Leopold Staff Leopold Staff

Leopold Staff

Nieśmiertelna Choroba Poetów

Uwierzył, że znalazł receptę na chorobę końca wieku. Uwierzono, że jego wiersze to lekarstwo dla duszy. Są jednak przypadłości, na które poezja nie zna leku.

„Ciemno i samotno”
„Życie! Znaleźć upodobanie w życiu, nauczyć się je cenić, nauczyć się czuć jego rozkosze, jego piękno. Rozglądnijmy się dokoła z dobrą wolą, a znajdziemy niejedną rzecz cenną i ukochania godną”. Te słowa padły pewnego jesiennego wieczora 1899 roku w lwowskim Kółku Literackim. Wygłosił je młody student prawa, który, choć blady i nieco eteryczny, wypowiadał je bez zwykłej w tamtych czasach egzaltacji. Miast przyjmować płomienne pozy, mówił dobitnie i rzeczowo, co tym mocniej zajęło uwagę słuchaczy.

„Nazbyt wszystkim było smutno, nazbyt ciemno i samotno. Nazbyt wszyscy czuli się przemijającymi, jednodniowymi przybyszami w wielkim domu zajezdnym. I chcieli ukochać, choćby jaką skałę, zimną i nieczułą, aby po nich została jako świadek i przedmiot ich miłości” – przemawiał, zdanie po zdaniu budując napięcie. „Samotność, oderwanie się od otoczenia, smutek niezapomnianych upadków, melancholia, którą rodzi brak słońca nad głową i celu przed oczami, przeświadczenie, że jest się niepotrzebnym i nikomu nieużytecznym, niewiara, brak nadziei, że »przyjdzie czas«, brak ochoty do spoglądania w jutro i w przyszłość, potem apatia, znieczulenie, zbrzydzenie życia i rozpacz: oto choroba końca wieku”.

Niejeden ze słuchaczy zapewne długo w noc roztrząsał mowę nadzwyczajnego debiutanta, którą ten zatytułował „Rekonwalescencja końca wieku”. Już nazajutrz uważano ją za manifest lwowskiej młodzieży artystycznej.

Były to lata chętnie nazywane Młodą Polską, dorosło już drugie pokolenie wychowane na modernistycznych wartościach. Właśnie ono uznało za swoje większość tez ogłoszonych podczas odczytu. Miejsce metaforyzujących nieszczęśników i straceńców, programowo nietrzeźwych na duchu i ciele, zajmowali wyrafinowani neoromantycy, ufni w powaby nowoczesności, przekonani o twórczej sile swojej wrażliwości i o mocy, jaką może wzniecić nadwrażliwość, tak często paraliżująca ich literackich antenatów. „Jeśli żyć będziesz w wysokiej, wyszlachetnionej kulturze, jeśli ją otaczać będzie dobro, piękno, prawda, i ona będzie miała skłonności do szlachetnych uczuć i czynów” – powiadał do nich ów mówca o chłopięcym wyglądzie, już w następnym zdaniu zachęcając do czegoś, co zrazu brzmi paradoksalnie – do intelektualnego czynu. „Wpływaj na uszlachetnienie i podniesienie kultury, czym możesz, sztuką, nauką, wymową twych ust i oczu. Jeśli nie masz żadnej religii, wyznawaj »religię kultury«. Jasno być może tylko w jasnej przestrzeni, ciepło tylko w ciepłej atmosferze. Szczęśliwym można być tylko w szczęśliwym środowisku. A wszyscy chcemy życia, zadowolenia, szczęścia”.

Prelegent zaledwie kilka dni później dokonał ważnego wyboru. Rzucił prawo i zaczął studiować romanistykę i filozofię. Przede wszystkim jednak wyznawał swoją religię kultury pisząc wiersze, które dla całej generacji okazały się niezwykle cennym środkiem na „chorobę końca wieku”. Szybko znalazł współwyznawców tak zagorzałych, jak choćby Tadeusz Boy-Żeleński, który głosił, że „nowa poezja spłynęła na Polskę ze Lwowa; na imię jej było Leopold Staff”.

