Jan Lam

Jan Lam

Kronikarz epoki Jan Lam

Wraz z początkiem twórczości Lama rozpoczęła się cała lwowska epoka opatrzona akcentem nadawanym przez pisarza – każdego tygodnia do rąk lwowskich czytelników trafiały prześmiewcze, dowcipne teksty, często w tonie polemicznym. „Kroniki” czy „Pogadanki” poświęcone były wypadkom bieżącym w polityce i „na salonach” miasta.

Tyle krzyku po kraiku, gdzie
kto zbroił: „pewnie Lam!”
Więc z grzeczności – publiczności jego dzisiaj portret dam

Ani na niebie, ani na ziemi żadne znaki nie wskazywały, że najstarszy syn Joanny i Konrada Lamów stanie się jedną z najciekawszych postaci na dziewiętnastowiecznym lwowskim firmamencie. 

Urodził się w Stanisławowie 16 stycznia 1838 roku. Jego rodzicami byli Joanna Ziołecka i komisarz skarbowy Konrad Lam. Na chrzcie otrzymał trzy imiona – Jan Paweł Ferdynand. Wychowywał się w domu dziadka Szymona Ziołeckiego, urzędnika przy „forum nobilium” w Stanisławowie. W 1847 komisarz Lam wraz z rodziną przenosi się do Narola koło Lubaczowa. Jan właśnie ukończył pierwsze klasy powszechnej szkoły, po przeprowadzce uczył się wyłącznie w domu aż do szóstej klasy gimnazjum, którą zrobił w Buczaczu po kolejnej przeprowadzce.

Po raz pierwszy ze światem literackim mały Lam zetknął się w Lubyczy Królewskiej koło Rawy Ruskiej. Wraz z ojcem przyjeżdżał na wakacje do domu Ludwika Zielińskiego. W majątku zaprzyjaźnił się z synem gospodarza Władziem Zielińskim. Ludwik Zieliński, były redaktor „Lwowianina”, starannie buduje świat, w którym mają poruszać się i dorastać dzieci.

Lam trafia pod opiekę guwernerów i guwernantek mówiących po francusku i angielsku. Pod ręką jest duża biblioteka lubycka, z której bez przeszkód może korzystać również podczas późniejszych wizyt w majątku. Władysław Zieliński starał się ukierunkować książkowe poszukiwania młodzieży, przy okazji okazuje się, że Jan bardzo szybko przyswaja języki obce. Swoim pierwszym popisem po francusku zaskoczył domowników w Lubyczy, a przede wszystkim własnego ojca.

W 1852 roku „przeniesiono ojca do Buczacza, gdzie istniało bazyliańskie gimnazjum sześcioklasowe. Wypadało w jesieni robić egzamin wstępny do szóstej klasy, a więc tłumaczyć Liwiusza i Herodota z oryginałów, znać rudymenta rachunku algebraicznego itp. „Ambaras był wielki” – wspominał dorosły Lam. Jedynie wrodzone zdolności pozwoliły mu na opanowanie materiału sześciu klas gimnazjum. Egzamin zdał z pierwszą lokatą.

Po maturze w Stanisławowie uzyskał stypendium na studia prawnicze i przeniósł się na stałe do Lwowa. Dorabiał jako nauczyciel domowy. Studiów nie skończył, bardzo wcześnie zajął się pracą dziennikarską, która stała się dla niego najważniejszym zajęciem.

Przy tym braku ochoty do jurysprudencji, nie ma w tym nic dziwnego, że w czerwcu r. 1859 Jan Lam znalazł się nagle w szeregach c.k. piechoty austriackiej, nad brzegami rzeki Mincio, niosąc w tornistrze tragedię pięcioaktową pt. „Wanda”, napisaną zupełnie na sposób „Barbary Radziwiłłówny” Felińskiego. Tornister i tragedia przepadły wśród burzy wojennej, ale wzruszone mocarstwa zawarły pokój, który rozbroił poetę i wrócił go muzom – pisał po latach w żartobliwym życiorysie.

Znów powrócił do pracy nauczycielskiej. Karierę literacką rozpoczynał w 1862 roku rapsodem „Zawichost”, dochód ze sprzedaży poematu zasilił stowarzyszenie wzajemnej pomocy lwowskich techników. Przed powstaniem styczniowym wydawał i redagował lwowskie jednodniówki, pisał małe formy humorystyczne. Współtworzył pisma humorystyczne – „Kometa”, „Bąk”, „Krzykacz” – ich żywot był krótki, ale dla Lama był to warsztat, w którym zdobywał pierwsze ostrogi jako satyryk.

