Kobiety z rodu Sołtysów. Część 4 Adam i Paulina Sołtysowie, Truskawiec, lata 50. XX w. Ze zbiorów autorki

Kobiety z rodu Sołtysów. Część 4

Paulina Sołtys – „żona opatrznościowa” (1924–2006)

Z sześciu kobiet naszego rodu, o których postanowiłam napisać, osobiście znałam tylko Paulinę – moją Matkę. Siłą rzeczy mam o Niej osobiste, liczne wspomnienia. Co z nich wybrać, które są naprawdę istotne i znaczące, a które można pominąć, zachować wyłącznie dla siebie, jako swój mały skarb…

Dziwnym zrządzeniem losu nieodpartą potrzebę spisania przynajmniej części wspomnień o Matce poczułam w wieku analogicznym właściwie do tego, w którym do wspomnień przystąpił mój Ojciec. Za punkt wyjścia opowieści o Matce niech mi więc posłużą niektóre myśli Jej poświęcone, zanotowane przez Ojca w lipcu 1959 r.

„Do mojej żony Pauliny czuję prawdziwą gorącą miłość, która powstała po poznaniu jej natury, jej charakteru, jej bezwzględnej uczciwości, zupełnego oddania, jej głębokiej uczuciowości, stałej gotowości do poświęcenia i zadziwiającej, wprost niebywałej w dzisiejszych czasach bezinteresowności, o której mogłem się niejednokrotnie przekonać…”

„(…) Kolejną naturalną Jej cechą jest to, że dba wyłącznie o dziecko i o mnie, a o siebie albo zupełnie nie dba, albo tylko minimalnie. Dla przykładu: Zatroszczyła się z całą energią, abym miał nowe eleganckie futro, dwa nowe płaszcze, dwa nowe garnitury. Gdzieś zawsze, jak z podziemia, potrafi zdobyć możliwie najlepsze materiały. Zaopatrzywszy mnie, z równą gorliwością zajęła się naszą Marylką [kupując] i futerko białe, i płaszczyki, i spodenki, i wielką ilość pięknych sukienek (sama powiedziała: Zaopatrzyłam Lalusię co najmniej na dwa lata naprzód”). A co dla siebie – właściwie nic…”. I dalej „Chodzi tak skromnie ubrana, że aż ją upominam i proszę, że to nie wypada chociażby przez wzgląd na mnie (…) Jak coś kupi dobrego do jedzenia – to przede wszystkim dla mnie i dla dziecka (…) Takiego Anioła nigdy wcześniej w życiu nie spotkałem (…) Na co poza tym idą pieniądze? Na mnie, na podatki, no i na to, o co moja Żona zabiega nieustannie: na remonty w domu oraz różne ulepszenia. Przeprowadziła malowanie wszystkich pokoi, przeprowadziła gazyfikację wszystkich pomieszczeń [na piętrze – M.E.S.] oraz pokoiku na parterze. Kupiło się też nową łazienkę… A poza tym niekończące się remonty dachu. (…) Kochane, drogie dziecko, skromne aż do przesady. Skromna i krytyczna wobec siebie i niezmiernie trudnej sierocej swojej młodości (bez ojca rodzonego [Franciszka Jednoroga – M.E.S], który zmarł gdy miała zaledwie roczek i bez rodzonej matki [Anny, z domu Lesiak – M.E.S], która zmarła, zostawiając 10-letnią Paulinę i 6-letniego przyrodniego brata Stasia na wyzysk i okrucieństwo ojczyma i macochy). (…) Ach, ona poznała życie. Dlatego też jej dusza tak czysta, szlachetna, współczująca w cudzym nieszczęściu. Dlatego Ona taka niezmordowana w pracy i tak wszystko potrafiąca zrobić. Twarda i bolesna szkoła, która wyrzeźbiła prawdziwy klejnot, który im bardziej poznaję, im dłużej z Nią jestem tym bardziej podziwiam, cenię i kocham!” Jakże piękne, wzniosłe, a zarazem głęboko wzruszające są myśli mego Ojca, dotyczące osoby autentycznie kochanej i podziwianej.