„Z gorączkowego snu”
Kilkanaście lat wcześniej Kazimierz Przerwa-Tetmajer, przy gorącej aprobacie swojego pokolenia, powiadał: „Melancholia, tęsknota, smutek, zniechęcenie są treścią mojej duszy”. Staff bynajmniej nie drwił z tego wyznania, ale rozwijał je w swoim imieniu: „my najmłodsi, my bracia duchowi tych ludzi, my którzyśmy sami tych upadków nie przeżywali, już w krwi przynieśliśmy z sobą na świat ten smutek, tę melancholię, to znużenie…”. I choć dla Staffa świat nie odmienił się wraz z końcem stulecia, upływający czas krwi nie oczyścił, to ową niemoc należało bezlitośnie zwalczać, bo „smutek obezwładnia, staje się powoli takim »kochanym smutkiem«, bez którego się potem obejść nie można, smutkiem Gustawa, smutkiem poszukiwanym i sztucznie wywoływanym. A było to wielkie niebezpieczeństwo nie dla dusz szczerych, o których mówię, lecz dla tych drugich, małych, co a priori melancholizują szukając dopiero później umotywowania dla swego smutku. Dusza szczera wyjdzie z choroby prawem szukania równowagi i dobra, prawem ewolucji”.

Młodopolską, nierzadko upozowaną, pogardę życia, którą wśród poetyckich konfraterni przywdziewano niczym obowiązkowy uniform „dla duszy”, Staff uważał za obezwładniające natręctwo charakteru. „Odrzućmy raz tę głupią dla życia pogardę, którą się otaczamy jak żebrak purpurą” – nawoływał. Od śmierci, w której upoetyzowane towarzystwo chciało widzieć piastunkę powszechnych – i spowszedniałych – niemocy, Staff wolał życie:

Żyć! Żyć! Chcę, aby łanów moich ziemia czarna
Rodziła kłosy bujne, ciężkie, pełne ziarna.

Wkrótce ukazały się jego pierwsze zbiory poezji „Sny o potędze” i „Dzień duszy”. To pod ich wpływem świat literacki począł zrzucać dekadenckie kostiumy. W debiutanckich wierszach Staff, niejako na oczach publiczności, „przechorował” wirusy końca wieku, a z gorączki wyszedł silniejszy o nowe, wielkie pragnienia:

I rozdzwoniłem serce swe w rozegrane tętno,
Rozbujałem mą duszę niezłomną i hardą
W pieśń mocy wielką, prostą, surową i twardą,
W pieśń burzy i swobody, zuchwałą, namiętną.

– wołał w wierszu „Poczucie pełni”. Już sam tytuł brzmiał jak gorzka drwina z wyobrażeń niezliczonych epigonów Tetmajera, którzy za godną wiersza uznaliby, co najwyżej, pustkę.

Staff chciał ogłosić koniec wieku bezpowrotnie. Początek nowego stulecia na razie był jak sen, ale sen, z którego człowiek miał obudzić się krzepki i czuły zarazem, gotowy na przyszłość, chciałoby się powiedzieć: na nowoczesność. Stawał się wieszczem nadchodzącej, nieznanej energii, która sprawiała, że zarówno jego przeciętny czytelnik i rozgorączkowany wyznawca, znajdowali powody by powtarzać sobie:

Teraz jestem bezbrzeżnym, wolnym dzikim stepem!
Teraz jestem huczącym, rozpętanym morzem
I burzą gwiezdnych wirów potężną, wszechmocną!

Staffa nie czytano – Staffa zażywano, aby pod jego wpływem „śnić o potędze”. I dzięki tej terapii „dusza coraz odważniej wychylała się z mroku”. Co więcej, Staff, przewodząc drugiemu pokoleniu Młodej Polski – żywotnemu, wolnemu od destrukcyjnej przybyszewszczyzny – był poetą, rzec można, z premedytacją. „Jako ów poeta doctus nie ulegał biernie motylim podszeptom potocznych chwil – pisał bliski mu Ostap Ortwin – Nie poddawał się impresjonistycznie przygodnym nastrojom każdego z brzegu przeżycia. Panował nad nimi. Legitymował je. Nie szukał amatorskich przygód duszy. Szukał balsamów, wędrował za kamieniem mądrości”.

Staff w wierszu i słowie ślubował poetycką wierność własnemu przekonaniu, że „dusze ludzkie poczynają się budzić z gorączkowego snu trawiącej i długiej choroby i słabym głosem wołają: Zdrowia!”. A jednak sam popadł w jakże codzienną pułapkę duszy. Bo cóż za lek mógł zachwalać wierzący w swą moc neoromantyk? „Miłością duszę swoją umocnić, uzdrowić, wzbogacić” – taka była Staffowska recepta, ogłoszona w pierwszym roku XX stulecia. Rychło miał się przekonać, jak gorzka to bywa pigułka.

„Oczywiście peleryna”
„Gromadzi się na Zaświeciu cała grupa młodzieży artystycznej nazywająca się »młody Lwów« – pisała Maryla Wolska, wielka dama lwowskiego fin de siècle’u, także wybitna poetka, do Elizy Orzeszkowej, zachęcając ją, by przeczytała „Sny o potędze” – Autor jest największą nadzieją »młodego Lwowa«. Talent ma silny, krzepki i zdrowy jak źródlana woda”.

