Non omnis moriar… fot. z archiwum autora

Non omnis moriar…

W ten niedzielny poranek, 29 marca, jak zwykle włączyłem radiową dwójkę i usłyszałem znajomy głos Joanny Wnuk-Nazarowej, przewinęły się słowa „odejście mistrza” i natychmiast zrozumiałem, że chodzi o Krzysztofa Pendereckiego. Dalszy ciąg programu upewnił mnie tylko o Jego śmierci. Cały dzień byłem przykuty do radia, bo jedna za drugą wypowiadały się osoby związane z Nim i Jego Twórczością.

Nie zadzwoniłem do radia, natomiast na drugi dzień udało mi się chwilę porozmawiać z Elżbietą Penderecką, która podzieliła się ze mną informacją o pogrzebie, który będzie miał charakter państwowy, ale odbędzie się w stosownej chwili, kiedy skończy się pandemia wirusowa, i że urna z prochami Zmarłego zostanie złożona w krypcie kościoła św. Piotra i Pawła w Krakowie.

Pisać o znaczeniu twórczości Krzysztofa Pendereckiego dla polskiej i światowej kultury byłoby truizmem, ale to co skłoniło mnie do napisania tych kilku słów była moja długoletnia znajomość i przyjaźń z Nim, która rozpoczęła się dość niespodziewanie w roku 1987.

Kiedy już mogłem odwiedzać moje rodzinne miasto po wymuszonym opuszczeniu Lwowa w 1983 roku, spotkałem przypadkowo mojego serdecznego przyjaciela Eugeniusza Łysyka – przypomnę czytelnikom „Kuriera”, że chodzi o wybitnego scenografa Opery Lwowskiej. Zapytał mnie, czy słyszałem o operze „Czarna maska” i czy przypadkiem znam autora tego dzieła. O Krzysztofie Pendereckim wiedziałem już sporo – „Czarną maskę” oglądałem i słuchałem w Teatrze Wielkim w Poznaniu, dzięki biletom zdobytym dla nas przez byłego aktora naszego teatru Piotra Pisarczyka i jego żony, która już wtedy tańczyła w Operze Poznańskiej. Wracając do rozmowy z Łysykiem: powiedział mi, że dyrygent Lwowskiej Opery Igor Łacanycz jest zainteresowany tym tematem. No i zaczęło się poszukiwanie nieuchwytnego praktycznie już wtedy Autora.

W kontakcie z Nim pomógł nie kto inny, jak nasz sławny ziomek kompozytor Andrzej Kurylewicz, z którym przyjaźniłem się już od wielu lat, z kolei dzięki Adamowi Hanuszkiewiczowi – jednym słowem „chebra lwowska” stoi u progu tej historii. Andrzej zadzwonił do syna Krzysztofa Pendereckiego Łukasza, który podał telefon ojca, no i kontakt, na razie telefoniczny, został nawiązany, wyznaczony dzień spotkania i miejsce – hotel „Pod Różą” w Krakowie. Pamiętam, że była to niedziela godz.12. Trochę onieśmielony powiedziałem Mistrzowi o takiej propozycji. Przyjął informację życzliwie, ale zapytał od razu czy zdaję sobie sprawę z trudności materiału muzycznego i czy znajdą się odpowiedni soliści. Byłem optymistycznie nastawiony, choć zdawałem sobie sprawę z bardzo skomplikowanego przedsięwzięcia, które zresztą upadło, bo wkroczyły bezlitosne prawa autorskie, wtedy już należące do niemieckiego wydawnictwa muzycznego.

Partytura „Czarnej maski” znajduje się we Lwowie w posiadaniu profesor Lwowskiej Akademii Muzycznej p. Ludmiły Bożko-Łacanycz, ale historia mojej znajomości z Krzysztofem Pendereckim rozwinęła się niespodziewanie w innym kierunku. Już w 1994 roku, kiedy zacząłem pracować w Przemyślu, dzięki wsparciu ówczesnego dyrektora Wydziału Kultury Mariusza Olbromskiego, determinacji dyrektora Centrum Kulturalnego Janusza Czarskiego i mojej skromnej osoby, zauroczonej Wrocławskimi Dniami Muzyki Oratoryjno-Kantatowej, wystartowaliśmy z „Pasją wg św. Łukasza” Krzysztofa Pendereckiego pod batutą samego Autora z udziałem znakomitych solistów Jadwigi Gadulanki, Jadwigi Rappe, no i kolejnego lwowianina Andrzeja Hiolskiego. Z tych dni pochodzi słynna historia rozmowy dwóch przemyskich seniorek w kruchcie Katedry Przemyskiej, w której odbywał się koncert, kiedy ogłosiłem wykonawców, kompozytora i zarówno dyrygenta – ponoć spytały jedna drugą „to on jeszcze żyje?”. Dla tych pań życie zatrzymało się na okresie Ignacego Paderewskiego.

A potem już potoczyło się – i pierwsza prywatna wizyta Elżbiety i Krzysztofa Pendereckich we Lwowie, i „Requiem polskie” w Katedrze Lwowskiej, „Credo” w Operze Lwowskiej i ostatnio tytuł doktora honoris causa Lwowskiej Akademii Muzycznej oraz uroczysty koncert w sali Filharmonii Lwowskiej, a później uroczysta kolacja w lwowskiej restauracji „Kopuła”, gdzie z uśmiechem Krzysztof Penderecki nadmienił, że widzimy się częściej we Lwowie aniżeli w Jego domu w Krakowie i Lusławicach, gdzie przecież byłem częstym gościem i drogie nam zdjęcie z grudnia 1996 roku, kiedy to po występie z naszą „Szopką Lwowską” w krakowskim teatrze „Groteska” „wylądowaliśmy” na ulicy Cisowej na zorganizowanej i zaimprowizowanej przez Elżbietę Penderecką Wigilii Lwowskiej.

Krzysztof Penderecki przy całej swojej popularności i światowej sławie był człowiekiem niezwykle prostym i kontaktowym. Witaliśmy się i żegnali słowem już nie używanym dzisiaj, przyjacielskim i zwykłym – „serwus”. Kto o tym teraz pamięta, że po lwowsku to się jeszcze mówiło „serwusik”?

Na Gwiazdkę dostałem od przyjaciela dwutomowy album „Penderecki”. Po parku Lusławickim będę wędrował chyba już tylko na fotografiach. Ale nie, pozostaje jeszcze żywy obraz w pamięci i Jego muzyka i słowa „Non omnis moriar”…

Zbigniew Chrzanowski
Tekst ukazał się w nr 7-8 (347-348), 27 kwietnia – 14 maja 2020

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X