Jak pisano o teatrze przed wojną

Jak pisano o teatrze przed wojną

W chwili oddania tego numeru w ręce Czytelników zakończą się imprezy 7. Polskiej Wiosny Teatralnej i będą mogli Państwo przeczytać reportaże z tej imprezy.

Przed wojną recenzje spektakli teatralnych przyciągały widza, bądź też odstraszały go od wizyty w teatrze. Wszystko zależało od punktu widzenia recenzenta. Na łamach prasy lwowskiej ukazywały się regularnie recenzje premierowych spektakli i opisy wydarzeń teatralnych. Wiek Nowy miał „swoich nadwornych” krytyków teatralnych – Kazimierza Bukowskiego (sztuki dramatyczne) i prof. Lesława Jaworskiego (sztuki muzyczne).

Rubryka, w której zamieszczano ich recenzje, nosiła nazwę „Z ŻYCIA TEATRU”. Zajrzyjmy do niej, by dowiedzieć się czym żył przedwojenny teatr we Lwowie…

„Studio” Wandy Siemaszkowej
Znakomita nasza artystka dramatyczna pani Wanda Siemaszkowa, która tak piękną kartę, zdobyła sobie w rozwoju teatru polskiego w kraju i za Oceanem, przystępuje do zrealizowania planu, któremu serdecznie przyklasnąć należy. Pani Siemaszkowa zakłada mianowicie we Lwowie specjalną Szkołę dramatyczną „Studjo” dla kształcenia adeptów sztuki scenicznej w duchu nowoczesnych problemów aktorsko-teatralnych. W program nauki wchodzą: dykcja, deklamacja, gra sceniczna, gestyka i mimika, studjum ról, oraz wykłady teoretyczne z dziedziny teatru, literatury dramatycznej i zagadnień sztuki aktorskiej.

Kurs przygotowawczy rozpoczyna się już 1 kwietnia i potrwa do końca czerwca, poczem od jesieni rozpocznie się normalny kurs w połączeniu z systematycznem przygotowywaniem adeptów i adeptek do pracy sposobem podyktowanym w Szkole dramatycznej „Studjo”.

„Pani Pick na audiencji” burleska w 3 aktach Emila i Arnolda Golzów
Duże powodzenie „Jej chłopczyka”, bezpretensjonalnej, bulwarowej farsy paryskiej, podsunęło zapewne kierownictwu teatrów miejskich nieszczęsną myśl wystawienia tej bezdennie głupiej i naiwnej „burleski”, sfabrykowanej ad usum Wiednia przez panów Golzów. Ale gdy w cyrkowym „Jej chłopczyku” bawi rdzennie francuski humor sytuacyjny, „Pani Pick” pozbawiona jest wszelkich najkardynalniejszych atutów, wymaganych nawet od takiej szopki, spreparowanej „gwoli pocieszenia stroskanych serc”. W obecnych czasach, gdy teatr przechodzi silny kryzys i gdy o niebo lepsze komedie polskich autorów czekają napróżno na światło lwowskich kinkietów, sprowadzanie tak tandetnego towaru aż z Wiednia, jest conajmniej lekkomyślnością.

Jedyne, co zdaje się usprawiedliwieniem jest zapewne to, że (jak głosi szumnie afisz teatralny) farsa panów Golzów grana była w Wiedniu kilkaset razy. Bardzo możliwe. Niewymownie naiwna historia pani Pick, która przez pomyłkę dostała się na audjencję do „Jego Wysokości” i uzyskała jego względy przy pomocy nieporozumień z gęsią, mogła bawić Wiedeńczyków i działać na ich sentyment ze względu na niedalekie choćby wspomnienia cesarskie. Przytem typ żydówki, zachwyconej dworem i zetknięciem się z arcyksięciem, czy cesarzem, związany jest ściśle z lokalnym nastrojem Wiednia. Przeniesiony na grunt obcy nie posiada żadnej siły humoru i wywołuje tylko uczucia niesmaku i nudy. Nie ratuje go nawet kilka weselszych scen i powiedzeń w akcie drugim.