„Zaświecie” to istniejąca do dziś willa przy stromej ulicy nieopodal lwowskiej cytadeli. Wtedy było to rzeczywiście już „za światem”. Dlatego nazywano tak dom, w którym Wolska mieszkała z mężem Wacławem, słynnym i majętnym nafciarzem oraz dziećmi – wśród nich z Beatą, późniejszą Obertyńską, także poetką. To miejsce przez wiele lat było najważniejszym salonem intelektualnym Lwowa, a jednym z jego filarów był właśnie Leopold Staff.

Bywał tam jeszcze przed debiutem prasowym w 1900 roku, wprowadzony przez profesora Edwarda Porębowicza, który dopiero co objął we Lwowie katedrę romanistyki. Młody poeta, wyłowiony spośród lwowskiej studenterii, doskonale odnalazł się w młodopolskim towarzystwie. „Kruchy, wątły, niewysoki pan z bródką w szpic, o bardzo białych zębach i zawsze jakby lekko zachrypniętym głosie. Oczywiście peleryna i czarny kapelusz – tak ze swoich lat dziecinnych zapamiętała go Beata Obertyńska – Stawał się, kiedy przychodził, i był, póki był, a urywał się, kiedy na czarnej, rozwianej pelerynie spłynął na powrót w miasto”.

„Spływając na miasto” bynajmniej nie zawsze trafiał wprost do domu. „Zstępował czasem z »hymnu do prostej powieści« – wspominał Kornel Makuszyński – i wtedy był to najbardziej uroczy towarzysz, brat łata, szumiący winem i dowcipem, obok Jana Kasprowicza, największy czciciel radości. To on jest z owych czasów »włóczęga, król gościńców, pijak słońca wieczny«z własnego wiersza. Po długim, udręczonym pobycie w swej lwowskiej izdebce, w której kuł nieśmiertelne rymy, wychodził na jasny boży świat, półprzytomny, aby się odprężyć i wznieść zbuntowany okrzyk Wyspiańskiego: »Poezjo precz, jesteś tyranem!«”.

Chętnie bywał na słynnych sympozjonach u ociemniałego poety Stanisława Barącza, nierzadko widywano go w najpopularniejszych knajpach – u Naftuły, Sznajdra, w Żorżu, czy u Atlasa. Wedle Obertyńskiej „Staff był miły, prosty, inteligentny, bez krzty pozy, nie drapował się na chandrę, przeciwnie, miał na co dzień w sposobie bycia wdzięk i swobodę swojskiego, dowcipnego chłopca… Dopiero w wierszach coś się w nim zaczynało dziać. Zaczynały nim kołysać i szarpać tak prawie, jakby dzwony były silniejsze od dzwonnika”.

Staff bywał na Zaświeciu tak często, i pozostawał w takiej zażyłości z gospodynią, że „w towarzystwie” zdarzały się komentarze nieco podejrzliwe. Cóż, ich ewentualny romans nie byłby nieprawdopodobny. Starsza ledwie o pięć lat Maryla ujmowała nie tylko urodą, ale niepospolitą inteligencją i talentem literackim. Czyż trzeba więcej, by uwieść młodego poetę? A i romans z kobietą wybitną, acz mężatką, jakże żywo wpisywałby się w neoromantyczny anturaż!

Nic jednak nie pozwala przypuszczać, że łączyło ich coś więcej niż artystyczna przyjaźń. Pisywali dla siebie perfekcyjnie zrymowane poetyckie figle, które Staff podpisywał Paul d’Eck. I był to chyba jedyny „fizyczny” wymiar tej przyjaźni. Neoromantyczna legenda wymagała przecież, aby, oprócz adoracji entuzjastycznych mężatek, zażywać uczuć „bosko źródlanych”. Przywoływana w niezliczonych wersach miłość czysta i dziewicza niczym długo poszukiwany rym, to – o paradoksie! – nieśmiertelna choroba poetów każdego wieku. Czy takiego uczucia pragnął zaznać, świadom lub nie, także młody poeta doctus?

„Poza Kruppem i Manlicherem”
Choć „pełen ziarna” los poety splatał się mocno z życiem lwowskiej bohemy, to choroba wieku przebiegała tu łagodniej. We Lwowie nie obowiązywał ostentacyjny dekadentyzm, o wiele bujniej przyjmował się witalizm Nietschego.

