Marmolada pani Wermut Hełm stanisławowskiego strażaka można zobaczyć w iwanofrankiwskim muzeum krajoznawczym ze zbiorów autora)

Marmolada pani Wermut

Do największych nieszczęść w historii Stanisławowa z pewnością odnosi się wielki pożar z 1868 roku. Napisano o nim wiele, ale dzięki esejowi Jurija Andruchowycza „Erc-Herc-Perc” pożar otrzymał określenie „marmoladowy”.

28 września minęło 150 lat od tego przykrego wydarzenia. Odszukałem wspomnienie świadka, które rzuca nieco światła na to, jak spłonął stary Stanisławów.

Kto winien?
„Kurier Stanisławowski” w 1909 roku opublikował materiał zatytułowany: „Nadzwyczaj interesujący dla kronik Stanisławowa opis tego pożaru, podany dosłownie, dotąd nie publikowany, zapisany w roku katastrofy przez ś. p. Leona Tokarskiego, ówczesnego sekretarza magistratu”.

Leon Tokarski pisze, że pożar wybuchł w poniedziałek 28 września 1868 roku. Przy ul. Lipowej 28 (numer odpowiada kamienicy przy obecnej ul. Szewczenki) stał budynek Gersza Lotringera, gdzie w podwórzu była niewielka stajenka. O niecałe dwa metry na prawo mieściło się obejście sąsiadki, wdowy po Jankielu Wermucie (ul. Szewczenki 26). W tym dniu w jej ogrodzie pod gołym niebem smażono marmoladę (powidła). Chana-Dwojra Wermut była właścicielką niewielkiej piekarni, która słynęła ze smacznych bułeczek z marmoladą. Najbardziej natomiast interesujące jest to, że najbliższym sąsiadem wdowy Wermut był Antoni Suchanek – ówczesny burmistrz Stanisławowa.

Po zdarzeniu policja odpytała wszystkich świadków, którzy byli w pobliżu miejsca powstania pożaru. Byli to: szewc Fidler, który mieszkał na poddaszu Lotringera, czeladnik piekarski Józef Lichownik, niejaki Piotr Pogwizd, malarz, który malował akurat płot Wermutowej, sąsiad-cukiernik Michał Mieczychowski i stróż dyrekcji finansowej Teofil Hrybowycz. Wybiegając do przodu, powiem, że winnego nie znaleziono.

Wszyscy świadkowie byli zgodni co do tego, że o godzinie drugiej po południu raptem zapłonęła stajenka. Ktoś przypuszczalnie zapalił nieudolnie fajkę lub na dach stajenki spadła iskra z ognia pod marmoladą. Tak czy inaczej ogień szybko objął całą szopę, gdzie uwiązana była krowa szewca Fidlera. Na pomoc zwierzęciu rzucił się stróż Hrybowycz, ale nie mógł otworzyć drzwi i biedne stworzenie spłonęło jak Joanna d’Ark.

Hełm stanisławowskiego strażaka można zobaczyć w iwanofrankiwskim muzeum krajoznawczym ze zbiorów autora)

Po Lipowej, po ulicy…
W tym dniu dął silny wiatr zachodni, który szybko rozniósł płomień w górę ulicy. Zajęły się sąsiednie budynki krawca Moniaka (Lipowa 20) i stolarza Nogi. Niebawem przybył wóz strażacki, tak zwana sikawka, ale okazało się, że jest bez wody.

W tym czasie pałające głownie przeleciały już na przeciwną stronę ulicy, gdzie zapłonął budynek i stajnie pana Doszota. Między innymi, ten budynek zachował się do dziś i jest to kamienica przy ul. Szewczenki 13. Od tej chwili płonęła już cała Lipowa – probostwo greckokatolickie (ob. sąd apelacyjny), budynki Wiszniewskiego, doktora Suchanka (burmistrza) i inne. Po godzinie po ulicy Lipowej praktycznie nie pozostało nic.