Sztukę grano naogół gładko, ale bez przekonania. Dużo życia, temperamentu i humoru włożyła w swoją doświadczoną grę p. Michnowska, ale naturalny jej wdzięk kobiecy nie zgadzał się z krzykliwą jaskrawością typu, jakiej wymagała rola. Pełną uroku była p. Klimontowiczówna, zgrabnie odegrała swój epizodzik p. Wołoszynowska. Szlachetny trud reżysera p. Okoroickiego i artystów był stracony, bo sztuka przeszła bez wrażenia.

„Król kawy” operetka Artura T. Mullera
Doczekaliśmy się nareszcie operetki polskiego kompozytora i to w dodatku operetki, która w zupełności zasługuje na miano dobrej, mogącej bezwzględne wytrzymać konkurencję z całym szeregiem importowanych utworów zagranicznych, które wdzierają się stale na nasze sceny, mimo swojej, niejednokrotnie niezbyt wielkiej wartości.

Młody kompozytor lwowski dał dzieło zapewne niewolne od pewnych usterek, dał jednak pracę zakrojoną na poważne rozmiary, pisaną z dużym rozmachem, dobrem znawstwem środków, odpowiadającą duchowi czasu. Nie stwierdziłbym, by operetka p. Mullera miała na sobie wyłączne piętno internacjonalizmu (tańce!). Płynie z czasem, z falą, która się toczy w chwili dzisiejszej – to prawda, ale kto bacznie słucha tej muzyki, dosłucha się w niej napewne motywów zabarwionych słowiańskim sentymentem i to uważam za rzecz zupełnie naturalną. Dziwiłbym się nawet, gdyby te motywy, bezwzględnie zretuszowane, nie wpływały na charakter muzyki, ale są? Inwencja p. Mullera płynie tem korytem, jakiem płynie u szeregu współczesnych kompozytorów. Nazwałbym p. Mullera kombatantem I. Kalmanna, który na niego wywarł niewątpliwie silny wpływ. I temu również się nie dziwię zupełnie! Muzyka Kalmannowska narzuca się każdemu, zawojowawszy nasze i obce sceny.

Nie znaczy to, by nasz kompozytor kroczył niewolniczo śladami twórcy „Księżniczki czardasza”, czy też „Maricy”, jest pod jego wpływem, tak jak ongiś wielu kompozytorów było pod wpływem Straussa, czy Offenbacha. Jeśli się w pracy p. Mullera trafiają i jakieś (podświadome), reminiscencje, to nie wpływają w zupełności na wartość operetki, która może śmiało konkurować z innemi dziełami z pod znaku lekkiej Muzy (twórczość w tej dziedzinie jest fatalnie trudna!). Muzyka p. Mullera jest potoczysta, melodyjna, piękna, łatwo uchwytna, słowem posiadająca dużo walorów utworu, który powinien na dłużej ostać się na naszej scenie, o-o więcej! – próbować lotu i za granicę.

Usterki widzę w czem innem! Operetka jest za długa i pewne skróty są i konieczne i wskazane. Pomijam atmosferę premierową, która zawsze wywołuje jeden i ten sam objaw, iż przedstawienie się przeciąga, pewne skróty i pozatem są koniecznie potrzebne.

Wystawiono operetkę bardzo pięknie I z widoczną starannością, pragnąc debiut kompozytorski p. Mullera postawić w najlepszem świetle. Tą dobrą wolę naszego doskonałego zespołu artystycznego, czuło się na każdym kroku. Z pełnią życia i werwy, doskonale i ze znawstwem lekkiej muzyki i jej specjalnych wymogów dyrygował operetką p. Leszczyński, trzymały się dzielnie i orkiestra i chóry, nie mówiąc nawet o solistach. Zbierała żywe oklaski p. Grabowska w roli Viery, p. Kasprowiczowa, jako Ferdynanda Martez, zbierali je p. Wawtzkowicz, ujmujący w grze dyskretnej i bardzo pięknym śpiewie, p. Tatrzański, jak zawsze niezrównany w swych pomysłach, kapitalny jako Spitzer-Fontanos i wszyscy inni, którzy brali współudział w tej interesującej nowości. Doskonale zaprezentował się balet i w scenach zbiorowych, ujętych w piękną formę i w ensemblach.