Powstanie Styczniowe. Alegoria drzeworyt. Grafika pochodzi z tygodnika „Le Monde Illustre” 1863 r.W powstaniu styczniowym walczył w oddziałach Czachowskiego. Pod komendą Edmunda Różyckiego, odesłany został następnie do wschodniej Galicji, gdzie miał zorganizować kompanię dragonów. Władze, austriackie, obawiając się rozszerzenia powstania na teren zaboru austriackiego, rozpoczynają masowe łapanki uczestników powstania. Aby uniknąć łapanki przemieszczał się z miejsce na miejsce. 

W marcu 1864 roku został aresztowany, w więzieniu spędził kilka miesięcy. Po wyjściu na wolność nadal nie czuł się zbyt pewnie, podobnie jak przed aresztowaniem wędrował z punktu do punktu. Na dłuższy postój zatrzymał się w Wiktorówce pod Kozową, tam ożenił się z córką właściciela majątku Marią Jasińską. Ślub wzięli 25 lipca 1865 roku. W majątku żony przeczekał czas represji wobec powstańców.

Pozbył sie raz i na zawsze radykalnej postawy w kwestiach niepodległościowych. Sam przeżył powstanie, a następnie odbył tułaczkę po miasteczkach galicyjskich, gdzie niechętnie przyjmowano podejrzanego osobnika zamieszanego w sprawy powstańcze. 

Zachowawczy Galicjanie wspierali, zdaniem Lama, powstanie głównie głośnymi deklaracjami. Po latach najbardziej chyba drażniła Lama apoteoza czynów powstańczych, szydził z niej nieustannie i wreszcie dał wyraz swej irytacji w powieści „Koroniarz w Galicji”, wydanej w 1869 roku. 

Powrócił do Lwowa na jesieni 1866 roku. Rozpoczął współpracę z „Gazetą Narodową” i z Janem Dobrzańskim. Zaczął regularnie drukować kroniki tygodniowe – felietony z miejsca zaczęły wzbudzać ogromne zainteresowanie. Nie licząc krótkich przerw, wydawał je Lam aż do śmierci. Okres współpracy z Dobrzańskim ukształtował Lama jako dziennikarza, warsztat Dobrzańskiego był już wówczas imponujący.

Wiele też zyskał towarzysko wprowadzany na salony lwowskie. Dobrzańskiego i Lama rozdzieliła jednak polityka. Konflikt przeciągał się, ale Lam pozostawał współpracownikiem „Gazety Narodowej”. Wzruszająca była jego obrona, kiedy zarzucano mu, że sprzeniewierza się własnym poglądom pisząc nadal do „Narodówki” pomimo tego, iż gazeta uosabia to wszystko co atakuje felietonista: „Co do zapytania, dlaczego ja spostrzegając w „Gazecie Narodowej” owe wady, które stanowią powód oskarżenia, przy „Gazecie” zostałem, muszę zwrócić uwagę na to, że ja nie mam żadnego majątku i jedyny sposób utrzymania przy dziennikarstwie”. 

100 lat później inny znakomity felietonista Stefan Kisielewski powie: felietonista to nie polityk i nie obowiązuje go żelazna konsekwencja – raczej do rzemiosła jego należeć powinna giętkość. Lam miał sporo takiej właśnie zawodowej giętkości.

 Fot. www.ebay.comZaostrzenie nastąpiło, kiedy Jan Dobrzański odmówił wydrukowania w „Narodówce” kronik atakujących związki demokratów lwowskich z księciem Adamem Sapiehą. Lam wysłał satyrę do innego czasopisma i rozstał się z „Gazetą Narodową”. Był już cenionym publicystą, wyróżniało go cięte pióro i dobry język. Kiedy Agenor Gołuchowski wraz z Florianem Ziemiałkowskim założyli organ „mameluków” – „Dziennik Polski”, do współpracy zaprosili popularnego już publicystę. 

„Gazetę Narodową prenumeruję z przyzwyczajenia i dlatego, że stary Dobrzański ma często rację, „Dziennik Polski” choć nie ma nigdy racji prenumeruję dla Lama” – ironizował lwowski „Szczutek”. Istotnie, nawet przeciwnicy Jana Lama wydzierali sobie z rąk gazety z nowymi felietonami. Żywe obserwacje codziennych wypadków i szczegółów, z polemiką i dygresją polityczną – wszystko to lwowianie mieli zapewnione w jego felietonach. Pisał w „Tygodniu” i „Gazecie Lwowskiej”. Należał do obozu postępowców i obok krakowskiego satyryka Michała Bałuckiego zdobył w swoim pokoleniu największy rozgłos. 

