Miasto mojego dzieciństwa. Część 1 Autor wspomnień w latach 50. (zdjęcie z archiwum Wołodymyra Barana)

Miasto mojego dzieciństwa. Część 1

W literaturze krajoznawczej autorzy często opierają się na wspomnieniach ludzi starszych, którzy pamiętają „jak to dawniej było…”. Ale jest tu pewien kłopot – gdzie tych ludzi szukać?

Jak żartował jeden mój przyjaciel: ci, którzy jeszcze coś pamiętali, już dawno zmarli lub wyjechali do Izraela. Coś w tym jest. Większość dawnych mieszkańców Stanisławowa przyjechała do miasta w latach powojennych. W 2012 roku miałem szczęście poznać mężczyznę, który od dzieciństwa mieszkał w Stanisławowie. Okazał się nim znany historyk sztuki i pisarz Wołodymyr Baran. Mimo poważnego wieku miał doskonałą pamięć i był wspaniałym gawędziarzem. Często go odwiedzałem i nagrywałem jego wspomnienia, którymi starszy pan chętnie się dzielił. Zmarł w 2018 roku.

Nie chcę się uczyć, chcę się ożenić
Urodziłem się w Śniatynie w 1929 roku. Mój ojciec, Lew, był synem nauczyciela gimnastyki w miejscowym gimnazjum i od dzieciństwa miał skłonności artystyczne. Z wielkim trudem rodzina zebrała potrzebne pieniądze i wysłała syna na naukę do Akademii Krakowskiej. Jednak nauka nie trwała długo. Po pierwszym roku mój ojciec spotkał mamę i nauka się skończyła. Mama na imię miała Anna i studiowała w stanisławowskim seminarium bazylianek. Bardzo ładnie śpiewała, grała na gitarze i pianinie, a prócz tego była bardzo piękną dziewczyną. Dziadkowie kategorycznie sprzeciwiali się ożenkowi i żądali kontynuacji nauki. Zakochany student zagroził samobójstwem, a wówczas kupno rewolweru nie stanowiło problemu. Po otrzymaniu „błogosławieństwa” tatuś porzuca naukę i żeni się. Małżeństwo było szczęśliwe i w wieku 22 lat tatuś miał już troje dzieci.

Początkowo rodzina mieszkała w Śniatynie, gdzie ojciec pracował w państwowej komisji ds. demarkacji granicy z Rumunią. Gdy zorientowano się, że jest Ukraińcem, zaproponowano mu przejście na wiarę katolicką. Takich przechrztów Ukraińcy nazywali „perekińczykami” i przy spotkaniu nie podawano im nawet ręki. Ojciec, rzecz jasna, odmówił i stracił dobrze płatną posadę. Zmienił kilka miejsc pracy i zamieszkania, aż w 1934 roku przeniósł się do Stanisławowa. Na życie zarabiał jako artysta malarz, malując portrety, pejzaże oraz dekoracje do teatru. Okazał się również dobrym kopistą. Ukraińska inteligencja miasta często zamawiała u niego kopie historycznych obrazów o tematyce kozackiej, zwłaszcza Antona Monastyrskiego.

Mama prowadziła dom i wychowywała naszą trójkę, z której najmłodszym byłem ja.

Ulica Rewery
Początkowo mieszkaliśmy przy Zosinej Woli (dziś Konowalca), w małym domku Żyda Blumenfelda. Znajdował się za przejazdem kolejowym, tam gdzie dziś stoi fabryka armatury rurociągowej. Było to dość daleko od centrum i po dwóch latach rodzina przeprowadziła się na Dąbrowę. Ta dzielnica leżała koło parku i uważana była za bardziej prestiżową.

Ul. Rewery 9 – pod takim adresem mieszkaliśmy. Dziś już tej ulicy nie ma – jest to aleja parkowa, prowadząca od ul. Czornowoła koło stadionu.

Rodzina mieszkała przy ul. Rewery, dziś nieistniejącej (wycinek mapy z 1934 roku)

Po prawej leżał park miejski im. Henryka Sienkiewicza, a po lewej – stadion Kasy Oszczędności, za nim było kilka domów, a dalej rozciągały się posiadłości barona Romaszkana. W młodości baron dużo podróżował ze swym lokajem, niejakim Rychlickim. W tych podróżach Rychlicki wyświadczył baronowi jakąś ważną przysługę, może nawet uratował mu życie, za co wdzięczny arystokrata podarował mu dom koło swego pałacu. To właśnie u Rychlickiego wynajmowaliśmy pokój z kuchnią.

Od ulicy budynek oddzielał wysoki murowany płot, przed którego bramą rosły dwa świerki. Na naszym podwórku były szatnie trzech miejskich klubów piłkarskich: ukraińskiego „Sokoła”, polskiej „Rewery” i żydowskiego „Hakoahu”. Razem z piłkarzami biegaliśmy po boisku i obserwowaliśmy ich treningi. Dlaczego nie zostałem piłkarzem? Pewnego razu jeden z piłkarzy strzelił mi z całej siły karnego… poniżej pasa. Odtąd znienawidziłem piłkę nożną. Od młodości pasjonowałem się sportem motorowym i nawet zostałem wicemistrzem w tej dziedzinie.

Opodal pałacu Romaszkana był jego prywatny staw. Latem pływały po nim łódki, a zimą urządzano ślizgawkę. Te rozrywki oczywiście nie były darmowe i baron kosił za nie niezłą kasę.