O dekoracjach p. Balka tym razem powiem tyle, że dostały im się żywe oklaski, zwłaszcza pięknie pomyślanej dekoracji aktu III. Były one miarą ich artystycznej wartości, u nas zaś sensacją omal nieznaną. Reżyserował p. Tatrzański; nazwisko wystarczy również za wszelkie pochwały, mówi samo za siebie!

P. Mullera przyjmowano bardzo serdecznie, obdarzając go kwiatami, nieustanny zaś aplauz ze strony publiczności był dowodem, że praca jego podoba się i że można jej rokować pomyślną sceniczną przyszłość.

Jarosław Iwaszkiewicz, „Lato w Nohant”. Nina Andrycz (Solange, od lewej) i Maria Przybyłko (Georg Sand), 1936 r. (fot. culture.pl)

„Horsztyński” dramat w 5 aktach J. Słowackiego.
Gościnny występ Romana Żelazowskiego
Uroczyście i poważnie było onegdaj w Teatrze Wielkim. Ze sceny przemówił najczystszą poezją gorącego bólu Juljusz Słowacki. Obok „Róży” Żeromskiego i „Między nocą i brzaskiem” Tadeusza Rittnera, jest to w tym sezonie trzecia z rzędu sztuka, w której pozwolono przyjść do słowa poetom. A poezji potrzeba jak najwięcej zarówno teatrowi, jak publiczności. Wysoki poziom, do którego dostrojony był zawsze teatr lwowski, powinien być dominujący i obowiązujący. Nastrój wielkiej kultury słowa musi działać pobudzająco na artystów, duszących się w atmosferze pospolitych tragikomedyj codzienności i na publiczność, dla której kryształowe słowa wieszcza powinny być źródłem odżywczem na pustyni dzisiejszego doszczętnie zmaterializowanego życia.

Jeśli we wznowionym niedawno „Mazepie” wyśpiewał Słowacki krwawą pieśń miłości, przesyconą burzą gwałtownej i nienasyconej namiętności, to w „Holsztyńskim” zamknął tragedję bólu narodowego. Bezdenny smutek wieje z tego dramatu, który powstał niewątpliwie w chwilach głębokiego cierpienia wewnętrznego i depresji duchowej Słowackiego. Jak mary, snują się co krok, wspomnienia osobiste i echa niedawnej przeszłości. Ten ton rozpacznego bólu i niezagojonych ran jest bezwzględnie zasadniczy. Nie wiadomo, jak wyglądałby dramat w ostatecznym kształcie, gdyby go Słowacki dokończył.

Jednak nawet w tej zdefektowanej formie wybija się na pierwszy plan tragedja Szczęsnego, synowca sprzedajnego hetmana, tego „polskiego Hamleta”, jak go słusznie nazwano. Szczęsny walczy napróżno z dławiącą go bezsilnością własną, z przeżerającym go jadem zwątpienia i pesymizmu. Czuje nieustanne wyrzuty sumienia, które niweczą w zarodku każdy poryw jego woli, każdy przebłysk obudzonej energji. Jest marjonetką w rękach losu. Miłość, sprowadzona na drogi fatalnego zbiegu okoliczności, zadaje mu bolesny cios ,uczucie patriotyczne zatrute jest jadem hańby ojca. Tragedja Szczęsnego jest osią dramatu, bo na Szczęsnym spoczywa cały ciężar fatalnych nieporozumień i kaprysów losu.

Natomiast ponura historja Horsztyńskiego, zakończona jego samobójstwem, jest jedynie głównem ogniwem w łańcuchu tragicznych wydarzeń, które sprowadzają ostateczną klęskę Szczęsnego. Stąd przypuszczać należy, że Słowacki byłby dał zasadniczo inny tytuł swojemu dramatowi, niż to uczynił świetny badacz twórczości Słowackiego prof. Małecki. Brak tytułu, charakteryzującego całość, a szczególniej całego szeregu scen i powstałe stąd niedomówienia wpływają na dość skomplikowany i niejasny przebieg tragedji, zatopionej ponadto w ponurym nastroju smutku i pesymizmu.

