Kto potrzebuje nadziei? Fot. orenburg.media

Kto potrzebuje nadziei?

Są w językach słowiańskich piękne kobiece imiona, oznaczające wiarę, miłość i nadzieję. Co ciekawe, Polacy najchętniej sięgają po ostatnie z nich i imię Nadzieja nosi dziś 2051 osób. Imieniem Wiera cieszy się 1458 pań, a do miłości, Lubow, odwołali się rodzice 372 kobiet.

Nadzieja jest w naszym życiu tak ważna, że nie ominęła i nazwisk. 459 osób ma Nadzieję wpisaną w dowodzie, 254 osoby noszą nazwisko Nadziejko. Wszyscy jej potrzebujemy, uważamy, że umiera ostatnia. Jest wielce prawdopodobnym, że podobnie postrzegają ją dziś Rosjanie, ci świadomi marginalizacji ich kraju, zmęczeni propagandą, Putinem i nikomu niepotrzebną wojną, a mający w sobie wciąż wiele strachu przed represjami i zbyt mało narzędzi, by w demokratyczny sposób doprowadzić do zmian.

Dla nich pewnym symbolem nadziei stał się w ostatnich tygodniach Borys Nadieżdin, niegdyś współpracownik Borysa Niemcowa, człowiek do niedawna znany nielicznym. 63-letni polityk, wykładowca akademicki, deputowany w obwodzie moskiewskim, 31 października 2023 r. ogłosił, że będzie kandydował w wyborach prezydenckich w 2024 r. Kreowanie swojego wizerunku rozpoczął jednak znacznie wcześniej. Już w maju 2023 r. w wywiadzie dla federalnej telewizji NTV oświadczył, że w obecnej sytuacji politycznej Rosja „nie ma szans na powrót do Europy” i dodał, że konieczny jest wybór „innego przywódcy kraju, który zakończy tę historię z Ukrainą”.

W grudniu rozpoczął zbieranie podpisów niezbędnych do rejestracji w procesie wyborczym i w krótkim czasie udało mu się przekroczyć „bezpieczną” liczbę 105 000 – bezpieczną, gdyż należy założyć, że przynajmniej część z nich zostałaby negatywnie zweryfikowana. 25 stycznia oficjalnie podano, że prezydenta Nadieżdina chciałoby widzieć ponad 200 000 osób. Większość z nich to mieszkańcy Rosji, choć punkty, w których można było wpisać się na stosowne listy, uruchomiono także poza granicami kraju, m.in. w Turcji, Kazachstanie, Zjednoczonych Emiratach Arabskich, Tajlandii, Izraelu, Indiach, ale i w państwach Unii Europejskiej oraz USA. Tam jednak chętni mogli okazać zaledwie symboliczne poparcie dla polityka, gdyż ich dane zostałyby zakwestionowane, a sam Nadieżdin podkreślił, że formalnie wystarczy mu poparcie wewnątrz Federacji Rosyjskiej.

Wystarczy, ale na pierwszym etapie walki o fotel prezydencki, bo co do wygranej sam zainteresowany jest sceptyczny i wydaje się, że traktuje swój start w wyborach jako formę manifestu. Nie zakłada, że możliwe jest pokonanie Putina w kraju, w którym głosowanie jest formalnością, bo i tak wiadomo, kto ma wygrać. Mimo to nie traci z oczu założonego celu. Na swojej stronie internetowej Nadieżdin oznajmia: „Idę na wybory jako pryncypialny przeciwnik polityki obecnego prezydenta. Putin patrzy na świat z przeszłości i wciąga Rosję w przeszłość. Rosja potrzebuje przyszłości – przyszłości kraju, na który będzie patrzeć się z szacunkiem i do którego wolni i wykształceni ludzie będą chcieli wrócić lub przyjechać”.