Obok budynku leżały posiadłości barona Romaszkana (zdjęcie z archiwum Leonida Orła)

Kopiec ziemny w parku nazywano Kopcem Kościuszki. Zimą zjeżdżaliśmy z niego na sankach, a latem z jego szczytu dobrze było obserwować mecze piłkarskie na stadionie. Latem biegałem popływać z kolegami nad Bystrzycę Sołotwińską. Wybieraliśmy najkrótszą drogę – przez pustkowie na miejscu dzisiejszego miejskiego jeziora, koło cmentarza żydowskiego i dalej wzdłuż ogrodzenia fabryki Margoszesa, aż do ulubionego miejsca na brzegu.

Pamiętam, że niedaleko obecnej szkoły nr 23 było wysypisko, gdzie zwożono śmieci z miejskiego szpitala (dziś szpital przy ul. Mazepy). Tam stale unosił się smród, leżały brudne bandaże i szyny z gipsu. Pewnego razu zobaczyłem psa, który trzymał w zębach amputowaną ludzką rękę.

Jak przeciągnięto nam prąd
Wieczorami prąd elektryczny oświetlał jedynie centralną część miasta. Domy na Rewery oświetlano lampami naftowymi, a na ulicy było ciemno, jak u przysłowiowego „murzyna w d… o północy po czarnej kawie”.

Morderstwo sędziego Czesława Hofmokla stało się miejską sensacją (NAC)

Z tej ciemności korzystali przestępcy. Pod koniec 1938 lub na początku 1939 roku w parku znaleziono trupa sędziego czy adwokata. Mieszkał przy ul. Kazimierzowskiej w kamienicy, której dach dekorowało sztuczne gniazdo z bocianami. Interesujące, że ta kamienica wraz z gniazdem i bocianami zachowała się do dziś – jest to budynek przy ul. Mazepy 142.

Koło ciała sędziego znaleziono zakrwawiony nóż automatyczny i torebki pełne prezentów na dzień św. Mikołaja, które biedak niósł do domu. [Historia ta podejrzanie przypomina morderstwo sędziego sądu wojewódzkiego Hofmokla, który bardzo lubił kobiety i nie lubił przestępców].

Wydarzenie nabyło rozgłosu. Gazety pisały, że po nieoświetlonych ulicach niebezpiecznie jest chodzić, bo w ciemnych zaułkach czają się bandyci itd. Skończyło się tym, że latem do naszej ulicy doprowadzono prąd i zamontowano oświetlenie elektryczne. Najbardziej z tego skorzystał baron, który iluminował swój staw i podniósł cenę za wynajęcie łódek.

Piwo, papierosy i nieruchomości
W starszym wieku z pamięcią dzieją się dziwne rzeczy. Mogę nie pamiętać, co jadłem na śniadanie, ale dobrze pamiętam ceny w sklepach przed wojną. W tamtych czasach zdrowy chłop mógł przeżyć za 1 złotego dziennie. 50 gr. kosztował talerz z krajanką mięsną (kiełbasa, szynka, słonina), 13 groszy bochenek chleba, a dwa jajka na targu kosztowały 5 gr.

Chłop oczywiście na sucho jeść nie będzie. Tato posyłał mnie czasem po piwo do kawiarni na skrzyżowaniu dzisiejszych ulic Czornowoła i Gwardii Narodowej, gdzie obecnie jest oddział Banku Oszczędności. Butelka piwa kosztowała 20-25 gr. zależnie od gatunku. Popularnymi były „Kałuskie”, „Okocimskie”, no i naturalnie – „Stanisławowskie”.

W kioskach można było kupić papierosy marek „Sport”, „Płaskie” i „Morwiton” po 15–25 gr. za paczkę. Chociaż dla większości palących taniej było kupić tytoń na wagę. Korzystano wówczas ze specjalnych metalowych urządzeń w kształcie ołówków, które rozkładały się wzdłuż na dwie połowy. Do środka wkładano tytoń. Na jeden koniec „ołówka” zakładano papierową „tutkę” z ustnikiem i tłoczkiem wyciskano do niej tytoń. Chwila roboty i papieros gotowy. Noszono je w papierośnicach i chwalono się nimi, jak dziś np. smartfonami. Skrętów z gazety wówczas nikt nie palił.

Najdroższy był czynsz za mieszkanie. Za zamożnego uważano mieszkańca miasta, który posiadał kawałek ziemi z własnym domem. Większość mieszkańców Stanisławowa wynajmowała mieszkania od właścicieli kamienic. W centrum pokój z kuchnią, parkietem, telefonem, oświetleniem elektrycznym i centralnym ogrzewaniem kosztował 100-120 zł miesięcznie. Na taki „luksus” mogli pozwolić sobie adwokaci, lekarze i profesorowie gimnazjum. Wynajem mieszkania w okolicy był o wiele tańszy.

Ile wówczas zarabiano? Kto jak. Gdy tato pracował w Komisji ds. demarkacji, to zarabiał około 300 zł. Było to całkiem nieźle i nawet mieliśmy pomoc domową. Wolni artyści zarabiali znacznie mniej i pomoc domową trzeba było zwolnić. Zwykły nauczyciel szkolny (nie gimnazjalny!) zarabiał 120-150 zł miesięcznie. Kobiety przeważnie nie pracowały i mężczyźni utrzymywali całą rodzinę. Dorabiano sobie prywatnymi korepetycjami, lekcjami – każdy kręcił się jak mógł.

Wspomnienia spisał
Iwan Bondarew
Tekst ukazał się w nr 20 (360), 30 października – 16 listopada 2020

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X