Staff, urodzony w 1878 roku, z bliska przyglądał się ostatnim dwóm dekadom XIX wieku, które toczyły się względnie spokojnie, a w każdym razie bezkrwawo. Powszechnych emocji połowy stulecia – rewolucji, wojen, powstań – z końcem wieku nie zastąpiło nic równie dramatycznego. „Oczekiwane i upragnione wyniki działalności patriotycznej wszystkich ludów europejskich zawiodły – powiadał w swojej „Rekonwalescencji” – »zdobycze polityczne« nie mogły zadowolić ludzi wyższych umysłem, duszą i aspiracjami, ludzi tworzących wykwit kultury narodowej. I odczuli to ludzie rozczarowaniem, przygnębieniem i wstrętem do czasu, w którym żyli. Równocześnie epoka filozofii pozytywnej i racjonalizmu, epoka naturalizmu, epoka fotografów i anatomów nie przyniosła nic dla umysłów czulszych, pragnących czegoś więcej poza postępem techniki, wzrostem siły zbrojnej, czegoś więcej poza Kruppem i Manlicherem, czegoś więcej poza potęgą materialną, skalpelem i eksperymentem”.

Owa „potęga uczuć” miała się dopiero w ludzkości obudzić i wiara, z jaką Staff patrzył w przyszłość, nie była przypadkowa. Dojrzewając we Lwowie, żył w innym, można powiedzieć ponadzaborowym świecie, jakim na tle całej prowincji była galicyjska stolica, najnowocześniejsze miasto na terenach dawnej Polski. W czerwcu 1894 roku otwarto Powszechną Wystawę Krajową. To ogromne, zorganizowane ze światowym rozmachem przedsięwzięcie przez cztery miesiące zwiedziło ponad milion dwieście tysięcy ludzi. Dziesięciokrotnie więcej niż mieszkało wówczas w mieście. Wszystko, co przez kilka lat działo się we Lwowie w związku z wystawą, uczyniło z niego prawdziwe wrota do nowoczesności. W 1900 roku powstawały wielkomiejskie pasaże, gmach nowego teatru, najznakomitsze kamienice, jeszcze długo uchodzące za „drapacze chmur”. Zmodernizował się handel, miejski transport i komunikacja – to właśnie na wystawę pobiegły pierwsze na ziemiach polskich tory elektrycznego tramwaju. Nie szło tylko o lepsze, wygodniejsze życie. Nowoczesność stawała się tu ideą łączącą elity w dążeniu do wyzwolenia z przysłowiowej galicyjskiej biedy i zacofania. W takiej atmosferze rodziła się ta przysłowiowa w pierwszej połowie XX wieku lwowskość – witalna i inteligentna, wrażliwa i silna zarazem. Alfred Wysocki, wybitny prawnik i dyplomata, notował we wspomnieniach, że w ówczesnym Lwowie „ludzie byli weselsi, żwawsi, pracowitsi” niż w Krakowie, a ponadto „lubili zabawić się z fantazją i zawsze – w przeciwieństwie do cnotliwego Krakowa – w towarzystwie kobiet, w których odczuwało się domieszkę krwi wschodniej. Urodę miały bujną, krew gorącą i łatwozapalną… Lecz po hulance w restauracji hotelu Goerge’a, w Imperialu, Francuskim, lub w lecie, w podmiejskiej, niesłychanie zabawnej knajpce łyczakowskiej »Za drągiem«, szło się pod tusz zimnej wody i nie spóźniało do biura ani o kwadrans”. Tymon Terlecki, wybitny pisarz emigracyjny, lecz, jak sam mawiał, „lwowiak po grób”, literacko uzupełnił tę opinię: „Z woli losu Lwów mógł być miastem bardziej zachodnim, bardziej europejskim, bardziej stołecznym niż Kraków i, oczywiście, niż Warszawa. Lwów tej doby charakteryzowała swobodna, wielostronna, twórcza współwibracja kulturalna z Europą. Nad czysty estetyzm Warszawy, nad kontynuację wieszczostwa w Krakowie, to miasto wnosi wolność intelektualną i twórczość intelektualną. Nie dziwne, że jest ojczyzną Staffa”.

„Kradnąc biel skrycie”
Latem salon Wolskich przenosił się do Perepelnik, położonego 80 kilometrów na wschód od Lwowa, zacisznego majątku ciotki Wacława, Melanii Padlewskiej. Bywalcy Zaświecia czuli się tam znakomicie, bo gospodyni miała wielką słabość do poetów. Staff doświadczył tego szczególnie – to dzięki niej ukazały się „Sny o potędze”. Hrabina odłożyła kiedyś czterysta koron z zamiarem ofiarowania ich na sprowadzenie prochów Słowackiego do Polski. Ponieważ wciąż nie było wiadomo kiedy to nastąpi, wiedząc, że Staff nie ma pieniędzy na wydanie wierszy, pożyczyła mu swoje „poetyckie” oszczędności, aby mógł zadebiutować.