Przedłużanie przez Nadieżdina zbierania podpisów tylko z pozoru jest zabiegiem niepotrzebnym. Stało się formą reklamy dla człowieka, któremu najprawdopodobniej rządzący nie będą chcieli udostępnić czasu antenowego i którego kampania zostałaby ograniczona do Internetu, a tym samym trafiłaby głównie do młodego pokolenia. Tego, które już w tej chwili stanowi znaczną część potencjalnego elektoratu Nadieżdina, stojąc w ogromnych kolejkach, by móc wpisać się na listę.

Kolejki te okazały się znakomitym chwytem marketingowym. Obywatele są przekonani, że jeśli trzeba na coś długo czekać, to jest to tego warte, jeżeli coś nie przychodzi łatwo, to jest wyżej cenione. Do tego takie ogonki stanowią atrakcyjny materiał dla dziennikarzy i dzięki nim nie tylko w Rosji, ale i poza jej granicami ludzie dowiedzieli się o Nadieżdinie. To promocja, której pozbawieni są inni potencjalni kandydaci – Irina Sviridowa z Demokratycznej Partii Rosji, Siergiej Malinkowicz z Komunistów Rosji, Andriej Bogdanow z Rosyjskiej Partii Wolności i Sprawiedliwości, Siergiej Baburin z Rosyjskiego Związku Ogólnoludowego czy Anatolij Bataszew z Rady Rosjan.

Niezależnie jednak od tego, ile osób zostanie dopuszczonych do startu w wyborach i tak wszystko wskazuje na to, że uwaga obserwatorów będzie skupiona na Nadieżdinie i Putinie. Poglądy drugiego są powszechnie znane, a pierwszy optuje za prawdziwie uczciwymi wyborami, chce zwiększyć wydatki na służbę zdrowia i edukację, a zmniejszyć środki na zadania wojskowo-policyjne, finansowane z budżetu federalnego. Zapowiada powołanie nowego składu Trybunału Konstytucyjnego i zakaz ingerencji władzy administracyjnej w wymiar sprawiedliwości. Chce też zmian w gospodarce, obniżenia podatków i składek ubezpieczeniowych płaconych przez pracodawców, stawia na ekologię i przejście na energię przyjazną środowisku. Deklaruje rezygnację z podniesienia wieku emerytalnego, reformy w służbie zdrowia, w tym stworzenie systemu wymiany doświadczeń z ośrodkami medycznymi wiodących krajów świata. Zwiększone mają zostać nakłady na oświatę, zabezpieczone podwyżki dla nauczycieli, a przy tym Nadieżdin chce eliminacji propagandy państwowej. Pragnie również otworzyć kraj, przyciągnąć turystów zagranicznych, znieść obowiązek wizowy.

Do tego, jak uważa, niezbędne będzie zakończenie „specjalnej operacji wojskowej” i rozpoczęcie negocjacji pokojowych z Ukrainą i Zachodem. Doktryna wojskowa Rosji powinna opierać się na obronie kraju przed zagrożeniami zewnętrznymi, natomiast wykreślić z niej należy zgodę na nieuzasadnione użycie siły militarnej w stosunku do innych krajów. Nadieżdin chce przejść od konfrontacji z krajami zachodnimi do współpracy oraz wyprowadzić Rosję z izolacji ekonomicznej i politycznej.

Postulaty te budzą uzasadniony entuzjazm zwłaszcza wśród młodych ludzi, którzy są świadomi tego, że życie w oblężonej twierdzy zamyka im szereg perspektyw. W demokratycznym państwie wzbudziłyby też refleksje rządzących i obecnego prezydenta, ale w Rosji nikt nie czuje takiej potrzeby. Mimo to możemy zastanowić się, czy w tej sytuacji start Nadieżdina w wyborach jest dla Kremla niewygodny i podejmowane będą kroki by go zablokować, czy przeciwnie – Putin i jego otoczenie będą potrafili obrócić go na swoją korzyść.

