Mój jubileusz

Mój jubileusz

„Kurier Galicyjski” ma 10 lat. Niby niewiele, ale w tym czasie dorosło kolejne pokolenie Ukraińców i Polaków mieszkających na Ukrainie.

Dzięki polskim nauczycielom delegowanym do pracy na Wschodzie, dzięki uczelniom umożliwiającym kształcenie w Polsce przybyło kilka tysięcy czytelników, doskonale radzących sobie ze zrozumieniem polskiego słowa drukowanego.

Ja też niedawno obchodziłem swój jubileusz. Świętowałem go po cichutku przed rokiem. Minęło wszak 30 lat od chwili, gdy po raz pierwszy wyjechałem na Ukrainę i spotkałem tam Polaków.

Wiosna 1986 roku – to w Polsce burzliwy, choć pełen obaw, czas po stanie wojennym. W Związku Radzieckim – raczkująca „pieriestrojka” i „głasnost’”.

Kierowałem wtedy Wydziałem Zuchowym Głównej Kwatery Związku Harcerstwa Polskiego, często więc odwiedzałem Centralną Szkołę Instruktorów Zuchowych mieszczącą się w malowniczym piastowskim zamku w Oleśnicy Śląskiej koło Wrocławia. Tak było i tym razem. W Warszawie rozpoczynała się kolejna „sześciodniówka” – szkolenie ideologiczne dla pracowników urzędów centralnych prowadzone przez ówczesnego instruktora ds. młodzieży w Komitecie Centralnym PZPR – późniejszego premiera – Leszka Millera. Jako jedyny bezpartyjny kierownik wydziału w GK ZHP zobowiązany byłem wziąć w nim udział. Nie miałem na to najmniejszej ochoty, toteż podczas pierwszej przerwy w zajęciach podszedłem do towarzysza Millera i poprosiłem o zwolnienie z obowiązku uczestnictwa w szkoleniu. Złożyłem stosowne podanie, motywując prośbę koniecznością wyjazdu do Oleśnicy, gdzie odbywał się kolejny kurs drużynowych zuchowych. Widocznie przekonałem Millera o tym, że moja obecność w Oleśnicy jest niezbędna, bo bez najmniejszych problemów uzyskałem zgodę. Najbliższym pociągiem wyjechałem do Wrocławia, a stamtąd do Oleśnicy.

Obóz harcerski w Zareczanach koło Żytomierza (ze zbiorów autora)

Trzy dni później przybyła do oleśnickiego Zamku grupa młodych komsomolców z radzieckiego wówczas Żytomierza. Potrzebny był ktoś, kto potrafi się z gośćmi porozumieć. Komendant CSIZ zwrócił się do mnie z prośbą, bym zechciał pełnić honory „pana domu”, należało mi się to bowiem „z urzędu”, a ponadto nie najgorzej radziłem sobie z rosyjskim.

W czasie kolejnych dni zaprzyjaźniliśmy się na tyle, że podczas wakacji otrzymałem zaproszenie do odwiedzenia Żytomierza. Łatwo nie było, bowiem „bratnie kraje demokracji ludowej” piętrzyły trudności. W końcu udało się. Wraz z grupą moich harcerzy wyjechaliśmy na Ukrainę. Na dworcu w Żytomierzu powitała nas kilkudziesięcioosobowa delegacja komsomolców. Były okrzyki, hymny, „niedźwiedzie uściski”, jednym słowem nadęte socjalistyczne powitanie. Potem, w Pałacu Pionierów pokazano nam gabinet „KID-u” (Kłub Internacjonalnoj Drużby). Na ścianach – portrety Jarosława Dąbrowskiego, Bolesława Bieruta, Wandy Wasilewskiej… Tania Tiszczenko – 15-letnia komsomołka, z błyskiem w oku opowiadała swym polskim rówieśnikom o „wielikich gierojach polskogo naroda”. A kierowniczka KID-u Nadieżda Iwanowna głośno wyrażała swoją opinię o polskich harcerzach, którzy bez należytego entuzjazmu słuchali tych opowieści, nierzadko dodając półgłosem uszczypliwe uwagi na temat „sławnych Polaków”.