W 1900 roku lato w Perepelnikach spędzała także czternastoletnia Halszka Hubicka, uboga krewna Padlewskiej. „Było to stworzenie przedziwnie urokliwej urody – pisała Obertyńska – Smukłe, zgrabne, o szklistych, długich, dość wiotkich warkoczach, przejrzyście białe i kruche. Nad wiek wyciągnięta, miała swój własny wdzięk – giętki, płochliwy i zabawnie sprzeczny z przyczajonym w niej tuż pod białą skórą humorem”. Mówiono na nią Białka, odkąd kilkuletni syn Maryli Wolskiej przekręcił w ten sposób jej imię. Przydomek przyjął się tym łatwiej, że dziewczyna rzeczywiście miała niespotykanie białą skórę.

Beata Obertyńska opisała we wspomnieniach upalny dzień, kiedy przyszła muza, jak gdyby pozowała naturze, susząc włosy w sposób doprawdy osobliwy. Ułożyła się bowiem w poprzek grzbietu pasącej się klaczy i „zwieszona bosymi stopami wzdłuż jednego jej boku – po drugim roztrzepała płachtę wilgotnych włosów jak połyskliwy jedwabny płaszcz. I tak ją właśnie w to lipami pachnące południe zobaczył pierwszy raz Staff, kiedy zakurzoną z długiej drogi bryczką podjeżdżał do dworu. Białą, na grzbiecie siwego konia i niczym Lady Godiva – całą okrytą włosami…”.

Poetę – nietrudno się domyślić – taki obraz wchłonął bez reszty. Ona także wodziła spojrzeniem za młodzieńcem, którego wszyscy przyjmowali z uznaniem, a on, dowcipny i inteligentny, potrafił skupić na sobie uwagę towarzystwa. W Perepelnikach co wieczór czytano poezję. Gdy zdarzało się, że lektorką bywała Białka, Staff zdawał się tonąć w jej intrygującej bieli. Ochoczo „czarował się jej widokiem” także wtedy, gdy „garściami jadła niedojrzały agrest, zaśmiewając się z kwaśnych min tych, co na to patrzyli. Bawiła go też i zachwycała pensjonarska naiwność różnych jej relacji, uwag i odezwań, które w gwarze ogólnej paplaniny skrzętnie wyłapywał, notował i pamiętał”.

Zdawało się, że Białka, choć dla młodego mężczyzny przejmująco realna, wyszła wprost z jego wyobraźni. Jeśli by w „Snach o potędze” szukać kolorów, to najrozmaitsze odmiany bieli dojrzeć można niemal w każdym wierszu. A jeśli gdziekolwiek pojawi się tam kobieta, lub choćby zjawa, kochanka albo śmierć, poeta zręcznie kojarzy je z czymś jasnym, białym, śnieżnym, bladym…

Białka była więc niczym ucieleśniona metafora, a wszystko między nimi toczyło się jak mimowolny spektakl, oparty na najlepszych młodopolskich wzorcach. Pozostali letnicy, jak mało kto obeznani z literaturą i sztuką, świetnie to rozumieli, podziwiając biegłość, z jaką natura potrafi niekiedy oddać poetyckie iluzje. Jednak zdaniem Obertyńskiej tego lata nic nie wskazywało, żeby Staff zamierzał pozwolić, by uczucie zbyt gwałtownie wytrąciło go z owej artystycznie nienagannej figury. Mimo wzruszeń związanych z Białką, chętnie wrócił do Lwowa – niebawem miał wyruszyć w swoją pierwszą podróż po Europie. Kto wie, może wtedy zanotował te słowa wiersza „W przededniu”:

Chcę jak najdłużej patrzeć, jak się nasze obie
Dusze zmagają, liliom twym kradnąc biel skrycie…
Bowiem to najpiękniejsze, co znikome w tobie,
A większą mi rozkoszą podróż niż przybycie!

Owszem, w najbliższych miesiącach w listach do przyjaciół wspominał o swojej letniej muzie, ale w tonie raczej swobodnym, tak jak wtedy, gdy pisząc do Wandy Młodnickiej na zupełnie inny temat, rzucił spontanicznie: „Vivat Białka!”. Sceny, w których poeta drży w estetycznym afekcie do nastoletniej piękności, utrwaliły się zapewne w pamięci lwowskiego towarzystwa niczym niepowtarzalna pamiątka minionego lata. Oglądanie „tak uroczej pary”, dla wyrafinowanej publiczności, musiało być jak osobiste przeżycie wiersza, który Staff, zamiast napisać, zainscenizował.