Mimo to bije z niej potężny rozmach dojrzałego już talentu dramatycznego Słowackiego, który w osobach Hetmana, Szczęsnego, Amelji, Salomei i Sforki dał szereg doskonale postawionych postaci o niezwykle subtelnym i wyraźnym rysunku psychologicznym. Porywa też, jak zwyczajnie wspaniały dialog, błyskający giętką jak szpadą i tęczowa muzyką słów, tą cudowną poezją mowy Słowackiego, której na zawsze pozostał mistrzem niedoścignionym.

Wystawienie potężnego dramatu ujawniało poważny wysiłek. Ujęcie fragmentarycznych scen, rojących się od niedomówień i urywków, w zwartą całość, wymaga starannej i rzetelnej pracy inscenizacyjnej. Reżyser dyr. Barwiński wybrnął z zadania zwycięską ręką i dał przedstawienie bardzo umiejętnie skomponowane, pięknie opracowane w najdrobniejszych szczegółach.

Stefan Żeromski, „Uciekła mi przepióreczka”. Przedstawienie amatorskie Koła Akademickiego z 1925 r. (fot. malanowicz.eu)

Wznowienie „Horsztyńskiego” było równocześnie radosnem powitaniem na scenie rekonwalescenta, znakomitego artysty Romana Żelazowskiego, który w prawdziwie mistrzowski sposób odtworzył tytułową postać. W grze jego, pełnej doskonałej wnikliwości psychologicznej i subtelnej sztuki wżywania się w kreowaną postać, odżył znowu wspaniały kunszt wielkiego aktora, który przez tyle lat święcił triumfy na scenie lwowskiej. Gorące oklaski, jakiemi obdarzono artystę świadczyły wymownie o radości, jaką powitano jego powrót na scenę.

Trudną postać Szczęsnego oddał Szyndler z wielką troskliwością o „hamletowy” jej charakter, grając inteligentnie, subtelnie, z dużem odczuciem tragicznego konfliktu i należytem uwydatnieniem wewnętrznych walk. Mocną, bardzo plastycznie zarysowaną i bardzo dobrze dramatycznie postawioną postać stworzył p. Guttner jako Hetman. Pełna wdzięku była p. Lewicka, pięknie zagrała Salusię p. Ładosiówna. Dobrze i starannie opracowane typy stworzyli inni aktorzy Składnie wypadły sceny zbiorowe.

„Manon” z p. Ewą Turską-Bandrowską
W ostatnich dniach wznowił Teatr Wielki Massenetowską „Manon” przypominając, po dłuższym czasie, tą zawsze interesującą płynnością melodyj i pięknem faktury, operę naszej publiczności. Obowiązki zawodowe uniemożliwiły mi wysłuchanie całości, to jednak, co słyszałem i widziałem uprawnia mnie do wydania pochlebnego sądu o ekspozycji na nowo na scenę wprowadzonego dzieła.

Bardzo sumiennie przygotowana orkiestra (jak pięknie była zagrana przygrywka do III aktu!), stworzyła doskonały fundament dla świadczeń chóralnych (zespół nasz zupełnie sprostał zadaniu), jako też dla solistów, na których czoło w roli tytułowej wysunęła się p. Ewa Turska-Bandrowska. Gość naszej sceny, którego głos znajduje się w pełni najbujniejszego rozkwitu, zyskał w roli Manon doskonałe pole do wykazania się olbrzymią maestrją śpiewu, pełnem głębi ujęciem postaci bohaterki opery. W galerji ról, które artystka kreuje, Manon należy się bezsprzecznie jedno z czołowych miejsc, w ujęciu zaś ta subtelnie przez nią zarysowana postać, nie ustępuje w niczem postaci Rozyny, Minry, czy Lakme. Śpiew i grę artystki cechuje ogromna, kultura artystyczna, pozwalająca jej wypowiedzieć się w sposób bardzo swoisty. Dzięki niej tak jej Manon, jak jej Gilda, jej Violetta są typami bezwzględnie oryginalnymi, ujmowanymi zawsze indywidualnie, dalekimi od reminiscencji nawet szablonu. Manon p. Turskiej-Bandrowskiej żyje tem życiem, jakie w nią tchnęła subtelnie czująca artystka.

Po wężowych drogach konfliktów życiowych umiała ją przeprowadzić zarysowując jej charakter od chwili, gdy Manon wstępuje w progi życia aż do tej ostatnich słów: „Taka jest historia Manon Lescaut” – bardzo konsekwentnie, a że piękno kreacji podnosiła ujmująca aparycja sceniczna artystki i jej doskonała mimika, zbyteczne, zda się, podkreślać.