Rzeczywiście Ojciec nie mylił się co do swojej młodej Żony, a mojej kochanej Matki. Jak przez mgłę widzę obrazek, który dziś, po tylu latach, wydaje mi się wprost nierealny: Matka niesie Ojca (cierpiał wtedy na straszne bóle kręgosłupa) z łazienki do sypialni – prawdopodobnie po kąpieli – na rękach, jak dziecko. Jak to możliwe, że poradziła sobie z takim ciężarem ta drobna niewysoka osóbka (ok. 158 cm wzrostu) – wprost niepojęte, jaką moc i siłę może dać człowiekowi miłość! Matka rzeczywiście opiekowała się Ojcem niczym dzieckiem: na śniadanie zawsze świeżutki serek, albo przyniesiony wprost do domu (przez kobiecinę ze wsi, która nosiła nabiał w tobołku na plecach), albo osobiście zrobiony przez Matkę. Na obiad codziennie coś innego, świeżutkiego i niezmiennie bardzo smacznego (najczęściej gościły chyba dania z mięsa cielęcego). Poza tym Matka – wiedząc jak ważną dla Ojca jest twórczość – dbała zawsze pieczołowicie, by nie przeszkadzać mu, gdy komponował.

Nie mam najmniejszych wątpliwości co do tego, że małżeństwo z moją Matką przedłużyło Ojcu życie o co najmniej 10 lat (a właściwie prawie 12!). Jeszcze bowiem w grudniu 1956 roku stan zdrowia Taty pogorszył się do tego stopnia (dotkliwe i strasznie wymęczające bóle kręgosłupa, które dosłownie uniemożliwiały mu „zmrużenie oka”, bolesne nerwobóle w okolicach płuc i żeber i in.), iż nawet zaczął powątpiewać, czy doczeka moich narodzin. Nie ustawał jednak w żarliwej modlitwie i stał się cud: powoli acz systematycznie stan Jego zdrowia zaczął ulegać poprawie. Nie byłoby to jednak możliwe bez całodobowej opieki mojej Matki, pełnej poświęcenia i bez reszty Ojcu oddanej.

Powrócę jednak jeszcze do kwestii remontów w naszym domu. W tej sferze ogrom pracy, wysiłku i samozaparcia mojej Matki jest wprost gigantyczny i nie do przecenienia. W momencie, gdy jako małżonka profesora Sołtysa objęła zarządzanie całym gospodarstwem, dom nasz był wprost niewyobrażalnie zaniedbany. A na dodatek mieszkający na parterze lokatorzy nie tylko zupełnie nie dbali o swoje lokum, ale kolokwialnie rzecz ujmując dosłownie „wchodzili na głowę” mojemu Ojcu, nadużywając jego dobroci i wrodzonej łagodności usposobienia.

Remonty, których inicjatorką i organizatorką była wyłącznie moja Matka, były przemyślane, prowadzone etapami. Przede wszystkim niezbędny był gruntowny remont dachu, uszkodzonego jeszcze podczas działań wojennych (m.in. po ataku bombowym na rotundę dawnej „Panoramy Racławickiej”, znajdującej się tuż za ogrodzeniem naszego ogrodu). Remont dachu trwał latami, pamiętam jeszcze czasy, gdy podczas ulewnych deszczów biegałyśmy z Matką na strych, podstawiając liczne balie i miski, żeby nie kapało z sufitów (ostatni skrawek dachu zmieniony został zresztą dopiero na początku lat dwutysięcznych). Poza tym wspomniana już gazyfikacja domu, kompleksowa wymiana instalacji elektrycznej, usprawnienie kanalizacji – wszystko to zostało zrealizowane już w pierwszych latach małżeństwa moich rodziców. W sumie Matka moja poświęciła „rewitalizacji” naszej willi niemal 50 lat swego życia. Podejrzewam, iż gdyby Opatrzność nie zesłała Ojcu tak energicznej i pracowitej Żony – wszystko wkrótce ległoby w gruzach albo zostało rozkradzione.

