Internet jest dla nas, nie my dla niego rys. uon.gov.ua

Internet jest dla nas, nie my dla niego

Mieszkając poza Polską, do tego jeszcze w ukraińskim, prowincjonalnym mieście, codziennie dziękuję Bogu za internet. To on pozwala mi pozostawać w domu, a jednocześnie działać w całej Ukrainie, Polsce, Europie, w Ameryce, rozmawiać z dalekimi Przyjaciółmi, „spotkać się” z rodziną. To on jest moim „oknem na świat”. Dobrodziejstwa postępu.

Gdy wspominam swoje pierwsze lata po przyjeździe do Ukrainy i to, jakim był ówczesny internet – telefoniczne kartki, „internetowe numery” telefonów, komputerowe kluby, nieprzespane „internetowe noce” – odnoszę wrażenie, że wspominam jakąś inną, kamienną epokę, a może nawet „erę dinozaurów”. Owszem, dwadzieścia lat temu entuzjaści postępu przewidywali, że internet zrewolucjonizuje nasz świat – no i zrewolucjonizował! Internet i to wszystko co się dookoła jego sieci „kręci” stało się tak potrzebne, tak nieodłączne od naszych działań, że trudno sobie wyobrazić możliwość życia bez niego. Swoją drogą ciekawe jakim będzie ten nasz świat za kolejnych lat dwadzieścia! To jednak „luźne myśli” tylko.

Póki co korzystam z dobrodziejstw postępu – od wielu lat każdy dzień zaczynam od internetowej „prasówki’. Pobieżnie przeglądam internetową prasę – od prawa do lewa – „zatrzymując się” dłużej na interesujących mnie artykułach. Czytam, myślę, złoszczę się i cieszę.

Podejrzewam, że nie tylko ja tak swój dzień zaczynam. Zapewne nie tylko ja chcę wiedzieć co się w Polsce i w świecie dzieje i chcę rozumieć dlaczego tak się dzieje właśnie. Także – chcę umieć przewidzieć, co, gdzie, kiedy i jak się będzie działo (przepraszam – trochę to zagmatwane, ale to właśnie tak!). Internet daje taką możliwość. Można czytać prasę z całego świata – od Warszawy, Londynu, New Yorku po Tokio. W ciągu kilku chwil, nie wychodząc z domu, można się dowiedzieć co, kto, gdzie i kiedy. Do tego, jeśli się poświęci chwil kilka, można przeczytać opinie i komentarze wyjaśniające dlaczego tak jest właśnie. Proste, przyjemne, korzystne. Wiarygodna informacja, rzetelne komentarze. Przynajmniej teoretycznie.

Niestety, nie wiem czy to mój rozum się starzeje w taki paskudny sposób, czy to dziennikarstwo staje się tak „nowoczesne”, lecz z nawału tekstów ozdobionych „pięknymi”, wytłuszczonymi nagłówkami coraz trudniej mi jest „czystą” informację „wyłuskać”, coraz rzadziej mogę przemyślany i uczciwy komentarz przeczytać. Znowu – zapewne nie tylko ja podobne odnoszę wrażenie.

O tym, że nie każda (znaleziona w internecie) informacja jest prawdziwa chyba nie muszę nikogo przekonywać. Ba! Znaczna część internetowych informacji to bzdury! I gdyby to tylko „zwyczajne”, internetowe bzdury były! Niestety, to nie są jedynie „prywatne” wpisy i komentarze „na portalach” społeczności internetowych. Falsyfikacją rzeczywistości coraz częściej zajmują się cieszące się dotąd opinia „poważnych źródeł” gazety i dziennikarze. W jakiś dziwny sposób uległa zatarciu, zniknęła granica dzieląca „prasę” od tzw. „żółtej prasy”. Tym samym, o ile niegdyś przeczytanie w gazecie o tym, że urodziła się owca z ludzką głową jednoznacznie wyznaczało pozycję publikującej podobne „sensacje” gazety, o tyle dzisiaj gazeta drukująca ostrzeżenia przed szczepionkami (w których Bill Gates umieścił „chipy” dzięki którym będzie mógł nas kontrolować), cieszy się mianem „poważnego” źródła informacji – ale to na marginesie tylko.

Straszną choroba „toczącą” internetowe (i nie tylko) dziennikarstwo i publicystykę jest ich skrajne uzależnienie od skrajnie spolaryzowanej sceny politycznej. Więcej! Różnica pomiędzy politykiem i dziennikarzem (publicystą, ekspertem, komentatorem) jest coraz mniej zauważalna, a w związku z tym, że w dzisiejszej polityce coraz mniejszą wagę przywiązuje się do metod, a coraz większą do osiągnięcia celów (za wszelką cenę), to i dziennikarstwo podobne zaczyna wyznawać zasady.

