Miasto mojego dzieciństwa. Część 3 Polską szkołę im. Mickiewicza bolszewicy przemianowali na ukraińską (pocztówka z kolekcji Zenowija Żerebećkoho)

Miasto mojego dzieciństwa. Część 3

Sowieci przyszli do Stanisławowa we wrześniu 1939 roku, gdy Wołodymyr Baran ukończył jedenaście lat. Chłopak dobrze zapamiętał te wydarzenia, wobec tego w tym odcinku opowie co wydarzyło się pomiędzy „złotym wrześniem” i „brunatnym czerwcem”.

Dumna jarzębina i słoneczny Stalin
Po raz pierwszy poznałem rosyjską kulturę we wczesnym dzieciństwie. Ojciec miał odbiornik radiowy co było dość rzadką i drogą przyjemnością. Ten cud techniki łowił fale prawie wszystkich europejskich stacji radiowych. Pewnego razu wśród trzasków usłyszałem piosenkę „Czemu stoisz i chwiejesz się, dumna jarzębino”. Bardzo mi się podobała i nawet dziś, po siedemdziesięciu latach, słucham jej z przyjemnością.

Nieco później „złowiłem” moskiewski koncert, z którego zapamiętałem słowa: „Stalin – nasze słonko złote”. Początkowo niczego nie rozumiałem i zapytałem mamę, jak to stal może być słońcem? Matka wyjaśniła mi, że Stalin jest przywódcą państwa rosyjskiego, jak u nas marszałek Piłsudski. Historia zrządziła, że wkrótce musiałem wyuczyć się tej piosenki na pamięć.

Pomnik Stalina w parku z okresu powojennego. W 1939 roku był tam wystawiony podobny (z archiwum Romana Biłana)

Jak narysować gwiazdę?
Z przyjściem sowietów znów zmieniliśmy mieszkanie. Bolszewicy stosowali praktykę „zagęszczenia”, czyli do prywatnych mieszkań przymusowo dokwaterowywano rodziny sowieckich urzędników. Wówczas to znajomi ojca skontaktowali go z panią Hreczanową. Była to starsza Polka, której syn – kapitan – zaginął bez wieści w kampanii wrześniowej. Obawiając się, aby nie dokwaterowano jej jakiegoś oficera NKWD, starsza pani zaproponowała ojcu przenieść się do niej.

Nasze nowe mieszkanie było przy ul. Królowej Zofii 35. Obecnie jest to niewielka uliczka Stefanyka na zapleczu kina „Kosmos”. Początkowo czynsz płaciliśmy pani Hreczanowej, ale bolszewicy znacjonalizowali wszystkie mieszkania prywatne i zaczęliśmy płacić administracji domów.

Skutkiem tej zmiany była również zmiana mojej szkoły. Teraz bliżej mi było do dawnej polskiej szkoły im. Mickiewicza przy skwerze jego imienia. Obecnie była to szkoła ukraińska. Poranne śpiewy, modlitwy i Piłsudski z Mościckim znikły, a na ich miejsce przyszli towarzysze Lenin i Stalin.

Języka polskiego już nie uczono, za to wprowadzono język niemiecki. Obowiązkowym był język rosyjski. Wykładały go przeważnie młode kobiety, wśród których było wiele żon wojskowych. Reszta przedmiotów była po ukraińsku.

Wszystkich nas przyodziano w pionierskie chusty. Żartowaliśmy, że zmieniliśmy kawalerskie krawaty na pionierskie. Mundurków nie było – każdy chodził w tym co miał. W szkole bardzo spadła dyscyplina. Wielu uczniów wagarowało, a przez słabą znajomość rosyjskiego spadł poziom wiedzy.

Dobrze zapamiętałem nauczyciela rysunków Mychajła Zorija. Był dobrym znajomym ojca i często odwiedzał nas w domu. Zgodnie z programem miał nas nauczyć rysowania symboliki sowieckiej: Kremla, sierpa i młota oraz pięcioramiennej gwiazdy. To z nią miałem najwięcej kłopotu – zupełnie mi się nie udawała. Zorij podchodził do mnie (siedziałem w pierwszej ławce) i cicho, by inni nie słyszeli, mówił: „ Patrz, Włodek, jak to gówno się rysuje”. Potem kilkoma ruchami ołówka szkicował gwiazdę. Tak to zapamiętałem, że dziś mogę gwiazdę narysować bez linijki.