W pierwszym przypadku sprawa nie jest skomplikowana. Okaże się, że niepożądany kandydat nie spełnia wymogów, nie zostanie zarejestrowany i będzie można o nim zapomnieć. Nikt nie przejmie się głosami 200 000 osób, z których większość raczej nie wyjdzie na ulice protestować przeciwko zakwestionowaniu ich poparcia. Nawet, jeśli uznamy, że władzy trudno byłoby zlekceważyć nastroje społeczne, to musimy pamiętać, że w Rosji nie obowiązują znane na Zachodzie standardy, w dużej mierze oparte na strachu przed represjami.

Założyć wszakże możemy, że Nadieżdin spadł przywódcy kraju z nieba, albo został umiejętnie „spreparowany”, ponieważ jego przegrana będzie niewątpliwie interpretowana jako sukces Putina i dowód na słuszność obranej przez niego drogi. Wybory prezydenckie staną się plebiscytem, w którym Rosjanie „opowiedzą się” za wojną, eskalacją konfliktu z Ukrainą, ale i z Zachodem, za kontynuacją radzieckich tradycji i polityki prowadzącej do odbudowy mocarstwowej pozycji.

Sam Nadieżdin mówi, że jego szanse na zwycięstwo są niemal zerowe, a strażnicy reżimu nie dopuszczą do tego, by kontrkandydatem Putina został ktoś, kto byłby dla niego realnym zagrożeniem. Tym samym Borys Borysowicz w pokrętny sposób może być postrzegany jako polityk cieszącym się aprobatą najwyższych kręgów władzy, legitymizujący ich poczynania. Do tego takim, który na tacy podaje służbom długą listę nazwisk obywateli otwarcie występujących przeciw rządzącym.

Jego obecność na listach wyborczych sprawi, że łatwiej będzie uznać wybory za „uczciwe”. Skoro weźmie w nich udział człowiek o tak skrajnych wobec Putina poglądach, będzie to interpretowane jak dowód na to, że w Rosji każdy ma prawo do wolnej, nieskrępowanej wypowiedzi, a obywatele otrzymali realny wybór między dwiema różnymi drogami. Establishment będzie mógł użyć tego argumentu próbując przekonać świat, że demokracja w kraju ma się dobrze. I że naprawdę należy rozprawić się z Ukrainą, bo tego właśnie chce naród. Nadieżdin byłby wtedy tylko pionkiem mogącym przyciągnąć do urn więcej wyborców, a im wyższa frekwencja, tym finalnie większe poparcie dla Putina. Tylko czy i to jest komukolwiek potrzebne? Przecież wystarczy podać dowolne dane, i tak nikt ich nie zweryfikuje.

Zarazem możemy zastanowić się, czy Moskwa naprawdę musi coś komukolwiek udowadniać, zwłaszcza Zachodowi? W obecnej sytuacji chyba tylko wtedy, gdyby rzeczywiście gotowa była do negocjacji, bo w każdym innym przypadku jego opinia nie ma żadnego znaczenia.

Czy może w takim razie Borys Nadieżdin będzie zwiastował nową nadzieję na realne zmiany w Rosji? Czy ktoś wpadł na pomysł, by wykorzystać go do zmiany władzy w sposób bezpieczny, nie grożący rozpadem państwa, wojną domową, chaosem, który mógłby nastąpić po śmierci Putina, w okresie bezkrólewia lub po ogłoszeniu nazwiska cara – samozwańca?

Czy nadzieja, którą część Rosjan pokłada w Borysie Borysewiczu, może się ziścić? I komu w ogóle w Rosji potrzebna jest dziś nadzieja?

Agnieszka Sawicz

Tekst ukazał się w nr 2 (438), 30 stycznia – 15 lutego 2024

Prof. dr hab. Agnieszka Sawicz pracuje na Wydziale Historycznym Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, a z Kurierem Galicyjskim współpracuje od 2009 r. Zajmuje się historią współczesnej Ukrainy, polityką rosyjską i z pasją śledzi wszelkie fałszywe informacje. Lubi irlandzką muzykę, gorzką czekoladę i górskie wyprawy. Od 2013 r. jest też etatową wiedźmą, autorką ukazujących się w wirtualnej przestrzeni „Zapisków Wiedźmy”.

X