„Kronika – powiadał Lam – powinna dawać obraz życia miejscowego, lwowskiego, powinna podawać ciekawe wiadomości z bruku”. „Z bruku”… Określenie to miało nieco inne znaczenie niż dzisiejsze wywlekanie rzeczy najwstydliwszych, ale i tak przeciwstawiał się tej Lamowej zasadzie jego przyjaciel Władysław Łoziński. Łoziński chciał nawet ustawy, która zakazałaby ogłaszania opinii publicznej spraw osobistych w publicystyce.

Lam mimo polemik miał świadomość własnego uprzywilejowania ze względu na uprawiany gatunek. Był wśród elit dziennikarskich: „jako kronikarz z profesji muszę być tego przekonania, że kronika jest najlepszym z wszystkich wyrobów kunsztu dziennikarskiego”.

Stał się mistrzem dla Bolesława Prusa – Prus uważał go za najlepszego z ówczesnych felietonistów. Zresztą często zestawiano ich i porównywano: „Pod względem artystycznym góruje Lam, ale pod względem etycznej pełni i treści wyżej niezawodnie stoi Prus-Głowacki” – pisali znawcy tematu. 

W dwudziestoleciu międzywojennym za następcę Lama krytyka uważała Antoniego Słonimskiego.
Otoczenie wyobrażał sobie jako galerię „głów do pozłoty” i bezlitośnie ośmieszał. Był dziennikarzem zaangażowanym politycznie. Zarzucano mu, że niekonsekwentnie krytykuje konserwatystów, że wszystko zależy od nastroju Lama i ogólnej sytuacji. Jego złośliwe felietony długo były chętnie komentowane.

Obok kronik pozostawił szereg powieści, które nie przetrwały próby czasu. Były satyryczną próbą zapisania epoki, ośmieszenia stosunków politycznych i towarzyskich i, oczywiście, pamfletem na najważniejsze w kraju postacie. Jan Lam poparł politykę prowadzoną przez namiestnika Agenora Gołuchowskiego-seniora. 

Powieść „Wielki świat Capowic” (1869), miała torować drogę polityce hrabiego Agenora Gołuchowskiego: „Któż nie zna pana Precliczka, nieśmiertelnego tego urzędnika reakcji wiedeńskiej, który całe życie zajęty swoim Amtem i śledzeniem polskich rewolucjonerów, nareszcie w chwili przekształcenia się państwa przechodzi całą gamę kolorów narodowych” – pytał historyk literatury Wilhelm Feldman.

Następnie zajął się Lam atakowaniem polityki „stańczyków”. Walkom prowadzonym przez rodzinę Sapiehów poświęcił dwie powieści „Głowy do pozłoty” i „Dziwne kariery”. Ironiczny pamflecista bywał zapalczywy i zacięty, a zatargi z przeciwnikami prowadziły Lama nawet do sali sądowej.

Miał znakomicie rozwinięty zmysł obserwacyjny. Fantastycznie opowiadał i snuł gawędy. We Lwowie był stałym bywalcem lwowskiej cukierni Żmudzińskiego, lubiany w towarzystwie, spędzał czas przy czarnej kawie, koniaku i brylował snując przy stoliku swoje znakomite opowieści. Przyjmował też gości u siebie, podawał im drinki własnego pomysłu – mieszane „sznapsy”.

Żywe i wesołe gawędy, dowcipny gospodarz – wszystko to sprawiało, że goście często zatrzymywali się u Lama do białego rana. Pewien dziennikarz wspominał: „Przed laty dziesięciu zajrzałem po raz pierwszy do Lwowa. Być we Lwowie i nie poznać Lama? Okazało się, że to nie tak łatwe dla ludzi jak ja dziennych. Objaśniono mnie bowiem, że znakomity humorysta pod pewnym względem przypomina króla bawarskiego: sypia w dzień”.

Rzeczywiście, wieczorem zjadał śniadanie i szedł w miasto słuchać plotek, opowieści, relacji i głosów dobiegających od sąsiednich stolików. O północy zjadał obiad. Kolację zamawiał o świcie, kiedy knajpy zamykały swoje podwoje. Pomiędzy wypracowanym w taki sposób podziałem godzin pracował, szlifując powieści i artykuły.

Beata Kost
Tekst ukazał się w nr 12 (160) 29 czerwca – 16 lipca 2012

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X