Rysunku w szkole wykładał Mychajło Zorij (z archiwum Wołodymyra Barana)

„Malarz” Kosak
Za Polski ojciec był bezrobotny, dlatego uważano go za proletariusza. Sowieci szanowali takich i nawet zaproponowano ojcu kierownictwo spółdzielnią „Radziecka sztuka”, która powstała w 1940 roku. Mieściła się w parterowym budynku z kolumnami i poddaszem, który położony był w miejscu dzisiejszego hotelu „Nadija”. Trzeba było jednak wstąpić do partii, ale ojciec odmówił. „Jeśli nie wstąpisz, to i śmierdzieć nie będzie” – lubił mawiać i na całe życie pozostał bezpartyjny.

Kierownikiem spółdzielni został członek KPZU (Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy) niejaki Kosak. Odsiedział swoje w polskim więzieniu, ale patrząc na niego miało się wątpliwości czy wyrok dostał za politykę. Wysoki, chudy, zachowywał się jak przestępca. Brakowało mu jedynie tatuażu na czole. Kosak mieszkał na poddaszu spółdzielni, pił tam bezbożnie i stale brał od malarzy łapówki za oficjalne zamówienia. Skład spółdzielni był prawdziwie „gwiezdny”. Należeli do niej Osyp Sorochtej, Emil Dubrawa, Jarosław Łukawecki, Mychajło Zorij i mój ojciec, Lew Baran. Odtąd byli bardziej projektantami dekoracji niż artystami. Sam Kosak jako malarz był nijaki – najlepiej wychodziły mu hasła.

Kolorowe miasto
Czego jak czego, ale haseł w mieście nie brakowało. Podobnie jak wędrowni cyrkowcy oblepiali swe wagoniki plakatami, tak sowieci oblepiali całe miasto różnymi transparentami, hasłami i portretami wodzów. Przy czym wywieszano te dekoracje nie tylko na święta, ale na co dzień, zmieniając okresowo tematykę.

Rozpoczęła się akcja zmiany nazw ulic. Pamiętam dobrze, że Sapieżyńska stała się Radziecką, a gdzie indziej pojawiły się ulice Lenina i Stalina. Do księgarni przywieziono mnóstwo plakatów agitacyjnych i prace „klasyków marksizmu-leninizmu”. Jak grzyby po deszczu w zakładach pracy powyrastały popiersia wodzów, zajmując główne miejsca w „salach leninowskich” i „czerwonych kącikach”.

Pojawiły się i pomniki. O ile pamiętam, w parku ustawiono pomnik Stalina, a naprzeciwko poczty Józef Wisarionowicz szeptał coś gipsowemu Maksymowi Gorkiemu. Duch rządów pierwszych sowietów odczuwało się na każdym kroku.

Dziwne, ale świątynie funkcjonowały nadal. Otwartą była katedra, my zaś z rodzicami co niedzieli chodziliśmy do kaplicy redemptorystów przy obecnej ul. Czornowoła. Dziś na tym miejscu wybudowano niedawno cerkiew pw. Narodzin NMP (koło szpitala położniczego).

Przyszła moda na wiece. Rzecz jasna, nikt o zdrowych zmysłach dobrowolnie tam się nie wybierał, dlatego na te masowe imprezy spędzano całe zakłady pracy. Agitatorzy czytali artykuły z „Prawdy” i opowiadali jak to dobrze żyje się w Związku Radzieckim i jak ciężko było w „pańskiej Polsce”. Te wymuszone odczyty tak się wszystkim znudziły, że stały się tematem anegdot. Oto jedna z nich:

Na wiece spędzano ludzi z całego prawie obwodu (z Państwowego Archiwum obw. iwanofrankiwskiego)

Przyjeżdża do wioski sowiecki komisarz i wiesza ludziom przysłowiowy „makaron na uszy” o tym, że w ZSRR jest wszystko. Wtem jeden wieśniak wstaje i pyta gościa, czy mają wszy? Ten niewiele zrozumiał, ale pyta: „A wy macie?”

Na to wieśniak: – Mamy, ale są bardzo malutkie.

Na co agitator zgiął rękę w łokciu i pokazał: – A my mamy o takie!

Zanotował Iwan Bondarew
Tekst ukazał się w nr 22 (362), 1 – 14 grudnia 2020

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X