Kresowe przedmioty mają głos. Sny przy turkocie maszyny Dziewczęta w szwalni szkoły w Snopkowie

Kresowe przedmioty mają głos. Sny przy turkocie maszyny

W tym krótkim cyklu „opowiadać” będą przedmioty, bowiem w każdym z nich zaklęta jest jakaś historia – czasem niezwykła, czasem zwyczajna. Przedmioty nigdy nie są do końca nieme – uwięzione są w nich emocje; emocje czekające tylko na słowo, które je uwolni. Są niczym pamiętnik. Ożywiają pamięć i ją karmią. Nie ma przedmiotów błahych. Każdy z nich to wehikuł czasu. Jeden przedmiot to jedna opowieść, a bywa, że więcej. Przedmiot jest bowiem niczym soczewka, skupiająca wiele losów, wiele historii, wiele zdarzeń. Jedno wspomnienie przywołuje drugie z zakamarków pamięci, kątów szuflad, z pożółkłych listów. Gawędzą przedmioty o ludziach, ale i mieście – Lwowie, Włodzimierzu, Stanisławowie, Kołomyi, Tarnopolu… Tekst, po niewielkich zmianach, pochodzi z książki „Sekrety kresowych kuferków” (Poznań 2019), autorki artykułu.

Maszyna Janiny Kozdraś

Nie mieściły się w walizkach, ale zostawić ich żadną miarą nie było można. Lądowały więc w zbijanych skrzynkach lub kufrach. Jedne z najbardziej potrzebnych sprzętów, można by rzec – przyszłe „krowy-żywicielki”. Maszyny do szycia. Nieodzowne i piękne. Niejednokrotnie pracujące po dzień dzisiejszy. Ileż to dzieci zasypiało przy ich cichym turkocie! W iluż oczach pozostały obrazy schylonych nad blatem „singerówek” babć i mam, a w uszach metaliczny szczęk nożyc. Marie, Janiny, Aniele całymi wieczorami rytmicznie pedałowały i wyczarowywały „kreacje”. Nieustające przeróbki, łatanina, wyżyny pomysłowości.

Zadziwiające, ale przeważnie maszyny do szycia prezentowane były młodym pannom, a jeszcze częściej młodym mężatkom, przez rodziców.

(…) Moja Kochana Suniu – pisała z Wodyczek w 1913 r. Katarzyna Nowakowska do swoje wnuczki, również Katarzyny, przyszłej pani cukiernikowej Władysławowej Zalewskiej – trzeba żebyś się trochę brała do swoich sukienek i starała się po trochu sama ich wypracować, to by była pomoc w domu, a jest was kilkoro, to by pozostało kilkanaście koron w domu na jaki inne wydatki, a pszytym byś miała pszyjemność, żeś sobi sama zrobiła, a w domu jest maszyna to to dużo znaczy. Moja Suniu, nie gniewaj się na babci, że cię upomina i prosi, bo ja rozumim, że wy panienki już dorosły, to potrzeba o sobi pomyślić, a Tata nie moży wam zadość uczynić waszym potrzebą, to starajcie się po trochu sami dla siebi, ponieważ to i Mami będzie ulga. Bo teraz i Wielgi Pani uczą się szycia, gotowania i wszyski gospodarki dla oszczędności, bo to czas drogi i wymagający i dość droga garderoba, a wiem, że każda z was chciałaby się ładnie ubrać, to trzeba sobi pomagać i nie tracić żadną wolną chwili, ali wkąt skoda casu, lepi sobi coś uszyć.

Choć język polski w piśmie sprawiał babci Katarzynie – de domu pannie Angres, Francuzce z pochodzenia choć w Samborze urodzonej – nieco trudności, w dość klarowny sposób wyjaśniła swojej 17-letniej wówczas wnuczce, że czas najwyższy zasiąść do maszyny do szycia, choć mawiało się nie raz: „Gdy szesnasta minie wiosna, niczem szycie, niczem krosna, Panna myśli bez ustanku o miłostkach i kochanku”.