Przy tym należy pamiętać, iż podjąwszy się tak gigantycznego wyzwania, jakim było odremontowanie całej, dużej (trzypoziomowej) kamienicy – Matka moja miała przecież na głowie jeszcze wiele innych spraw i obowiązków: permanentne wprost problemy zdrowotne Ojca, a w związku z tym konieczność opiekowania się nim i ustawicznego „monitorowania” stanu Jego zdrowia, opieka nad małym dzieckiem (czyli mną), zarządzanie domem, a na dodatek trzymanie w ryzach niesfornych „starych” lokatorów, którym trudno było się pogodzić z tym, iż czasy się zmieniły i już nie wszystko im wolno. Niejako ma marginesie odnotuję, że Matka moja była poza tym perfekcjonistką jeśli chodzi o przyrządzanie posiłków, wypieków, a także potrafiła sporządzać – przeważnie na święta – smakowite wyroby wędliniarskie (szynki, boczki, kiełbasy, kaszanki, pasztety etc).

Kardynał Marian Jaworski i Paulina Sołtys, odsłaniająca tablicę pamięci Mieczysława i Adama Sołtysów na rodzinnym domu we Lwowie, 4.XI.2000 r. Ze zbiorów autorki

Jedną z cech charakteru Matki było umiłowanie przyrody, zwłaszcza kwiatów. Matka miała zwyczaj wychodzenia wczesnym rankiem do ogrodu, by niejako nasycić się jego niezmąconą świeżością, zapachem rosy na trawie, jak najwcześniej dostrzec świeżo rozkwitłe pąki kwiatów (taki spacer przeważnie kończył się oczyszczeniem z chwastów jednego z zakątków ogrodu). Po upływie ponad półwiecza wciąż mam w pamięci pełen autentycznego zachwytu okrzyk Matki: „Fiołki zakwitły!”. Byłam nawet wówczas trochę zdziwiona, jak można odczuwać aż taką wielką radość z powodu tak „błahego” – jak mi się wówczas wydawało – „zdarzenia”. Ukochanie przez Matkę kwiatów sprawiło, że ogród nasz niegdyś dosłownie tonął w przeróżnych kwiatach, z których większość cieszyła oko, a część przeznaczana była na sprzedaż. Matka potrafiła nawet ze stosunkowo pospolitych kwiatów (jak np. żonkile, narcyzy czy tulipany) wyczarować wprost przepiękne wiązanki, toteż ich sporadyczne upłynnianie odbywało się niemal na poczekaniu.

Utkwiło mi w pamięci pewne „wydarzenie” z wczesnych lat szkolnych. Otóż w ramach tzw. „pracy”, jako zadanie domowe mieliśmy zrobienie – z kolorowego papieru – dowolnego kwiatka. O tym zadaniu przypomniałam sobie dopiero rano, przed samym wyjściem do szkoły, czym byłam trochę zmartwiona. Otóż moja kochana Mamusia uspokoiła mnie, że kwiatek zrobi i przyniesie na odpowiednią (chyba czwartą) lekcję do szkoły. Tak się też stało. Gdy ujrzałam przyniesiony na czas, zrobiony przez Mamę kwiatek, po prostu oniemiałam z zachwytu – był to przepiękny czerwony mak, odwzorowany z natury z niewiarygodną, rzec by można fotograficzną precyzją; kwiat ten wzbudził zresztą zachwyt również moich koleżanek i nauczycielki.

Poza niewiarygodną wprost pracowitością i zdolnością zrobienia dosłownie wszystkiego w gospodarstwie (również wielu typowo „męskich” prac), Matka miała szereg cech, świadczących o wrodzonej wielkiej kulturze wewnętrznej – tak zresztą wyraził się kiedyś o Niej muzykolog Tadeusz Kaczyński (autor licznych publikacji, również kilku o moim Ojcu). Przede wszystkim Matka była osobą niezwykle honorową, np. zawsze dbała o to by mieć własne – przez siebie zarobione – pieniądze, by być osobą niezależną (wspomina o tym zresztą mój Ojciec). Szczególnie ujmującą cechą Jej osobowości była stała gotowość pomocy bliźniemu. Dziwiło mnie na przykład, gdy po śmierci Ojca (kiedy naprawdę u nas nie przelewało się), Matka stosunkowo często pożyczała pieniądze potrzebującym wsparcia znajomym (niestety zdarzało się, że takie pożyczki okazywały się bezzwrotne). Pamiętam sytuacje, kiedy po śmierci Ojca zapożyczały się u nas osoby, które np. będąc po relaksującym wypoczynku w górach i nad morzem, jesienią nie miały pieniędzy na zakup kartofli na zimę. I wiecznie zapracowana Matka oczywiście pożyczała (prawdę mówiąc wątpię, czy w takim przypadku byłabym równie wspaniałomyślną).