„Wszystko to literatura”
Po roku poeta znów wyruszył do Perepelnik. Białka także spędzała tam pierwsze lato nowego stulecia. „To już nie było długonogie źrebię ani naiwna uczennica, ani płochliwa dziwożonka biegająca boso po parku. Śliczniejsza niż kiedykolwiek, z niewysłowienie wdzięczną powagą »strugała« dorosłą” – czytamy u Obertyńskiej. Staff zwierzył się później Wolskiej, że wybierając się na perepelnickie letnisko, czuł, że jedzie „w niebezpieczeństwo”. Sam pewnie nie wiedział, na ile uniesienia poprzedniego lata były zaledwie owocem lirycznej egzaltacji, a na ile powinien był wtedy pamiętać, jak często życie układane wedle prawideł poematu, zwodzi bohaterów na czułe manowce.

„Kiedy ją zobaczył, od pierwszej chwili nie miał wątpliwości, co jest. Kochali się. Kochali się od początku. Kochali się przez cały czas, choć każde inaczej i oboje – choć każde inaczej – cały rok za sobą tęsknili” – wspominała Obertyńska. Jakkolwiek było, poetyckie prawa, którym tak hołdowali bywalcy Zaświecia i Perepelników, nie zawiodły.

Kurtyna poszła w górę i można było zacząć obowiązujący w takich okolicznościach ceremoniał. „Wychowanie nie pozwalało młodym na jawne szukanie swego pobliża – zaznacza Obertyńska – Wszystko musiało dziać się wspólnie, przykładnie, wedle form”. By dochować tych reguł, Staff dawał pannom lekcje francuskiego – w salonie, przy świadkach. Białka natomiast uczyła go… robienia na drutach. W relacji Obertyńskiej było to obcowanie niemal fizyczne, albowiem, gdy Białka bacznie śledziła niezdarne borykanie się drutu z oczkiem „poeta miał tak cudownie blisko swojej skupioną twarz swego ślicznego preceptora… I ręce, które mu za chwilę odbiorą zmyloną robotę…”.

U progu lata miał wiele planów, zabrał ze sobą cały stos greckich dramatów, a jednak niewiele czytał i prawie nic nie pisał. Dnie spędzał z Białką, lub choćby w jej pobliżu, nocami chodził na długie spacery. W lipcu 1901 roku pisał do Ostapa Ortwina: „jestem tak pochłonięty najśnieżniejszą z śnieżnych, że greckie dramaty, które z sobą przywiozłem, leżą nieruszone (Białka czytała wczoraj Antygonę, Wiwat!). Głupstwo wszystko. Najmleczniejsza z Mlecznych jest najwspanialszym dziełem sztuki kosmicznej, poza tym wszystko to… literatura”. Białka się zmieniła, bo „alabaster stóp i seraficzne linie wysmukłych łydek kryją zazdrosne o czarnym kolorze pończochy. Ale mimo to najlilijniejsza z Lilijnych jest jota w jotę taką samą, jaka była, tylko że siedem razy bajeczniejsza i komicznie, cudownie naiwnie udająca powagę”. Do tego listu Halszka dopisała pozdrowienia swoją ręką, podpisując się Białka, co Staff uzupełnił:

Najlilijniejsza z Lilijnych.
Najłabędziejsza z Łabędzich.
Najśnieżniejsza z Śnieżnych.
Najmleczniejsza z Mlecznych.

Nikt z licznego towarzystwa nie brał tych salonowych zalotów za konkury, nikomu nie przyszło do głowy uważać ich za narzeczeństwo. Nikt też nie zauważył chwili, kiedy Białka zakochała się w poecie, podczas gdy on, choć obłędnie zauroczony, jak pisze Obertyńska „uważał, by nie obciążyć sobie młodych, w świat dopiero rwących skrzydeł. Bo co innego kochać się do zawrotu głowy w dziewczynie ślicznej, oryginalnej i czystej jak źródło; co innego wypisywać o niej do przyjaciół litanie uroczych poetyckich nonsensów, wymyślać dla niej sto nazw i porównań, a zupełnie co innego wetknąć poetycką głowę w chomąto rodzinnych obowiązków”.

„Jakaś mętna głąb”
Pod koniec sierpnia 1901 roku Staff wrócił do Lwowa, gdzie „mocował się z uczuciami” tak, jak w powstałym później wierszu „Miłość”, w którym odzywało się gorzkie przeczucie:

Pójdziem, kochanko, razem w życie pełne grozy,
Bo nas nierozerwalna złączyła obroża.
Lecz ty wiedzieć nie będziesz, że kryję powrozy
Na ciebie, a ja w dłoni twej nie ujrzę noża.