Ogień szybko dotarł do skrzyżowania z ulicą Szeroką (ob. Strzelców Siczowych), gdzie zapłonął browar i budynek Regenstreifa. Interesujące, że ten budynek przetrwał pożar, ale w tej chwili jest w stanie awaryjnym – nie tak dawno runęły tam stropy i obecnie budynek przy Strzelców Siczowych 18 czeka na rewitalizację.

Dworzec obroniono
Dalej płomienie rzuciły się w kilku kierunkach. Na ul. Średniej (ob. Czornowoła 19) spłonął budynek dziecięcej ochronki. Później został odbudowany i obecnie mieści się tu prokuratura wojskowa. Równolegle pożar pochłonął całą ul. Szeroką (Strzelców Siczowych) i zakręcił na Kaleczą (ob. Konowalca), gdzie udało się go ugasić. Chociaż tu należy raczej podziękować wiatrowi, który zaczął dąć w inną stronę.

Ale w centrum sprawy miały się kiepsko. Zapłonęła dwupiętrowa kamienica Chany Landy, która była największą w mieście (ob. stoi tu wieża stacji telefoniczno-telegraficznej). Następnie płomienie przerzuciły się na skwer Kratterówkę i dalej na ul. Tyśmienicką (ob. Niezależności). Płonęły budynki Chudeckiego, Hersza Hirsza, adwokata Maramorosza, doktora Rumfa, Szczepańskiego i Neumana. Na miejscu dzisiejszego wydziału stomatologicznego Akademii Medycznej stała kamienica Pinterhoffera, w którym żywcem spłonęła jego staruszka matka. Jeżeli nie liczyć biednej krówki, to była to jedyna ofiara, o której wspomina kronikarz.

Na rogu Tyśmienickiej spłonęła poczta pana Knorka (ob. Ukreksimbank). Gdyby na tym się skończyło, to jeszcze dało by się wytrzymać. Ale gdzie tam! Wiatr uparcie dął w kierunku wschodnim i przynosił dalsze straty. Palące się gonty z dachu budynku Chany Landy padały na budynki oddalone o ćwierć mili. Tak zapłonęła ul. Szeroka Zabłotowska (ob. Hruszewskiego). Wypaliła się aż po chatkę szewca Moniaka, stojąca na rogu dzisiejszej ul. Harkuszy. Stąd już blisko było do ul. Niżnej Zabłotowskiej (ob. Franki), gdzie również spłonęło kilka budynków. Tokarski dodaje, że „…nawet dworzec kolejowy, stojący poza miastem był w wielkim niebezpieczeństwie i jedynie energiczny ratunek go uchował”.

Tak przedstawił stanisławowski pożar artysta „Tygodnika Lwowskiego” z 15 października 1868 roku (ze zbiorów autora)

Ale szkoda ratusza
Najbardziej dramatyczne wydarzenia odbywały się w centrum miasta. Z Kratterówki ogień przerzucił się na hotel „Europejski”, gdzie dziś jest pasaż. Następnie przeleciał po dwóch żydowskich bożnicach i około godziny czwartej wyrwał się na Rynek. Początkowo płonęła południowa i zachodnia strony Rynku, ale około godziny szóstej ogień dostał się do kramów wokół Ratusza i niebawem wdarł się do środka budynku. Ratusz płonął długo i ludzie z żalem patrzyli na agonię najstarszej budowli w mieście, ale niczym nie mogli pomóc. Przez cały czas pożaru zegar na wieży ratuszowej wybijał godziny. Ostatnie kuranty zabrzmiały o ósmej wieczorem, po czym dzwony stopiły się i spłynęły w dół. Około dziewiątej wieczór wieża ratuszowa grzmotnęła o bruk południowej strony Rynku, a same zgliszcza jeszcze tliły się przez kilka dni.