Wśród sąsiadów i znajomych miała opinię osoby, do której można przyjść w każdej niemal sprawie, z góry będąc pewnym, że Matka nie tylko zawsze coś doradzi ale i nie odmówi pomocy – i między innymi pod tym względem rodzice moi byli do siebie bardzo podobni. Do dziś spotykam osoby, które z wdzięcznością wspominają Jej świetlaną postać.

Kolejną cechą Jej osobowości był gorący patriotyzm i to widoczne było w różnych szczegółach na co dzień. Otóż właściwie za każdym razem, gdy miała okazję słyszeć Mazurka Dąbrowskiego (np. w radiu), głęboko wzruszała się, często przy tym – ze łzami w oczach – nuciła słowa hymnu (znała na pamięć chyba wszystkie zwrotki). Z rozrzewnieniem wspominała chętnie przedwojenny Lwów – np. opowiadała o kulturze mieszkańców, gustownym wysmakowanym wystroju witryn sklepowych, pięknie zadbanych parkach, o różnorodnych i licznych drzewach oraz rabatach kwiatowych na ulicach naszego miasta. Pomimo tego, iż w 1939 r. miała zaledwie 15 lat, nawet po kilkudziesięciu latach dobrze pamiętała dawne nazwy wielu lwowskich ulic, w którym miejscu znajdowały się ważne obiekty, pomniki czy instytucje i… do końca żyła nadzieją, że może się jeszcze kiedyś wszystko odmienić… Wielką radość sprawiła Matce uroczystość wmurowania na naszym domu tablicy pamiątkowej poświęconej moim zasłużonym Przodkom. Zwierzała się potem, iż symbolicznie odsłaniając tablicę, na której zawieszona została biało-czerwona wstęga, odczuwała ogromną radość i dumę. Na tę okoliczność – z myślą o zebranych gościach Matka osobiście przygotowała moc różnych przepysznych wypieków…

Moja Mamusia była osobą głęboko wierzącą i to także widoczne było w różnych szczegółach życia codziennego. Dzień rozpoczynała od pacierza, często modliła się na różańcu, nigdy nie zapominała, by przynajmniej przeżegnać się przed i po posiłku. Poza tym gdy zdarzyło się, że na podłogę spadła przypadkiem kromka (czy nawet tylko kawałeczek) chleba nie omieszkała podnosząc, nabożnie ją ucałować. Lubiła ponadto powtarzać: „Bez Boga ani do proga”, „Człowiek myśli – Pan Bóg kreśli”, „Bóg ma znacznie więcej niż rozdał”, „U Boga nie ma rzeczy niemożliwych”.

Święta religijne zawsze były w naszym domu wydarzeniem szczególnym. Na wigilię niezmiennie Mamusia przygotowywała – zgodnie z tradycją – 12 smakowitych dań (nie licząc pysznych wypieków) i co istotne – przez cały okres świąteczny sporo się kolędowało. W naszym rodzinnym „repertuarze” było (i pozostaje zresztą do dziś) co najmniej 25 kolęd. Pięknym wspomnieniem z dzieciństwa jest też mój aktywny udział w „Jasełkach”, organizowanych w domu znanych w kręgu Polaków patriotów – państwa Adamskich.