Tak się szczęśliwie złożyło, że zakwaterowano nas w hotelu „Żytomir”, z którego okien widać było wieże jakiejś świątyni. Wieczorem, gdy nasi komsomolscy „aniołowie stróże” rozeszli się już do domów, wybraliśmy się na spacer po okolicy z zamiarem dowiedzenia się, co to za wieże. Okazało się, że trafiliśmy do czynnej, pięknej i zabytkowej cerkwi. Była zamknięta, ale po drodze zaczepił nas starszy mężczyzna z pełnym garniturem złotych zębów. Na piersi jego marynarki wisiały medale, wśród nich… Krzyż Virtuti Militari. Okazało się, że jest Polakiem urodzonym i mieszkającym w Żytomierzu. Tej okazji nie mogliśmy przegapić. Ponieważ nie zgodził się skorzystać z naszego zaproszenia do hotelu (twierdząc, że obsługa nie pozwoli mu wejść do naszych pokoi), usiedliśmy na parkowej ławeczce. Rozmowa przeciągnęła się na tyle, że mimo długiego lipcowego dnia, zapadł zmierzch. Trzeba było się pożegnać. Umówiliśmy się na spotkanie w dniu następnym. Nazajutrz, po kolacji, gdy nasi komsomolscy gospodarze znów poszli do domów, wyszliśmy przed hotel. Nasz znajomy „diadia” już czekał. Tym razem bez medali. To dlatego, że postanowił nam pokazać… polski kościół. Tak było bezpieczniej, wszak „pieriestrojka” jeszcze do Żytomierza nie dotarła. Poznałem wtedy księdza Jana Purwińskiego, ówczesnego proboszcza żytomierskiej parafii, który po kilku latach został mianowany przez Jana Pawła II biskupem-ordynariuszem diecezji żytomierskiej.

Poznałem też kilka polskich rodzin, wśród nich państwa Świderskich, Łagowskich, Tumaniewiczów, Rusieckich, Gruszów… Potem przez kilka lat miałem przyjemność gościć ich w moim starachowickim mieszkaniu, odwiedzać ich w Żytomierzu, opiekować się ich dziećmi podczas studiów w Polsce… Te kontakty zaowocowały szeregiem artykułów o Polakach za Zbruczem. Publikowałem je w „Gościu Niedzielnym”, „Rycerzu Niepokalanej”, „Rocie”, czasopismach polonijnych i regionalnych. W „Krynicy” – już od 2. numeru.

W 1997 roku zaprosiliśmy do Krakowa na nasz obóz harcerski rówieśników z żytomierskiego KID-u. Przyjechała także Tania Tiszczenko – ideologiczna „prawa ręka” pani Nadieżdy Iwanownej. I tu stało się coś dziwnego: Bóg stanął na drodze Tani. Po którejś z wycieczek po zabytkach Krakowa, w tym także kościołach, Tania poprosiła o zezwolenie na wyjście do miasta podczas poobiedniego odpoczynku. Wróciła z wypiekami na twarzy, skrywając coś pod sweterkiem. Weszła do mojego pokoju i w najgłębszej tajemnicy poprosiła, bym przechował jej „suweniry”, nic o tym nie mówiąc pani Nadieżdie. Popołudniowe wyprawy Tani powtarzały się niemal codziennie. Któregoś dnia zapytała, czy nie mógłbym jej towarzyszyć. Wybraliśmy się więc „na miasto” razem. I wtedy Tania odważyła się powiedzieć o tym, dokąd codziennie chodziła. Odwiedzała kościoły, wypraszała od księży i zakonników broszurki, czasopisma i książki religijne. Chciała dowiedzieć się czegoś o tych postaciach, o których jej polscy rówieśnicy mówili z ogromnym szacunkiem, zupełnie inaczej niż przed rokiem, gdy opowiadała im o „polskich gierojach”. I nade wszystko prosiła, by nie dowiedziała się o tym pani Nadieżda. Wszak mama Tani była nauczycielką, a tato – pułkownikiem milicji. Mogliby stracić pracę, a Tania pożegnałaby się z marzeniami o studiach. Rozumiałem to dobrze, wszak od dwóch lat, wraz z moją śp. Mamą opiekowaliśmy się Zosią Trubicką ze Lwowa, córką profesorów lwowskich uczelni wyższych, zwolnionych z pracy za praktyki religijne (pan prof. Trubicki był przez wiele lat palaczem c.o. w polskiej szkole we Lwowie). Mimo zdolności, Zosia nie miała prawa studiować we Lwowie, ukończyła więc szkolę pielęgniarską w Kownie, a nasi przyjaciele księża pomogli jej dostać się na Akademię Medyczną w Białymstoku.

Umówiliśmy się z Tanią, że nie będzie przewoziła przez granicę swych drogocennych trofeów. Zrobią to moi harcerze, którzy za dwa tygodnie pojadą na obóz do Zareczan k. Żytomierza. Tak też zrobiliśmy. Nasze plecaki pełne były wszelkiej „kontrabandy”. Prócz tego co zostawiła nam Tania, wieźliśmy także zebrane w naszych parafiach katechizmy, książeczki do nabożeństwa, sukieneczki pierwszokomunijne, szaty liturgiczne, nawet naczynia do sprawowania Eucharystii, które przekazaliśmy księdzu Purwińskiemu i nowopoznanemu ks. Władysławowi Chałupiakowi z Winnicy. Na szczęście umundurowanych elegancko harcerzy sowieccy pogranicznicy nie próbowali kontrolować.