Problem – prasa już dawno stała się realną „czwartą władzą” i jako taka nie „stoi obok” i nie komentuje, a jest współtwórcą i niebywale ważnym elementem politycznego życia. Schlebia jednym politykom i zaspokaja jedne oczekiwania społeczne, atakuje i krytykuje drugich i drugie. Niekiedy także – realizuje polityczne zlecenia. Przy czym – już pisałem – ważne jest osiągnięcie celu, a nie to jakie do niego wiodą środki. Dlatego w dzisiejszym dziennikarstwie tworzenie bądź pomijanie faktów, tendencyjność komentarzy i opinii, nierzetelność, manipulacje, „chwyty” erystyczne, najzwyklejsze łgarstwa wreszcie – to są wszystko dozwolone chwyty!

Oczywiście nie sposób pominąć pytania o „kasę”. Cóż – część „wielkiej kasy” jest w rękach polityków. Urzędowe prenumeraty, urzędowe i nieurzędowe reklamy, konferencje przeróżne, granty wszelakie, programy, wykłady, tytuły, stanowiska, nagrody i odznaczenia – wszystko to (w większym lub mniejszym stopniu) powiązane jest z politykami i polityką. Dlatego ci, którzy chcą do tych „kieszeni” sięgnąć muszą tej „kasy” szafarzom służyć, muszą sie wykazać, muszą być „pożyteczni”. No i są – niestety. Dlatego – jeśli to komuś z „wielkich i ważnych” wygodne – wielu z piszących jest gotowych nas przekonywać, że białe tak naprawdę jest czarnym (odwrotnie też oczywiście). Stąd bierze się „powódź” tekstów – artykułów, komentarzy, opinii, ekspertyz, prognoz – zniekształcających rzeczywistość, gmatwających oczywiste, relatywizujących wartości. Wszystko to pisane „zgodnie z zapotrzebowaniem” jakiejś grupy, partii, frakcji, osoby. Wszystko to „hula” po internecie. Znowuż (jedynie na marginesie problemu) zaznaczam – to choroba nie tylko polskiemu dziennikarstwu właściwa.

Od dawna mieszkam poza Polską i jestem stęskniony wiadomości z kraju. Interesuje mnie także „polski punkt widzenia” na (nie tylko polskie) problemy. Jakieś osiem lat temu, kiedy to upolitycznienie gazet i – eufemistycznie powiedzmy – nierzetelność ich tekstów stały sie dla mnie „niestrawne”, na profilu w pewnej internetowej sieci społecznościowej zamieściłem apel z prośbą by zarekomendowano mi internetowe wydanie rzetelnej gazety. Takiej w której nie mieszano by informacji z komentarzem, która by nie starała się złego nazywać dobrym, szlachetnego podłym. No dobrze, takiej która to nieczęsto robi!

No i nic z tego! Moi Przyjaciele nie potrafili pomóc! Co ważne – mam przyjaciół różnych, od „prawa” do „lewa” (prawda, bez skrajnych wariantów). Tak więc, ci moi „różni” przyjaciele, wyznawcy przeróżnych idei, stronnicy i przeciwnicy partii wszelakich nie potrafili znaleźć żadnego „tytułu” (o dziennikach mowa), który z czystym sumieniem mogliby nazwać obiektywnym. Co znamienne i co o ich uczciwości (i mądrości) świadczy – nie usiłowali mi oni wcisnąć sztandarowych tytułów swoich politycznych opcji.

Pozostało mi więc jedno, bardziej jak niedoskonałe rozwiązanie. Czytam wszystko! „Od prawa do lewa”! Konserwatystów, liberałów, zielonych, biało-czerwonych, czarnych (!), czerwonych, białych (!), tych co „za” i tych co „przeciw”. Jasne, omijam niektóre, już w nagłówku trącące brednią bądź manipulacją teksty, jednak czytam wiele. Cóż, to prawda – codzienne przeglądanie kilkunastu dzienników (nie tylko polskich) zajmuje czas, wymaga cierpliwości, angażuje uwagę. Niestety samo przeczytanie tego wszystkiego wcale nie jest końcem trudów! Po przeczytaniu trzeba to wszystko jeszcze „opracować”, czyli przesiać przez „sito” zdrowego rozsądku, odrzucić niedorzeczne, skonfrontować tak z własną wiedzą, jak i z innymi informacjami, przemyśleć. Jeśli chce się wiedzieć – inaczej się nie da! Ja wiem – piszę o sprawach niby oczywistych, tyle, że w tym zdaniu kluczowym jest słowo „niby”…