Szeroki wybór maszyn różnych systemów miał w swoim sklepie przy ówczesnej ul. Wałowej 9 Aleksander Malimon, oferujący do tego bezpłatną naukę szycia, haftu i pończosznictwa. Sklep i warsztat reparacyjny Malimona był powszechnie znany i szanowany. Trwał niczym opoka w tym samym miejscu od początku XX wieku do późnych lat 20. „Najdokładniej uregulowane” i z „najprzedniejszych fabryk” maszyny oferował Jan Lauruk przy ul. Halickiej 6, a Sperber i Frühling przy ul. 3 Maja 3 zachęcali do zakupu „szyjących wprzód i w tył”, wyprodukowanych „z uwzględnieniem najnowszych zasad mechaniki” maszyn „Victoria”. Najpopularniejsze były chyba jednak maszyny „Singer” – „wzorowe w konstrukcji i wykonaniu”, „nieporównane w wykonaniu i trwałości”, „najodpowiedniejsze do nowomodnego haftu”. Kto chciał się o tym przekonać, ten kierował swoje kroki we Lwowie na ul. Sykstuską 6 do przedstawiciela „Singer Co. Towarzystwa Akcyjnego” bądź w Stanisławowie na ul. Lipową 1. Nie każdy przecież miał możliwość podziwiać „Singerówki” podczas Wystawy Jubileuszowej w Wiedniu w 1898 r., gdzie firma miała nawet własny pawilon w Rotundzie. We Lwowie maszynami „Singer” – „ręcznymi i nożnymi” – handlował Józef Iwanicki przy ul. Akademickiej 26, przedsiębiorca prowadzący również kąpielisko stawowe „Morskie Oko”, jednak wskutek zatargu z producentem po niemal 10. latach zmienił ofertę i zaczął sprzedawać „nieprześcignione w haftowaniu, szyciu i cerowaniu” maszyny firmy „Pfaff”. A jako znany raptus i człowiek nie przebierający w słowach, dał wyraz swemu oburzeniu, publikując quasi list otwarty w postaci ramkowego ogłoszenia w „Kurierze Lwowskim”:

Kartka reklamowa firmy Rast i Gasser

Odpowiedź pruskiemu Towarzystwu „The Singer&Comp. Z siedzibą w Hamburgu ul. Admiralska 79.

Od roku znosimy Wasze bezczelne napaści i nikczemne oszczerstwa – to Wasza etyka pruska. Macie tu w kraju 8 filij, około 250 agentów, a drugie tyle faktorów. Wysłaliście już z kraju kilkadziesiąt miljonów koron do Hamburga – to Wam wszystko za mało. Chcielibyście tu sami pozostać bez najmniejszej konkurencji i być panami sytuacji, a my mamy manatki pakować i wynosić się z kraju albo do Was pójść do służby w roli agentów.

Na 80 fabryk, które budują maszyny do szycia Singera czółenkowe, obrączkowe i Central Bobbin pierwsze miejsce zajmuje Pfaff-Biesolt-Locke, Kayser-Gritzner-Mansfeld, a Wy z Waszym jarmarcznym towarem zajmujecie zaledwie 70-te miejsce co do maszyn obrączkowych, zaś czółenkami jesteście bezwarunkowo ostatni. Prawdę powiedziawszy, te szkoda sprowadzać z zagranicy, tylko można tu w kraju wyrabiać, w Świątnikach, we wsi pod Krakowem, gdzie kłódki robią. Józef Iwanicki, mechanik specjalista maszyn do szycia, Lwów, Hotel Żorża.

