Alferd Klimczak

Alferd Klimczak

Lalki z duszą

Przeważnie bywa tak, że niektóre rzeczy nabierają sensu, dopiero gdy znikną.

Gorzej jest z ludźmi. Za szybko odchodzą. Za życia nie doceniamy ich, zbywamy byle czym, irytują nas, a dopiero po ich odejściu okazuje się na ile byli wartościowi i co chcieli nam przekazać. Niestety od nich już tego dowiedzieć się nie da. Najwyżej opowiedzą o tym ich przyjaciele. Niestety powtórzyło się to i w tym wypadku. Odszedł od nas Alferd Klimczak – pan Fredzio, jak nazywało go wielu we Lwowie. Odszedł niespodziewanie, nagle, jeszcze pełen pomysłów i zapału do pracy na rzecz sprawy swego życia – teatrzyku lalkowego „Zielona Żabka”.

Teraz po przedstawieniu „O królu Artabanie”, które jednak odbyło się w dzień po śmierci założyciela teatru, ponieważ było zapowiadane i ogłaszane, aktorzy skupieni w niewielkiej garderobie Polskiego Teatru Ludowego starają się wypowiedzieć wszystko co ich boli. Jarosław Blinowski, Leontyna Gotarska, Barbara Zajdel, Luba Bondarczuk chcą opowiedzieć wszystko co wiedzą o teatrzyku i jego założycielu. Dziennikarza Kuriera spotkali słowami: „Jak dobrze, że ktoś się nami zainteresował. Szkoda tylko, że tak późno”.

Skąd wzięło się zainteresowanie lalkami, które przetrwało od lat dzieciństwa do odejścia (słowo śmierć jakoś nie chce się napisać) pana Fredzia? „W czasie wojny na Mikołaja dostał od mamy książeczkę „Jaś i Małgosia”, – opowiada Barbara Zajdel. – Był to scenariusz bajki. I od tej chwili jego marzeniem stało się wystawienie tej bajki na scenie, ale w taki sposób, żeby podobało się dzieciom, żeby je fascynowało, porywało. Przy niewielkich (stosunkowo) nakładach można to było zrobić jako teatrzyk lalkowy”.

Tak powstawały lalki (Fot. „Zielona Żabka”)
Do rozmowy wtrąca się Jarosław Blinowski: „A pamiętasz, jak jeszcze gdzieś na początku lat 90. ze swoją żoną Lucyną zrobili lalki kotów i miał to być kabaret lalkowy dla dorosłych”. Jego żona była wspaniałą krawcową. To przy niej nauczył się tajników obchodzenia się z materiałem i z różnych skrawków wspólnie tworzyli lalki”.

„Potem zdarzył się dziwny przypadek, – kontynuuje pan Jarosław. – Żona wyczytała w horoskopie, że pod koniec tygodnia czeka na niego zaproszenie na bankiet. Pośmieli się i nie nadali temu znaczenia. 

Ale wydarzyło się to naprawdę. Jak wielu lwowiaków pracował przy odgruzowywaniu Cmentarza Orląt. Akurat wtedy odwiedzili Cmentarz jacyś goście z Polski. Rozmówili się z panem Fredziem i faktycznie zaprosili go na kolację. Wtedy to poznał Zbigniewa Chrzanowskiego i Walerego Bortiakowa.

Odwiedzili go w domu, zobaczyli jego lalki i zaprosili go do Teatru Polskiego. Szczególnie Walera znalazł w panu Alfredzie bratnią duszę. Chętnie mu podpowiadał, wymyślał lalki, uczył tworzenia ich z innych materiałów, robienia je bardziej ruchome. Bardzo się zaprzyjaźnili”.

Jasełka. Stoją od lewej: Jarosław Blinowski, Luba Bondarczuk, Barbara Zajdel i Alfred Klimczak. Siedzą Irena i Jadwiga Zappe (Fot. „Zielona Żabka”)

Do Jasia i Małgosi pan Alfred wykonał wszystkie lalki, scenografię i szukał aktorów. Jeżeli komuś wydaje się, że lalkowy teatr to zabawa, to myli się. Jest tu trudniej, niż w teatrze, gdzie grają ludzie. Tu trzeba poruszać się samemu, poruszać lalką, jej rękoma, znać tekst i to wszystko z rękoma do góry. Kto nie wierzy niech spróbuje. Niestety nie znalazł chętnych do obsady wszystkich ról.