Otóż i „dotarliśmy” do moich ulubionych – „zdrowy rozsądek” i „myślenie” – do których używania niestrudzenie zachęcam i namawiam (praktycznie zawsze i wszędzie). Jeśli, czytając prasę, chcemy zobaczyć chociaż zbliżony do prawdziwego „obraz” to bez nich – „ani rusz”! Tak się bowiem rzeczy mają, że docierająca do nas informacja jest dla potrzeb jej „dostawców” (i innych) najczęściej tak zmodyfikowana”, że bezwarunkowa w nią wiara jest równa brakowi rozwagi. Przecież fałszywe wyobrażenie świata nie może być podstawą do słusznych decyzji.

Konkretnie? Ot, chociażby jakiekolwiek wybory! Wybieramy, głosujemy, obdarzamy władzą, dajemy dostęp do pieniędzy. Kto chce mnie przekonywać, że dziennikarze, eksperci, prognostycy piszący swoje „przedwyborcze” teksty, realizujący audycje i programy, udzielający wywiadów nie mają wpływu na nasze decyzje jak głosujemy? Dwa pytania. Pierwsze – czy oni WSZYSCY są rzetelni, uczciwi, kompetentni i obiektywni? Drugie – jeśli decyzja o wyborze ma być rzeczywiście naszą to może dobrze by było, by wszystko to co do niej prowadzi przemyśleć samodzielnie, a nie korzystać z przygotowanej przez „eksperta” „kalki”? Stąd potrzebne i myślenie, i zdrowy rozsądek i rozwaga.

W ciągu kilkunastu lat internet stał się potężnym orężem. Oczywiście we wszystkich „internetowych wojnach” nie tyle on sam wojuje, co daje możliwość wojowania swojemu „nadzieniu”. Począwszy od portali społeczeństw internetowych, przez internetowe wydania gazet, na dostępie do filmów i audycji kończąc – niemal w każdym domu mamy dostęp do powodzi informacji, ocen i opinii praktycznie o wszystkim. Informacji często sprzecznych, sensacyjnych, apokaliptycznych czasami. Od pandemii, poprzez lądowanie na Marsie, „czarne” komety i asteroidy, na wszelakich dyskryminacjach i wykluczeniach kończąc. Jeśli do łatwości dostępu do takiej informacji dodać jej wybiórczą lub niską wiarygodność (a czasami oczywistą niewiarygodność) i jeszcze „doprawić” to brakiem krytycyzmu przy odbiorze – powstaje fałszywy obraz – odpowiednio reakcje na to co się w nim dzieje też raczej będą nietrafne.

Krytycyzm, zdrowy rozsądek, myślenie – to ostatnia linia obrony przed zalewem fałszywych informacji. To także ostatnia i najważniejsza linia obrony naszej wolności. To prawda, że „zbudować” taką „linię” nie jest łatwo, jednak każdy zbudować ją może. Po pierwsze, trzeba zwrócić uwagę na to, by to nie emocje (w pierwszym rzędzie) kierowały naszymi myślami i działaniami.

Uwaga dla „czytających inaczej”. Sprawa nie w tym by wyrzec się np. miłości czy sympatii, lecz w tym by nie dać się powodować krzykliwym nagłówkom, emocjonalnym, a nie logicznym wezwaniom, by nie stać się ofiarą politycznych i reklamowych technologii. One, wraz z internetem, „wchodzą” do naszego domu. Wchodzą – to prawda, ale to MY decydujemy co z nich z nami zostaje. Więcej, czemu pozwalamy się „prowadzić”. Po drugie – wiedza.

To nawet zabawne, ale internet, tak samo jak stwarza niebezpieczeństwa, tak daje na nie antidotum. Rzecz w tym, że jeśli nie odnosić się do informacji tylko biernie, ale i aktywnie – samemu w internecie szukać, porównywać, segregować – to wiele  z „serwowanych” nam w tymże internecie bzdur można bardzo łatwo zdemaskować.