Do Białki wysłał jednak nie wiersz, lecz list, w którym przyznał się do „szaleńczej miłości”. Nazajutrz zaś pojechał do Krakowa oświadczyć się o jej rękę.

Od Wolskiej wiedział sporo o rodzinnych warunkach ukochanej, spodziewał się więc, że trafi do domu mniej niż skromnego, w którym, prócz Białki, wychowuje się sześcioro rodzeństwa. A jednak ta wizyta sprowadziła katastrofę na poetycko wypielęgnowane uczucie Staffa. „Kołtuństwo, ignorancja, pyszałkowata pewność siebie, wyrachowanie, obleśny spryt…” – tak Obertyńska naszkicowała wrażenie, jakie zrobił na Staffie jego przyszły teść. „Jakim cudem ten urzędniczyna z workami pod oczyma, o zżółkłych od tytoniu paznokciach, mógł być ojcem takiego śnieżnego cudu jak Białka! I jakim prawem, usłyszawszy o co chodzi, przybrał od razu ton kupca omawiającego warunki finansowej transakcji łapczywie, bezwstydnie, drobiazgowo”.

Hubicki bowiem bezceremonialnie przesłuchał Staffa w sprawach, które według niego cokolwiek znaczyły w życiu, a tym bardziej w miłości. Interesowało go ile przybyły w konkury poeta wydał książek i jaki przyniosły mu dochód. Dowiedziawszy się mizernej prawdy, jął pytać o wiersze, w nadziei, że być może honoraria z czasopism złożą się w jakąś apetyczną sumę. Usłyszawszy prawdę jeszcze smutniejszą, rozprawiał o sensie pisania w ogóle, radząc zmianę zajęcia i „ustabilizowanie się na stałej pensji zamieszkując, w razie czego, na prowincji”. Życzliwość teścia wzbudziła jedynie informacja, że rodzice Staffa prowadzą we Lwowie nieźle prosperującą cukiernię. Uznał więc, że warto pogadać i zaordynował wspólne wyjście… na wódkę.

Co sprawiło, że Staff ruszył na wędrówkę po okolicznych mordowniach w towarzystwie odpychającego teścia in spe? Może owa „pogarda życia”, choć tak bardzo chciał zrzucić ją z siebie i z całego pokolenia, dopadła go jednak, a on, w obliczu mrocznego banału, jaki zakradł się do jego wyidealizowanego świata, pokornie się poddał? Czy pchnęła go w tę otchłań desperacka nadzieja, że zdoła wydobyć z tego arcyfilistra cokolwiek cennego? Każdy, kto szedł kiedyś podobnym szlakiem, znajdzie zapewne własną odpowiedź. Sam Staff zwierzał się później jednemu z przyjaciół, że niewiele z tej nocy zapamiętał. „Jakaś mętna głąb lokalu, błękitne od dymu lustra, brzęk szkła, obce gęby i nachuchiwane mu w ucho sprośne kawały, którymi go tamten chciał widać spoufalić. Otrzeźwiał dopiero nad ranem. Dniało… Naprzeciw niego, po drugiej stronie stolika którejś tam z rzędu knajpy, do której się widocznie przytoczyli, »stary Dulski«, pijaniuteńki do bezruchu, spał moknąc szpakowatą brodą w talerzu wystygłego barszczu”.

„Proszę przebaczyć”
„Czy to nie plama na zwykłym człowieku? Cóż dopiero na poecie?” – pytała Melania Padlewska, niedawna dobrodziejka Staffa, w liście do Maryli Wolskiej, nazywając go ostatecznie „dekadentem bez czci i wiary”. Inny z przyjaciół, Mieczysław Pawlikowski, wytykał, że Staff, choć zerwał brutalnie, zdołał się „z całej tej historii otrzepać”, a „Białka była ugodzona śmiertelnie. Szukała śmierci i została już półprzytomna do końca smutnego życia”. „Poeta wyszedł bogatszy o nową strunę w swej lutni, a dziewczyna uboższa o jedyne na zawsze złamane życie” – skwitowała ich losy Obertyńska.

To nie był barwny, towarzyski skandalik, jakich setki przeżyły lwowskie salony. Wśród świadków tej historii zapanował bezsilny smutek, jak gdyby „choroba wieku” znów ich dopadła, odziana podstępnie w liryczne fatałaszki. Dla głównej bohaterki tej „poetyckiej przygody” infekcja okazała się nieuleczalna. „Do końca – pisze Obertyńska – było w niej coś z owej schwytanej pod Seretem panny wodnej, której coś się musiało stać, bo już nie mogła latać…”.