Dopiero na początku lat 2000 udało się ten pomysł zrealizować. Wtedy do teatru przyszła rodzina Bondarczuków – Luba, Wadim i ich syn Bazyli. Zagrali ten spektakl tylko kilka razy. Następne przedstawienie „O dobrej nowinie”, było grane kilka razy przed różną publicznością: w szkole, przed słuchaczami Uniwersytetu III wieku.

„Kolejnym przedstawieniem były Jasełka, – mówi Barbara Zajdel. – Scenariusz napisały panie Zappe i ten spektakl grany jest prawie co roku w okresie Bożego Narodzenia. Powstała też Szopka Lwowska. Potem, po nawiązaniu kontaktu z Teatrem Nowochadzkiego „Ludzie i lalki”. To od niego pan Fredzio dostał scenariusz. Po opracowaniu go, przetłumaczeniu oraz dopisaniu kilku wierszy, powstał spektakl „Kotek cioci Walentyny”. Pierwotna wersja dzisiejszego spektaklu „O królu Artabanie” była mieszana. Artabana grał Wadim Bondarczuk, w stroju wschodniego króla. Chodził przed parawanem i rozmawiał z poszczególnymi postaciami-lalkami”.

„Teraz mamy w przygotowaniu „Bajkę o krasnoludkach i sierotce Marysi” Konopnickiej, – kontynuuje Jarosław Blinowski. – Wszystkie lalki i dekoracje przygotował pan Fredzio. Basia z synem dobrali oprawę muzyczną i nagrali. To właśnie omawialiśmy z panem Klimczakiem w sobotę, gdy go odprowadzałem do domu, bo ciężko mu było chodzić.

Aktorzy spektaklu „O królu Artabanie” (Fot. „Zielona Żabka”)

Po drodze dużo opowiadał, jak widzi ten spektakl. Miał to wszystko w głowie, opracowane w najdrobniejszych szczegółach. O tym wszystkim rozmawialiśmy. Był pełen energii i żył tym przedstawieniem. Do przedstawienia o Artabanie chciał dorobić jeszcze węża, z ruchomą paszczą. Już nie zdążył”.

Do rozmowy dołącza się Luba Bobdarczuk: „Chcę powiedzieć, że pan Fredzio wkładał całą duszę w lalki. I jego lalki też miały duszę, wydawało się, że żyją swoim życiem. Wszystkie pieniądze odkładał i z własnych funduszy kupował potrzebny sprzęt i materiały. Teraz, po jego śmierci, chcemy kontynuować działalność teatrzyku.

Na 20-lecie teatrzyku chcemy, żeby to przedstawienie (według Konopnickiej), ostatnie przez niego przygotowane, było hołdem jego pamięci. Ale też tym przedstawieniem chcemy uczcić i tych naszych przyjaciół, którzy odeszli – Walerego Bortiakowa i mojego męża Wadima”.

Jeszcze długo trwały rozmowy o problemach teatru, o braku miejsca na lalki, dekoracje (większość pan Alfred trzymał u siebie w domu), o braku młodych aktorów. Jak do tej pory młodzież przychodzi i szybko odchodzi. Dziś z młodych gra stale tylko Marian Kamilewski.

Marzeniem Alfreda Klimczaka był kabaret „Koty” dla dorosłych, połączenie tematyki lwowskiej z współczesnością. Czy uda się to zrealizować? Zależy to od jego przyjaciół, którzy teraz szczególnie ciężko odczuwają brak Alfreda Klimczaka. Czy znajdą dość siły na kontynuację tego dzieła? Szkoda byłoby zmarnować dorobek życia pasjonata i zapaleńca. Takich ludzi jest teraz coraz mniej.

Krzysztof Szymański
Tekst ukazał się w 8 (156) 27 kwietnia – 14 maja 2012

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X