Mało kto jest jednocześnie ekspertem z wirusologii, medycynie, historii, międzynarodowego prawa, dyplomacji itd. Jednak fachowa informacja, którą właśnie dzięki „rozwadze” i „zdrowemu rozsądkowi” da się od steku bzdur i manipulacji odróżnić jest w internecie dostępna. Przykładowo, jest do wyboru: sensacyjny tekst o coronavirusie na popularnym portalu internetowym i trudny, pełen fachowych terminów artykuł w szanowanym przez lekarzy czasopiśmie medycznym. Jeden przeczy drugiemu – który wybierzecie?

Podobnych sytuacji jest więcej – np. moja ukochana historia. Niestety, bardzo często jest ona używana instrumentalnie, „modyfikowana” i „przykrawana” tak, by przeszłością usprawiedliwić współczesność. Jest używana także by straszyć, szantażować, obrzydzać. Co ciekawe – podobne histeryczne (bo jednoznacznie nie historyczne!) harce odbywają się właśnie na emocjonalnym polu, rzadko lub incydentalnie ocierają się o wiedzę, cieszą się niebywałą popularnością. Wymienię tylko kilka „z najbliższego podwórka”: Ukraińcy i Wołyń, Polacy i holokaust, Niemcy i naziści. Przy opisywaniu, omawianiu tych tematów w internetowych tekstach (także tych gazetowych) zazwyczaj tylko okruchy wiedzy, za to „ocean” emocji, a raczej prowokowanie (słowem, stylem, formą, argumentacją) tych emocji u czytelników. Jasne – nie zawsze tak, ale bardzo często – właśnie tak.

Nie chcę by moje „materiały do przemyśleń” odebrano jako krytykę rozwoju i zmian. Cieszy mnie ten cały postęp. To, że dzisiaj jest dla mnie dostępne coś, co lat dwadzieścia temu było niewyobrażalne. Gazety z całego świata na ekranie domowego komputera, zamówienia internetowe (herbatki) z Chin, lekarstwa z Kijowa, książki z Warszawy! Wszystko to bez wychodzenia z przytulnego domku – super!

Nie pamiętam kiedy wysyłałem list – korzystam z internetu i wysyłam wiadomości. Docierają natychmiast, a nie jak list – po kilku, kilkunastu dniach. Przez internet rozmawiam z siostrą i ze schorowaną i niemłodą już mamą – nie muszę „zamawiać” rozmów i płacić horrendalnych pieniędzy. Utrzymuję kontakt z przyjaciółmi z Holandii i Kanady – wystarczy „kliknąć” i już rozmawiamy. Siedząc wygodnie w moim Drohobyczu czytam sobie „Wyborczą”, „Niezależną”, „Więź”, „New York Timesa” i „Europejską Prawdę”. Wszystko to i wiele, wiele jeszcze jest świetne, potrzebne, wspaniałe! Trzeba korzystać! Tylko… By się nie dać zdominować, uzależnić, oszukać, zmanipulować, zastraszyć – nie wolno stać się tego internetu częścią! To on jest dla nas, a nie my dla niego! To my wybieramy, my decydujemy, my oceniamy – tak długo jak potrafimy być krytyczni, samodzielnie myśleć i korzystać ze zdrowego rozsądku. Tym, którzy z tego zrezygnują – pozostaje Bill Gates, szczepionki i jego „chipy”…

Artur Deska

Tekst ukazał się w nr 10 (374), 31 maja – 14 czerwca 2021

Artur Ryszard Deska (1964). Niemłody i brodaty wielbiciel fajki, dobrych książek, filozofii oraz historii. Poeta. Pasjonat zdrowego rozsądku i bezkompromisowy krytyk panoszących sie i rozdętych: relatywizmu tudzież poprawności politycznej. Jesienią 2003 roku, po kolejnym kryzysie (nadciśnienie, serce i cukrzyca) postanowił „dożyć swoich dni inaczej” – złożył w kościele „śluby prywatne”, wyjechał z Polski, osiadł w Drohobyczu i zajął się działalnością charytatywną. Od listopada 2003 roku zastępca Dyrektora Caritas Samborsko-Drohobyckiej Diecezji UGKC. Założyciel i wieloletni Dyrektor Centrum Wolontariatu Caritas w Drohobyczu. „Ojciec” i wychowawca wielu pokoleń wolontariuszy. Współzałożyciel Ukraińskiej Grupy Humanitarnej. Od 2014 roku – opiekun „drohobyckiej” wspólnoty Tatarów krymskich. Mimo cyklicznie powtarzanych i apokaliptycznych diagnoz lekarzy – wciąż żyje i walczy. Motto: „Bóg kocha wariatów...”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X