O czymś mi bliskim

O czymś mi bliskim

Fot. Joanna DemcioPamiętam, że kiedyś, na górze w „matematycznym” pojawiła się mysz, którą trzeba było „wywołać” potrząsając kaloryferami, doszliśmy do wniosku, że to świetny pomysł na zerwanie lekcji. Długo nie myśleliśmy, 5 minut przed rozpoczęciem ponowiliśmy akcję „Mysz”. Wraz z dzwonkiem do klasy wchodzi pani Teresa Adamska, w tym samym momencie wybiega wystraszona mysz. Dosłownie trzy sekundy później Witek z krzesła ląduje na podłodze, a pani Teresa znajduje się na jego miejscu. Zabawy było na 10 minut, następne 35 – katorga w postaci lawiny pytań o Hemingwaya…

I pomyśleć tylko, że mogliśmy tego wszystkiego nie mieć, że mogła nas ominąć przygoda związana z murami naszej budy. Bo przecież tyle razy istniało zagrożenie zamknięcia polskiej szkoły. – Zaczęłam pracować w szkole w 1970 r. i przy mnie zamykano ją trzy razy, łączono z 24 szkołą – wspomina dyrektor Marta Markunina. – Gdy po raz kolejny chciano postawić na nas krzyżyk, dzięki ks. Kiernickiemu w ciągu jednej nocy w szkole otwarto muzeum Dzierżyńskiego, po czym już nikt nas nie mógł ruszyć. Już nie wspomnę o niesamowitym wkładzie Komitetu Rodzicielskiego w utrzymanie „dziesiątki”.

Tysiące wyjazdów do Moskwy, ciągłe wizyty w kuratoriach, a do tego nieustanna praca nad utrzymaniem polskości w szkole. Na różne sposoby tego się podejmowano. W latach 50. wystawiano na szkolnej scenie „Śluby panieńskie” Fredry. W 70. z kolei, na konkursie piosenki marszowej, uczniowie śpiewali „Gdy piosenka szła do wojska, to śpiewała cała Polska”, bardzo uroczyście przy tym wymachując rękoma.

Największy problem jednak pojawił się, gdy nagle zbrakło uczniów do 1 klasy. Dziadkowie mówili mi, że trzeba się było sporo najeździć, nachodzić i dostukać do różnych drzwi, żeby w końcu uzbierać odpowiednią ilość dzieci. Wtedy do szkoły brano nawet dzieciaki w wieku pięciu lat, którzy po ukończeniu 10 klas trafiali na studia do Polski (Grażynko, o Tobie mowa). Wyobraźcie sobie Państwo zdziwienie 18-19 letnich studentów, którzy nagle odkrywają, że na sali wykładowej znajduje się 15-latka.

Patrzę na szkolne zdjęcia moich rodziców i uświadamiam sobie, że połowa ich kolegów to rodzice moich kolegów ze szkolnej ławy. Chyba właśnie na tym polega fenomen naszej szkoły. Ta wielopokoleniowość budzi swojego rodzaju solidarność w tych murach.

„Pani Podgórska uczyła mnie krótko, p. Jędrzejewska lubiła czasem trzepnąć po rękach. Pani Hiszberg uczyła historii, była surowa, ale bardzo lubiłam lekcje historii, dużo nas nauczyła. (…) Dyrektorka szkoły była bardzo ostra (…)” – wspomnienia o szkole nr 10 Marii Świderskiej-Pustuły.

Mogłabym mniej lub bardziej podobnie opisać swoich nauczycieli – p. Korol, p. Libruk, p. Migdala, p. Bujnowską, p. Vincenca, p. Zubko, p. Lebiedź…

Czasy się zmieniają, uczniowie, nauczyciele, a wspomnienia i tak pozostają. Zresztą, co tu dużo gadać, każdy wspomina swoją szkołę na swój sposób. Ja rozpisałam się o „dziesiątce”, bo to moja szkoła i moje wspomnienia. Przytoczone wspomnienia zaczerpnęłam z książki „Jubileusz Szkoły 1816-1996” w opracowaniu Ryszarda Czekajowskiego i Teresy Kulikowicz-Dutkiewicz

Joanna Demcio
Tekst ukazał się w nr 16 (116) 31 sierpnia – 17 września 2010

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X