Obsługi maszyn i podręcznego krawiectwa uczyły się młode kobiety na kursach. Był to również nieodzowny element nauki w słynnej szkole dla panienek z dobrych domów w Snopkowie. Prywatny Instytut Gospodarczego Kształcenia Kobiet o statusie szkoły wyższej, założony w 1913 r. z fundacji księżej Wandy Czartoryskiej, był miejscem, w którym przyszłe żony i matki miały zdobyć wiedzę o prowadzeniu gospodarstwa domowego, ale i wykształcenie oraz umiejętności pozwalające w przyszłości podjąć pracę w charakterze nauczycielki szkół gospodarstwa wiejskiego.

Instrukcja obsługi maszyny „Singer”

Singerówka była prezentem ślubnym dla Marii – pięknym i praktycznym dla przyszłej pani Konstantynowej Rojowej. Panna Maria dotąd pomagała rodzicom w ich sklepie korzennym przy ul. Rycerskiej 25, lecz od tego czerwcowego dnia 1917 r., gdy stanęła przed ołtarzem u św. Anny we Lwowie, miało się nieco w jej życiu zmienić. Świeżo poślubiony małżonek ukończył Krajową Szkołę Ogrodniczą w Wólce Kapitańskiej na Zamarstynowie, więc dzięki zdobytemu wykształceniu mógł podjąć pracę na tzw. prowincji. Sklep państwa Kalicińskich, rodziców Marii, działający od pierwszych lat XX w., prosperował nieźle mimo ciężkich lat wojennych, ale i to niebawem uległo odmianie. W listopadzie 1918 r. Stanisław Kaliciński, weteran c.k. armii austro-węgierskiej z gwardii cesarskiej Franciszka Józefa w Schönbrunnie w Wiedniu, zgłosił się do Obrony Lwowa i walczył na odcinku Dworzec Główny – Lwów-Podzamcze. Po ustaniu walk, w niedługim czasie zaprzestał prowadzenia własnej działalności i wyprowadził się z rodziną na ul. Lwowską. Gdy zmarł w 1932 r. pochowano go na Cmentarzu Łyczakowskim, a w 1997 r. jego szczątki ekshumowano i złożono wraz z odznaczeniami (Krzyżem Obrońców Lwowa, odznaka Związku Wysłużonych Wojskowych Małopolski i Krzyżem Maltańskim) w centralnej części Cmentarza Obrońców Lwowa.

Marysina maszyna turkotała nadal, i w szczęśliwych latach 30. w mieszkaniu przy ul. Bojowej, i podczas okupacji niemieckiej i sowieckich, aż po 1945 r. – moment wyjazdu ze Lwowa, a choć już leciwa, to zadbana i wychuchana służyła dalej wytrwale w nowym otoczeniu, w Krakowie.

Rachunek z firmy N. Safta

Janina, również dostała swoją maszynę w prezencie od rodziców – gabinetową, z dwiema szufladami. A dekoracja! Aż oczy się śmiały do tych kwiatuszków i złotych listeczków na lśniącym czarnym korpusie maszyny. Zamówiono ją w sklepie u pana Naftalego Safta przy ul. Żółkiewskiej 175 na Zniesieniu. Widocznie dla pana Franciszka i jego żony Michaliny, był to – mimo państwowej posady pana Kozdrasia na kolei, a dokładniej na Dworcu Głównym we Lwowie – niemały wydatek, gdyż zadatkowano 10 złotych, a resztę zobowiązano się wpłacać przez kolejnych 14 miesięczny w równych ratach po 25 złotych. Panna Janina miała wyraźnie smykałkę do szycia i zmysł estetyczny, zakup był więc przemyślany i trafiony.

I tak stanęła maszyna w jednym z pokoi nowego domku z ogródkiem w Biłohorszczu pod Lwowem, rodzinnej wsi ojca Janiny. Wybrano dla córki porządną, wiedeńską firmę „Rast & Gasser”. Zacna to była fabryka, założona przez Augusta Rasta jeszcze w 1868 r. i wkrótce jedna z największych produkujących maszyny do szycia w monarchii austro-węgierskiej, działająca nieprzerwanie prowadzona przez synów założyciela, Augusta i Józefa Rastów, i ciesząca się renomą. Trzeba tu dodać, że renomę miała również dzięki innej produkcji – broni. Tę gałąź produkcyjną rozwinął wspólnik Rasta – Michael Gasser. Ich rewolwer M1898 dzięki swej niezawodności i wysokiej jakości był w powszechnym użytku w c.k. armii.