Na dzisiejszym placu Szeptyckiego sprawy miały się o wiele lepiej: wysokie wieże cerkwi – dawnego kościoła jezuitów – zakryły budynek starostwa od ognia. Dachy obu budowli stale polewano wodą. Na kościół farny również padały palące się głownie, ale blaszany dach uchronił przed zaprószeniem ognia.

Na ulicy Halickiej ogień zatrzymał się na kamienicy Lubini (obecnie nr 39). Uratowało ją to, że z płonącego sąsiedniego budynku zdołano zerwać płonący dach.

Jedno z pierwszych zdjęć Stanisławowa po katastrofalnym pożarze (ze zbiorów autora)

Smutne podsumowania
Jak pisze Tokarski, „…po pożarze miasto przedstawiało widok straszny, obraz ruin i spustoszenia, a oko ludzkie mogło jedynie płakać, jak niegdyś płakał naród izraelski nad ruinami Jerozolimy”.

Zachowało się kilka fotografii pogorzeliska Stanisławowa. Jeżeli zdjęcie spalonego ratusza jest dość znane, to kolejna fotografia została odkryta niedawno. Prawdopodobnie fotograf stał na dachu młyna Immerdauera (ul. Hruszewskiego 22) i spoglądał w stronę skweru Mickiewicza i ul. Niezależności. Na tylnym planie widać szkielet dwupiętrowej kamienicy – jest to prawdopodobnie słynny budynek Chany Landy.

Straty wyceniono na milion złotych reńskich. Spłonęło 260 budynków, co stanowiło czwartą część zabudowy miasta. Z ludzkiego nieszczęścia skorzystali przestępcy, którzy, podając się za ratowników, pakowali na wozy rzeczy, które gospodarze z narażeniem życia ratowali z płonących budynków i znikali w nieznanym kierunku. Kilku takich zbójów złapano w sąsiednich miasteczkach, ale to nieznaczna część strat.

Za główną przyczynę nieszczęścia kronikarz uważa pełny paraliż działań władz miasta. Straż pożarna była w gestii policji, która w tym przypadku pozostała jedynie obserwatorem. Gdyby magistrat zorganizował setkę ludzi z siekierami do zrywania płonących dachów, wozy z wodą i wozy do ewakuacji rzeczy pogorzelców – straty byłyby o wiele mniejsze. Chociaż od razu Tokarski dodaje, że większość zwykłych mieszkańców myślała nie o ratunku miasta, ale o grabieży sąsiadów.

Miasto jednak opamiętało się szybko. Wiceburmistrz Ignacy Kamiński wystarał się we Wiedniu o półmilionową pożyczkę pod 7% rocznych, instytucje ubezpieczeniowe wypłaciły mieszkańcom 300 tys. złotych, finansowo wspomogły Stanisławów również sąsiednie miasta, a nawet sam najjaśniejszy cesarz.

Matka przyroda również okazała się miłościwa dla mieszkańców – jesień tego roku była nadzwyczaj ciepła, a śnieg spadł dopiero na katolickie Boże Narodzenie. Ludzie zdążyli jakoś naprawić spalone dachy i zainstalować się w domach na nowo.

Nauczona smutnym doświadczeniem rada miasta podjęła kilka ważnych uchwał przeciwpożarowych:

1 – wszystkie budynki na terenie miasta i najokazalsze budowle przedmieść powinny zostać pokryte ognioodpornym materiałem, jako to blacha, miedź czy dachówka, płytki lub papa;
2 – zorganizować straż pożarną w liczbie 36 osób z inspektorem na czele.

Tokarski zauważa, że drużyna straży pożarnej kosztowała miasto 15 tys. złotych rocznie. Była to olbrzymia suma i nie wiadomo, czy niewielkiemu Stanisławowowi potrzebna była aż taka drużyna strażacka, tym bardziej, że już nie było co chronić przed ogniem.

Iwan Bondarew
Tekst ukazał się w nr 18 (310) 30 września – 15 października 2018

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X