Nie pozwalam by koronawirus zdewastował moje życie

Najkrócej i najprościej rzecz ujmując – boję się koronawirusa! Tak, boję się i nie wstydzę się do tego przyznać! Boję się, tak jak miliony innych!

Do tego jest to strach „wielowarstwowy”. Pierwszą jego „warstwą” jestem ja sam. Drugą, rodzina. Trzecią, przyjaciele i znajomi. Czwartą, Polska i Ukraina. Piątą… Jednym słowem sprawa z moim strachem ma się podobnie do natury ogra, w kultowym już „Shreku” – poprzez wielowarstwowość jest on podobny do cebuli. Jednak, w żadnej z jego „warstw”, nie jest on paniczny. Tak, boję się i nie chcę się zarazić, chorować, przechodzić przez szpitalne łóżka, umierać też nie chcę! Modlę się, by podobne nie było udziałem moich bliskich i przyjaciół, by udało się opanować epidemię, by ucierpiało jak najmniej ludzi. Modlę się trochę ze strachu, trochę z miłości, trochę ze współczucia. Jednocześnie jednak mej duszy i mego umysłu nie opanowały czarne wizje końca świata i przeróżne spiskowe teorie. Może to przejaw mojego naiwnego idealizmu i wiary w nieuchronność zwycięstwa dobra, ale ja właśnie optymizmu i nadziei w czasach zarazy szukam. Nie, nie szukam tego w samym nieszczęściu, ale w tych, którzy walczą, tych, którzy wierzą w zwycięstwo.

Mam świadomość tego, że sytuacja jest straszna – dlatego się boję. Koronawirus kroczy triumfalnie przez państwa i kontynenty, liczba zarażonych rośnie, liczba tych, którzy ostatecznie przegrali z nim walkę też. Dzięki globalizacji, internetowi, dziennikarzom – tak jak i większość ludzi, mam dostęp „on line” do tych wiadomości. Szokują, przygnębiają, budzą strach. Każą bać się niewidzialności zagrożenia, łatwości z jaką może nas pokonać, powszechności którą się stał, szybkości z jaką do nas dotarł, skutków (nie tylko zdrowotnych) które może przynieść, tajemniczości (mimo licznych wyjaśnień) jego działania, wreszcie – każe się bać naszej niewiedzy. Znowu ta „wielowarstwowość”.

Z drugiej strony mam też świadomość tego, że trwa walka. Lekarze, uczeni, rządy, organizacje. Także zwykli ludzie. Jeśli ktoś walczy – jest nadzieja na zwycięstwo. To zaś pozwala mieć nadzieję, że epidemia zostanie opanowana, chorzy wyzdrowieją, przestaną umierać. Tak, wiem – to znowu idealistyczna wizja. Ja wiem, że w ocenie wielu z nas przyczyną tak łatwego i szybkiego szerzenia się epidemii jest brak przygotowania, brak wiedzy i niedoskonałość instytucji, które teoretycznie są powołane do tego, by z podobnymi epidemiami walczyć. Tak, dzisiaj przeróżne laboratoria i instytuty intensywnie (i z tego co wiem całodobowo) prowadzą badania nad samym wirusem, nad szczepionką, nad leczeniem skutków infekcji. Tak, rozumiem, że to potrzebuje czasu i że nie sposób było w laboratoriach badać wirusa profilaktycznie, jeszcze przed jego się pojawieniem – nie było czego badać. Jednak, pomimo powyższego, odnoszę wrażenie, że wszystkie te laboratoria, wszyscy epidemiolodzy zostali zaskoczeni. Zaskoczeni po tym, jak już kilka podobnych, zaznaczam – podobnych mechanizmów pojawienia się i rozprzestrzenienia wirusa, a nie podobnych wirusów – mieliśmy w swojej niedalekiej przeszłości.