Po miesiącach milczenia Staffa i drwinach ojca niespełna szesnastoletnia, niedoszła narzeczona stała się twarda i milcząca. Z listów ciotki Padlewskiej wiemy, „że umyślnie bez okrycia, prosto z gorącej kuchni wybiegała rozparzona na listopadową wichurę; widziano ją parę razy wpatrującą się uparcie w czarną, zapleśniałą liśćmi sadzawkę. Leżała krzyżem po wiele godzin w mroźnej kaplicy…”. Przetrwała czas największej rozpaczy, posłuszna ojcu, wyszła w końcu za mąż, była podobno przykładną matką i żoną. Umarła jednak bardzo młodo i niewiele więcej wiadomo o jej życiu, w którym, jak z patosem oznajmiła Obertyńska „na swoje krótkie szczęście, a dozgonną udrękę, przebiec miała przez serce poety i zostawić nikły ślad bosej stopy na wiecznej jego twórczości”.

Staff, wróciwszy z ponurej popijawy z niedoszłym teściem, napisał w wierszu „Szczęście”:

Chodziłem spraszać druhów swych w szacie odświętnej
Na swe wesele, choć mnie samemu najtrudniej
Było wierzyć, że szczęściem mój dom się zaludni…
Nie wierzyłem, choć w szacie-m ich spraszał odświętnej.

Bo w głąb otchłannych bezdni nawet wśród południ
Złotych nie wpada słońce w blasków majestacie…
Dzisiaj w nocy śmierć w mojej nocowała chacie…
Trup siny leży na dnie mojej chłodnej studni…

Do Białki odezwał się po roku od niefortunnych zaręczyn. „Łudziłem siebie i Panią. Nie czułem dla Niej nic. Proszę przebaczyć…” – napisał. „Przebaczam…” – odpisała. Nie wiadomo czy „sprawa Białki” głębiej w nim utkwiła. Po wielu latach wspomniał o niej w liście, pisząc, że „była skryta jak kruszce podziemne i jak one złota i srebrna…”. Jako dojrzały poeta nie chciał wracać do tamtych emocji. „Powierzyłem ją milczeniu na cześć duszy, która warta tej najświętszej ofiary… Są rzeczy i uczucia za wielkie i za czyste, by można i wolno było je profanować…” – tłumaczył.

Cóż zresztą miałby dodać wierszem do historii, która od początku była jak wielka metafora, ożywiona zachwytem publiczności? Uległ jej, opuścił bezpieczny świat wyobraźni, żeby własną osobą wypełnić tę jakże młodopolską opowieść, która mogła potoczyć się i tak, że byłby się ożenił i latami czezł po knajpach, podczas gdy ona rodziłaby kolejne dzieci. Publiczność i to mogłaby uznać za prawdziwy los poety końca wieku. A jednak nie zgodził się na ten banał, wybierając zakończenie okrutnie „nowoczesne”. Drzemiący w nim poeta doctus podniósł alarm i przypomniał słowa własnego wiersza ze „Snów o potędze”, pod jakże frapującym tytułem „Gra”:

Z fantazją, z rozhukanem szaleństwem junaczem,
W pogardzie niebezpieczeństw drwiącej rzucam kości
Z przeznaczeniem swym, chytrym i fałszywym graczem,
O całe moje życie, o los mej przyszłości.

Przez „całą swą przyszłość” nie splatał już życia z poezją tak żarliwie i nierozważnie jak wtedy, w Perepelnikach. Żył samotnie, ożenił się dopiero po czterdziestce. Poświęcał się pracy, i choć uchodził za jej tytana, bynajmniej nie unikał radości, jakich dostarczało w jego epoce „zwyczajne życie” słynnego poety. Kobiety – młode i dojrzałe, panny i zamężne, wzniosłe i upadłe – nie tylko go adorowały, ale szczerze kochały, niekiedy wprost obłąkańczo, co bywało źródłem historii zarówno mrocznych, jak i anegdotycznych. Nie kazał im jednak przekraczać granic poezji, pamiętając, być może, że wiersze potrafią „kołysać i szarpać tak prawie, jakby dzwony były silniejsze od dzwonnika”.

Nikt, z wyjątkiem poety, takiej tortury nie przetrwa. Miłość do poety, choćby największa, nikomu takiej siły nie da.

Sławomir Gowin
Tekst ukazał się w nr 18 (214) 30 września-16 października 2014

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X