Obecna gościna p. Turskiej-Bandrowskiej kończy się wnet, ponieważ artystka powraca do Warszawy. Jakby to było dobrze, gdyby dyrekcja, która wydobyła z pod pyłu zapomnienia „Manon”, zechciała przypomnieć Czajkowskiego „Eugenjusza Onegina”, w którym p. Turska-Bandrowska kreuje po mistrzowsku posłać Tatiany. Byłoby przyjęte bardzo przychylnie przez naszą publiczność – nie wątpię!

Artystom, którzy współdziałali w ekspozycji „Manon” należy się poważne uznanie. Obok p. Cyganika, doskonałego w roli gwardzisty Lescauta, wysunął się p. Perkowicz, który kreował postać kawalera de Grieux, ujmujący śpiewem i p. Tarnawski, jako hrabia de Grieux.

Najlepsze swoje chęci i świadczenia włożyli pozostali artyści w swoje role, zasługując na wielkie pochwały. Reżyseria, której podjął się p. Tarnawski, była bardzo staranna.

Antoni Słonimski „Rodzina”, 1934 r. (fot. culture.pl)

Wieczór taneczny Dani Darling
Jest w życiu jedna jedyna wartość, której, gdy minie, nie zdobędzie się za żadną cenę, za żadne skarby – dzieciństwo i wspomnienia z niem związane. Ta refleksja przychodzi mi zawsze na myśl, ilekrotnie widzę na deskach sceny produkujące się dzieci, zwłaszcza w dziedzinie tańca. Chodzi o drobiazg, jakiż jednak niesłychanie ważny, chodzi o to, czy to dziecko w chwili, gdy dorośnie i, gdy skarb dzieciństwa nie będzie do odzyskania, nie będzie miało zasłużonej pretensji do życia, do swoich, że go pozbawiono tego, co w życiu jest najcudniejsze – przeżyć prawdziwego dzieciństwa. W świetle kinkietów, wśród huraganu oklasków, wśród, kwiatów rzucanych pod nogi, niema ono czasu dojrzeć tych wspomnień, bez których może ono być w uśmiechu swym smutne. Refleksje te mogą nie restryngować świadczeń produkujących się cudownych dzieci, bo i dzisiejsze, bardzo realne, pełne szalonego tempa życie – bywa inne. Kiedyś bywało inaczej i takie wspomnienia stanowiły prawdziwy skarb!

Dania Darling chce tańczyć – wierzę w to. Umie już bardzo wiele, jak na swoje młodziutkie, dziecinne lata, posiada dużo sprawności technicznej, zna sporo arkanów, które ze względu na jej obecny rozwój fizyczny mogą jej być dostępne, pracując dalej osiągnie niewątpliwie wyżyny. Po onegdajszych produkcjach można o tem nie wątpić. Znać w nich usilną pracę, staranne przygotowanie, przebija z nich wybitna muzykalność. Zobaczyć Danię w jej produkcjach warto. Program jej zawiera szereg utworów, które pozwalają jej kolejno wykazywać się coraz to nowemi wartościami i ze względu na to uważam go za bardzo zgrabnie zestawiony.

Z produkcji jej stawiałbym najwyżej: „Chief HokUm” (taniec indyjski) i w chińskim ogrodzie (fantazja wschodnia). Mimo, iż w utworach tych jest najmniej dzieckiem i że przebija z nich najsilniej nauka, są istotnie piękne. Widza interesują pozatem liczne inne ujęcia, wśród których tu i ówdzie błyska wyraźnie ton dziecinności małej tancerki, nie lubiącej poza tem strasznie wszelkich okryć na głowę, które (to jest bardzo miłe) z dziecinną enęrgją umie po skończonym tańcu zedrzeć z głowy stając przed publicznością z kaskadą bujnych włosów – prawdziwe dziecko.

By niem była i jak najdłużej została – tego jej specjalnie życzyć należy.

Została zachowana oryginalna pisownia

Opracował Krzysztof Szymański
Tekst ukazał się w nr 8 (276) 28 kwietnia – 15 maja 2017

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X