W przededniu Świąt Wielkiej Nocy Mama niezmiennie demonstracyjnie udawała się do naszej Katedry z okazałym wiklinowym koszykiem, pachnącym własnymi wypiekami i świeżo uwędzoną kiełbasą, kompletnie ignorując, co sobie ktoś pomyśli. A przecież nawet obecnie, gdy od dawna nie jest to już „źle widziane”, często obserwuję, jak niektórzy przynoszą koszyki świąteczne w reklamówkach, jakby wstydzili się swojej wiary. Podobno Ojcu mojemu zwracano nawet – z tego powodu – uwagę, sugerując by Matka moja (skoro już musi święcić pokarm) czyniła to przynajmniej bardziej dyskretnie. Na co Ojciec miał odpowiedzieć, iż Jego Małżonka już dawno jest osobą dorosłą, więc nie będzie Jej dyktować, co ma robić i jak się zachować. Poza tym to Matka, gdy byłam dosłownie kilkuletnią dziewczynką, nauczyła mnie pacierza podkreślając, iż za wszystko mamy Bogu dziękować. Dopilnowała też, by nie przyszło mi czasem do głowy wstąpienie do jakiegokolwiek sowieckiego stowarzyszenia – nie należałam w szkole nie tylko do „komsomołu”, ale nawet do – w sumie dość „niewinnej” – organizacji pionierskiej. Uczyła mnie w ten sposób wierności przekonaniom i unikania kompromisów z własnym sumieniem. Niejednokrotnie mogłam zresztą przekonać się, że w kwestiach dotyczących przekonań i wartości Matka jest osobą o niezachwianych zasadach, rzadkiej konsekwencji i jakże często również odwadze.

Gdy Ojciec osierocił mnie w lipcu 1968 roku, miałam zaledwie 11 lat – ukończyłam właśnie 4. klasę szkoły ogólnokształcącej i 3. szkoły muzycznej. Jego odejście przeżyłam bardzo głęboko, ale Matka – już w ogóle była w kompletnej rozsypce. Niemal ciągle płakała i prawie codziennie – przez cały rok – biegała na cmentarz Łyczakowski, paląc znicze, znosząc na grób niezliczone ilości kwiatów i oczywiście modląc się nieustannie. Podejrzewam, iż właśnie wtedy postanowiła sobie, że postara się zrobić wszystko, czego życzyłby sobie Ojciec, gdyby żył. Otóż jednym z marzeń mojego Ojca było, bym kształciła się w kierunku muzycznym (podobno marzył, bym została pianistką). Niestety ja, mimo, że po śmierci Ojca kontynuowałam naukę muzyki, w pewnym momencie zaczęłam myśleć o studiach filologicznych (o anglistyce), ponieważ miałam wyraźną łatwość w uczeniu się języków obcych. Natomiast dobre wyniki w szkole muzycznej musiały być okupione godzinami ćwiczeń na fortepianie, a poza tym miałam wprost „patologiczną” tremę przed każdym popisem scenicznym (odbywały się regularnie, w połowie i w końcu roku szkolnego). Głównie z tego powodu w wieku chyba 15 lat oświadczyłam, że mam już dość nauki muzyki, po prostu mam inne plany na przyszłość. Matka zareagowała na to wprost dramatycznie (chyba nawet popłakała się), zresztą argumenty miała nie do obalenia. Ojciec mnie kochał przecież ponad wszystko i wręcz błagał Matkę, by dopilnowała, abym kształciła się muzycznie. Poza tym Matka przysięgła Ojcu, że zrobi wszystko, co od niej zależy, aby stało się tak, jak On sobie życzy. Najbardziej „zadziałał” chyba jednak kolejny argument – mianowicie, że jeśli podejmę studia muzyczne, Matka obiecuje mi solennie, iż zadba, abym zawsze miała ubiory, o których marzę. Tak, Matka dobrze orientowała się gdzie jest mój „czuły punkt” – właściwie od dziecka byłam „strojnisią”. Suma summarum ukończyłam studia muzyczne z tzw. „czerwonym dyplomem” (w Polsce zwanym „z paskiem”). Nie obyło się oczywiście bez komplikacji, spowodowanych m.in. moim „wpakowaniem się” w związek małżeński (który zresztą okazał się nietrwały) już po drugim roku nauki. Gdy na piątym roku studiów urodził się synek Mieczyk (imię otrzymał po swoim pradziadku, o którym właśnie pisałam pracę magisterską) – Matka moja przejęła na siebie większość obowiązków, związanych z opieką nad dzieckiem – nie bacząc na to, że zawsze była przepracowana. Wszystko po to, bym mogła spokojnie i godnie skończyć studia. Również w kolejnych latach wspierała mnie ze wszystkich sił w moich naukowych planach i ich realizacji, a także – w wychowywaniu Mieczysława. Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że zdecydowaną większość moich osiągnięć zawdzięczam właśnie ukochanej Matce. A Ojciec, patrząc wtedy na nas z góry, na pewno się rozradował. Może to wydać się niezwykłym, ale Matka moja posiadała jakąś wręcz nieodpartą potrzebę poświęcania się dla najbliższych: dla Ojca, dla mnie, następnie dla ukochanego wnuczka. Koleżanka Matki opowiadała, iż była świadkiem sytuacji, jak Paulinka będąc dziewczynką może dziesięcioletnią, uciuławszy kilka „sierocych” grosików kupiła jakiś smakołyk z myślą o młodszym braciszku Stasiu i przyniosła mu go, nawet nie skosztowawszy. Zadziwiający wprost altruizm i szlachetność charakteru!