List Katarzyny Angres do wnuczki Katarzyny Nowakowskiej

Osiem lat później maszynę „Rast & Gasser” ustawiono w „pomieszkaniu” setki kilometrów od Lwowa, w niewyobrażalnie odległym Rzepinie. Czy była niemym świadkiem złowrogo brzmiących ale wówczas, w 1937 r., niepojętych słów przepowiedni Cyganki? Pewnego dnia bowiem na progu domu w Biłohorszczu stanęła jakaś stara Cyganka i poprosiła o szklankę wody, wypiwszy zaś kilka łyków, zaproponowała wróżbę Janinie. Dziewczyna stanowczo odmówiła, mówiąc że ani jej w głowie wysłuchiwanie jakiś wróżb i pieniędzy na ich zapłacenie nie ma. Jednak Cyganka nie chciała ani zapłaty ani ręki do wróżenia. Zapatrzyła się w wodę w szklance i zaczęła mówić: „Ty myślisz, że będziesz tu sobie mieszkać w tym domu, ale tak się nie stanie, bo będziesz musiała stąd wyjechać, Ty i cała rodzina. I pojedziesz strasznie daleko, a wcale nie będziesz chciała tam jechać, i nigdy tu nie wrócisz. Syn Ci się tu urodzi. I inne dzieci też będziesz mieć, ale to on z Tobą będzie do końca…”. I dalej ciągnęła: o długiej rozłące z ojcem dziecka, bo on wojować będzie i o nieprzebranej ilości łez, jakie zostaną wylane… Po chwili, wciąż trzymając szklankę, na kilka sekund nakryła ją rąbkiem fartucha, a kiedy uniosła dłoń, woda w szklance dosłownie bulgotała. Janina opowiadała po latach wnukowi, że jakiekolwiek manipulowanie przy szklance zdawało się niemożliwe, a jednak pojawił się w niej na moment wrzątek. Cyganka podała Janinie szklankę i wtedy woda uspokoiła się i co dziwniejsze szklanka była zimna. „Losowi możesz pomóc i odegnać zło – powiedziała Cyganka – musisz tylko rozlać tę wodę w czterech rogach domu i nikomu nic nie mówić o tym”. Kiedy staruszka zniknęła za furtką, Janina stała nadal oszołomiona ze szklanką w ręce i kierowana strachem przed czarami wyrzuciła naczynie, nie stosując się do rad. A potem? A potem stało się wedle słów Cyganki – ślub z Kazimierzem, chłopakiem Lachowiczów z sąsiedztwa; pierwszy syn, wojna, okupacja, i daleka droga… Czy los potoczyłby się inaczej, gdyby posłuchała słów Cyganki? Może byłoby łatwiej?… Pierwsza rozłąka Lachowiczów, jeszcze przed ślubem – gdy Kazimierz zamarzył o zawodowej karierze mundurowej, lecz nie w wojsku, a w policji konnej (służbę zasadniczą odbył przecież w ułanach!) i przydzielono go do szwadronu stacjonującego w Kamionce Strumiłowej. Wojna wybuchła niebawem, więc wspólne plany młodych na przyszłość rozsypały się jak domek z kart. Jednak los był jeszcze łaskawy. Kazimierz umknął, uniknąwszy wywózki, która stała się udziałem rzeszy policjantów i wojskowych, i wrócił do domu. Ślub odbył się w grudniu 1939 r. Potem zaś stało się wedle słów Cyganki.

Anna Kozłowska-Ryś

Tekst ukazał się w nr 6 (442), 26 marca – 15 kwietnia 2024

X