Tak, wiem, podobno ten wirus jest jedyny w swoim rodzaju i pierwszy w historii, ale bardzo bym chciał, byśmy w obliczu podobnych wydarzeń nie czuli się jak bezradne dzieci zostawione w zamglonym lesie. Bardzo bym chciał, by świadomość tego, że podobne sytuacje mogą się zdarzyć, nie wynikała jedynie z apokaliptycznych filmów. Bardzo bym chciał, by o najprostszych rzeczach, takich jak częste mycie rąk i zasłanianie ust przy kaszlu czy kichaniu, nie przypominano sobie dopiero wtedy, gdy tysiące osób umrze. Bardzo bym chciał, by sanepidemiologów przestano wreszcie traktować jako gorszy, czy mniej cenny rodzaj lekarzy. „Ataki” wirusów stają się codziennością – ile ich przeżył świat w XXI stuleciu? Trzy, cztery? Tymczasem mija dopiero dwudziesty rok tegoż stulecia! Uważam, że należy się liczyć, iż w przyszłości nastąpią kolejne „ataki”, a atakujące nas wirusy będą za każdym razem nowe, dotąd nieznane i „jedyne w swoim rodzaju”. Jednak chociaż nowe i nie znane, rozprzestrzeniać się one będą w podobny sposób, gdyż jedynie taki sposób daje im możliwość tak szybkiego infekowania wielkiej liczy ludzi. Także i my będziemy na to reagowali podobnie – szok, strach, uczucie bezradności, niekiedy panika. Do tego można się przygotować.

Pomimo tego, że się boję, pomimo tego, że epidemia się rozszerza – wierzę w końcowe zwycięstwo człowieka (zapewne to skutek mego nieuleczalnego idealizmu z jednej strony, a wiary w człowieka z drugiej). Wierzę, że działania uczonych, lekarzy, rządów, samorządów, zmiana zachowań ludzi – przyniesie skutek. Z napływających do mnie wieści (Internet oczywiście) wiem, że w niektórych miejscach już przynosi. O ile w Europie i na kilku innych kontynentach jest ona „nowa”, to w Azji, a szczególnie w Chinach, tam gdzie jest już „starą”, obserwuję tendencję spadkową – coraz mniej infekcji, coraz mniej śmierci (zakładając, że dostępne dane są prawdziwe). To daje mi nadzieję.

Daje mi ją też to, że po długim czasie lekceważenia (tak to oceniam) koronawirusa w Europie, podejmowane są konkretne, nieraz drastyczne, działania mogące znacznie ograniczyć jego „sukcesy”, a możliwe (w co też wierzę) skończyć z nim samym. Wirus potrzebował zaledwie trzech miesięcy by „zakrólować” na całym świecie i „przywędrować” z dalekich Chin pod polskie i ukraińskie strzechy. Jedną z decydujących o tym przyczyn była i jest totalna globalizacja, łatwość i powszechność przemieszczania się wszystkich i wszędzie, niemal całkowite przez nas zapomnienie o prostych zachowaniach i środkach ograniczających lub wręcz uniemożliwiających rozprzestrzenianie się epidemii (nie tylko tej). Masowo zaczęliśmy myć ręce – wcześniej też myliśmy, ale nie tak często i nie wszyscy. Przestaliśmy „obkichiwać” i „obkaszliwać” innych – to też przecież nie zawsze było normą. To jest dla koronawirusa swoistą „linią Mannerheima” – przeszkodą, którą bardzo trudno pokonać.

Albo z własnej woli, albo zmuszeni przez działania i decyzje oficjalnych instytucji, mniej się przemieszczamy, mniej spotykamy osób, mniej ściskamy rąk. To też jest nasza „linia obrony”. Niebywale ważna! Wirus rozprzestrzenia się „drogą kropelkową” – czyli żeby zachorować, trzeba go „zjeść” lub się go nawdychać. Oznacza to, że trzeba się „blisko” (podobno 1 m) spotkać z jego nosicielem, dotknąć go albo zostać „obkichanym”, „obsmarkanym”, a jest też wersja, że wdechnąć wydychane przez niego powietrze. Można też się zarazić, najpierw dotykając przedmiotów dotkniętych uprzednio przez osobę zainfekowaną, a następnie dotykając swoich ust, oczu, nosa. „Znaleźć” nosiciela wirusa jest niebywale trudno – przynajmniej przez dwa, trzy tygodnie od momentu, jak ten został koronawirusem „uszczęśliwiony”. Stąd – jak najmniej kontaktów z ludźmi, jak najmniej przebywania w zaludnionych miejscach, jak najmniej podróży, zachowanie dystansu przy spotkaniach, unikanie kichających i kaszlających i częste mycie rąk. To możemy zrobić i to są nasze osobiste „fortyfikacje”.