Matka odznaczała się niewiarygodnym hartem ducha i optymizmem, twierdziła zawsze, że nie ma sytuacji bez wyjścia („gdy Bóg zamyka drzwi – otwiera okno”) – potrafiła zaradzić nawet naprawdę trudnym sytuacjom życiowym. Ileż to razy, gdy miałam chwile zwątpień i rozczarowań – Matka z mocą przekonywała mnie, iż na pewno nadejdzie taki moment w moim życiu, że będę mogła spełnić swoje plany i marzenia. I po większej części Jej słowa okazały się prorocze. Matczyny optymizm był zresztą „zaraźliwy”, oddziaływał pozytywnie na otoczenie, zwłaszcza że odznaczała się wrodzonym, chwilami nieco rubasznym poczuciem humoru, którym niekiedy „tryskała na wszystkie strony”. Będąc baczną obserwatorką, potrafiła w osobach świeżo poznawanych dostrzec pewne charakterystyczne szczegóły bądź słabostki, które następnie dowcipnie puentowała; ubaw był przy tym czasem po pachy. Wspominam o tej stronie usposobienia mojej Matki między innymi dlatego, że doświadczenie życiowe utwierdziło mnie w przekonaniu, że ta cecha – wypływająca zresztą z wrodzonej bystrości umysłu i zdolności szybkiego kojarzenia – u kobiet zdarza się raczej dość rzadko. Nawet złożona chorobą, będąc właściwie przykutą do łóżka Mamusia moja nie tylko starała się zachować pogodę ducha – a nawet czasem żartować – ale dodawała otuchy również najbliższym, godzinami modląc się w ich intencji na różańcu. Odeszła 13 czerwca 2006 roku o 12:30 – w kościele p.w. Św. Antoniego (do którego modliła się często) trwała właśnie uroczysta Msza odpustowa. A pół wieku wcześniej w tym samym kościele przy ulicy Łyczakowskiej we Lwowie, Rodzice moi związali się sakramentalnym węzłem małżeńskim…

Pierwszego stycznia br. minęła setna rocznica urodzin Pauliny Sołtys – kobiety, która w życiu Adama Sołtysa odegrała rolę szczególną. Świadom tej roli swojej małżonki, dosłownie na kilka dni przed śmiercią Ojciec (na kartce papieru nutowego) napisał: „Moją żonę Paulinę kochałem i kocham do ostatniej chwili całym sercem, całą duszą – przede wszystkim za to, że jest tak bezgranicznie dobra, wierna, uczciwa, bezgranicznie pracowita, skromna, nigdy o sobie nie myśląca, a tylko o mnie i o dziecku – o naszej jedynej, ukochanej córce Marylce. Nigdy nie myślałem, że spotkam takiego Anioła na skłonie mego życia”. Notatkę opatrzył symbolicznym tytułem „Testament serca”.

Maria Ewa Sołtys

Tekst ukazał się w nr 5 (441), 15 – 25 marca 2024

X