca. Umówili się w Szwajcarii, u Stefana. Pojechała i nigdy się z nim nie spotkała, bo ojciec zmarł dzień przed jej przyjazdem! Była piękną dziewczyną o typowej polskiej urodzie, o jasnych włosach i niebieskich oczach. Stefan z miejsca i bez pamięci zakochał się w swojej ciotecznej siostrze. I stanął na głowie, aby uzyskać indult papieski, czyli zgodę na ślub z blisko spokrewnioną osobą. Wbrew obawom, doczekali się piątki udanych dzieci, z których najstarszy syn Andrzej niedawno przejął stery zakładów po Ojcu, który teraz może spokojnie latać swoim prywatnym samolotem po Europie i pływać eleganckim jachtem po Morzu Śródziemnym, jako że w równej mierze pasjonuje go lotnictwo i żeglarstwo.

Komórki i ogródki przydomowe w miejscu dawnych klombów

Ulbrichówki już nie ma…
Ulbrichówki wszakże, której aktualne zdjęcie mu posłałem, nie poznał. Natychmiast zadzwonił: To niemożliwe, wykluczone, pomyliłeś się. To nie Ulbrichówka!

Przyznam, że i ja miałem z tym kłopoty. Już walący się wiadukt nad torami kolejowymi zwiastował skalę zniszczeń, podobnie stan drogi i wreszcie willa, do której przedostałem się tylko dzięki temu, że szedłem ścieżką wzdłuż torów. Ślady krzewów i sadu, rozlatujące się ramy secesyjnych okien, odpadający tynk. Dorobione w dachu okienka, świadczące, obok rozwieszonej ogromnej ilości prania, że mieszka w tej willi kilka rodzin. Tak. Ulbrichówki już nie ma!

Tadeusz Olszański
Śródtytuły pochodzą od redakcji
Tekst ukazał się w nr 1 (43) 15 sierpnia 2007

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X