Rządy i inni – też działają. Zamykane są granice – uciążliwe to i nie wiadomo jakie przyniesie ekonomiczne skutki (jestem pesymistą), ale konieczne i słuszne. Zajęcia zawieszają uniwersytety, szkoły, przedszkola – to też ma sens. Lepiej odcierpieć, niewygodę, niż zarazić się przyniesionym przez naszą „pociechę” z przedszkola koronawirusem (dzieci przechodzą CAŁĄ infekcje bezobjawowo). Odwoływane są imprezy i koncerty, mecze są odwoływane lub toczą się przy pustych trybunach. Niektóre firmy pozwalają na pracę „zdalną” – czyli z domu. Wprowadzane są procedury postępowań tak z podejrzanymi o zainfekowanie, jak i z zainfekowanymi koronawirusem. Do sytuacji przystosowywane są szpitale.

Wszystko powyższe jest dla nas nowe i niezwykłe – tak jak sam koronawirus. „Łamanie” funkcjonujących od lat schematów zachowań, konieczność zmiany przyzwyczajeń, dziwnie ubrani ludzie dezynfekujący transport i pomieszczenia, izolowane pomieszczenia w szpitalach, niezwykłe dla nas maski na twarzach, niewiedza, napływające zewsząd straszne informacje o zachorowaniach i zgonach oraz inne informacje o (niekiedy) braku odpowiedzialności, nieprzygotowaniu, lekceważeniu problemu – to wszystko „wyrywa” nas z ustalonego przez lata i (jak nam się zdaje) bezpiecznego porządku życia i budzi strach o przyszłość swoją i bliskich naszym sercom osób.

Ja też się boję. Też rzadko wychodzę z mej „gawry”, unikam zasmarkanych, częściej niż zazwyczaj myję ręce. W moje modlitwy włączyłem imiona przyjaciół. Więcej nic zrobić nie mogę. Boję się, ale nie panikuję. Ostrożnie i uważniej niż zwykle – działam nadal. Nie pozwalam na to by koronawirus zdewastował moje życie. Spotykam się z tymi, z którymi bezwzględnie muszę się spotkać, maszeruję tam, gdzie maszerować muszę. Tyle, że wszystko to robię trochę inaczej, z zachowaniem zasad bezpieczeństwa.

Nie pozwalam też na to, by koronawirus zdemolował moją psychikę. Strach – w porządku! Ale nie taki, który mnie sparaliżuje albo pchnie do agresji. Nie rzuciłem się do panicznego wykupywania kaszy, cukru i makaronu. Może i naiwnie, ale wierzę, że jedzenia nie zabraknie. Nie kupiłem hektolitrów mydła w płynie i szamponu – po co? Tak jak i wielu spośród czytelników przezacnego Kuriera, również ja jestem „dzieckiem deficytu”. Pamiętam puste półki w sklepach, kolejki, kartki, zapasy w spiżarniach. Uważam, że czas ten minął i choć nie lekceważę powagi sytuacji, to nie pozwolę by koronawirus i strach przed nim spowodował, że wrócą. Nie pozwolę też na zniszczenie mej wiary w ludzi, w zdrowy rozsądek i odpowiedzialność. Wierzę, że zwyciężymy. Dlatego – parafrazując słynne słowa Dolores Ibaruri (tak, wiem że była komunistką) – pozwolę sobie powiedzieć – ON DALEJ NIE PRZEJDZIE! (¡ėl no continuará!). Takie jest moje do Was przesłanie – naiwnego idealisty w czasach zarazy!

Artur Deska
Tekst ukazał się w nr 5 (345), 17 – 30 marca 2020

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X