Wkrótce Tania nauczyła się języka polskiego. Ponieważ bardzo interesowała się bohaterami naszych drużyn harcerskich – powstańcami warszawskimi z Szarych Szeregów, poznałem ją z panem prof. Tomaszem Strzemboszem, szwagrem słynnego „Alka” Dawidowskiego. Rodzice Tani odwiedzili Warszawę, a pan Tomasz kilkakrotnie bywał w Żytomierzu. Tania doskonaliła język, toteż po ukończeniu studium pomaturalnego została studentką … teologii na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Po studiach wróciła do Żytomierza i przez pewien czas kierowała redakcją diecezjalnej gazety. Obecnie mieszka w Gdańsku, ma kilkuletnią córeczkę należącą do zuchowej gromady i od czasu do czasu prosi o porady metodyczne dla drużynowej.

Takie były początki moich kontaktów z Ukrainą. Potem były dziesiątki wyjazdów na Podole z „kościelną kontrabandą”. Harcerskie plecaki zawsze wypełnione były tym, co Polakom i katolikom na Ukrainie było potrzebne najbardziej. Kilkuset parafian z winnickiej kapliczki pw. św. Franciszka, z Gniewania, Baru, Pohrebyszcza i innych podolskich miast odwiedziło Starachowice. Organizowaliśmy dla nich pielgrzymki do polskich sanktuariów.

Leczyliśmy ich dzieci w Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie, w Kielcach, Starachowicach, Wiśle, Rabce… Parę setek dzieci odpoczywało na organizowanych przeze mnie obozach, zimowiskach, „oazach” w Kałkowie, Rudniku nad Sanem, Starachowicach, Krakowie, Poroninie, Sielpi, Jantarze, Kielcach… Potem, w 1994 roku, namówiony przez polskie dzieci z Winnicy i ich rodziców wyjechałem na Ukrainę, by przez kilka kolejnych lat uczyć ich języka i kultury przodków. A gdy okazało się, że miejscowi prezesi polskich organizacji oczekują ode mnie spełnienia coraz to nowych, wygórowanych osobistych wymagań, wróciłem do Polski. Ale o „moich winnickich dzieciach” nie zapomniałem. Organizowałem dla nich w Starachowicach kursy przygotowawcze do egzaminów na polskie uczelnie, 4–5 razy w roku jeździłem do Winnicy, by na miejscu „szlifować” ich wiedzę. Dziś mam satysfakcję, że 21 moich uczniów z Podola ukończyło polskie uniwersytety, większość z nich pozostała w Polsce, tu podjęli pracę, niektórzy założyli rodziny, troje już otrzymało polskie obywatelstwo, kilkoro innych dostanie je wkrótce… Sześcioro najmłodszych jeszcze studiuje na polskich uczelniach.

Każdego roku przywożę do Polski kolejne dziecięce zespoły artystyczne, pomagam w nawiązaniu kontaktów partnerskich pomiędzy szkołami, klasami, organizacjami sportowymi i kulturalnymi z różnych miast Polski i Ukrainy. I jeżdżę za Bug tak często, jak tylko jest to możliwe. Mam tam wszak wielu wspaniałych Przyjaciół. To dla nich i dla ich dzieci, w czasie „pomarańczowej rewolucji”, nie bacząc na zmęczenie i nienajlepszą kondycję zdecydowałem się być jednym z obserwatorów II tury wyborów prezydenckich w nieprzychylnie nastawionej do demokratycznych zmian „ługańskiej obłasti”.

To dla nich staram się „budować mosty” między naszymi narodami, publikując w polskiej prasie materiały o życiu Rodaków na Wschodzie. Zebrało się tego już ponad 150 publikacji; znajomi i przyjaciele namawiają mnie, by napisać książkę o moich „podróżach na Kresy”…

Może to zrobię, wszak XXX-lecie mych „zwycięstw i porażek na froncie wschodnim” to dobra okazja, by zebrać w jednym miejscu to, co już udało mi się napisać, a także to, czego do tej pory nikomu, oprócz najbliższych, nie opowiadałem?…

Materiał powstał w oparciu o niektóre artykuły zamieszczane w „Kurierze Galicyjskim” w ciągu minionych dziesięciu lat.

PS
Ania Tumaniewicz i Julia Świderska z Żytomierza są dziś zakonnicami, Antek Świderski – pallotynem. Do dziś wspomina, jak dzięki „lewym papierom” od jednego z polskich biskupów uniknął służby wojskowej w Afganistanie.

Zbigniew Lewiński
Tekst ukazał się w nr 16 (284) 31 sierpnia – 11 września 2017

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X