Gorzki smak Czarnobyla

Nazwa tej, znanej obecnie na całym świecie miejscowości na Ukrainie, pochodzi od niewinnej rośliny czarnobyla – bylicy pospolitej (Artemisia vulgaris L.) – która obficie porastała te okolice. Dziś to słowo oznacza zupełnie coś innego – jest symbolem wielkiej ludzkiej głupoty, panującej swego czasu na 1/6 ziemskiego globu.

Samo miasto należało w XVI-XVII wiekach do klucza zamków Sapiehów, a następnie w XVIII do Chodkiewiczów – rodów, które wystawiły tu zamek obronny, ufundowały kościół Wniebowzięcia NMP i klasztor dominikanów. W Czarnobylu mieszkała też siostra Wacława Rzewuskiego, właściciela Podhorzec na Ziemi Lwowskiej – tyle dawnej historii.

Ta, o której najbardziej pamiętamy, kojarzy się z datą 26 kwietnia 1986 roku. Nawet nie z okresem budowy samej elektrowni i miasta Prypeć, w którym mieszkał personel elektrowni, ale właśnie z tym tragicznym dniem. Radziecka myśl techniczna sławiona była tylko w prasie, zwłaszcza przy okazji kolejnego sukcesu – o porażkach nie wspominano. Jak to wyglądało naprawdę, wielu z nas wie i pamięta. Pamięta te akcje z okazji kolejnych „wielkich dat”, te wzmożone plany produkcyjne, pośpiech towarzyszący uruchamianiu ważnych obiektów. Cóż z tego, że po hucznym otwarciu, zaraz je zamykano na usuwanie usterek i niedociągnięć. Do tego wszystkiego dochodziła jeszcze wszechobecna produkcja wojskowa. Nawet chodziły dowcipy, że na fabryce wózków dziecięcych z wyniesionych części da się zmontować jedynie kałacha.

Tego rodzaju obiekty, jak elektrownie jądrowe, były budowane jako swego rodzaju stacjonarne bomby atomowe. Proszę spojrzeć na Ukrainę: Równe i Chmielnicki – pierwsza linia obrony, dalej Czarnobyl i Nowokonstantynówka (koło Krzywego Rogu), a trzecia – to Kursk (w Rosji), Zaporoże i planowana na Krymie. Zawsze w wypadku „agresji imperializmu” można było je wysadzić, pozostawiając skażoną pustkę. Z ofiarami w ZSRS nikt nigdy się nie liczył.

Oprócz normalnej pracy, czyli wytwarzania energii elektrycznej te obiekty, jako wojskowe, produkowały materiały radioaktywne do produkcji uzbrojenia. Stąd te eksperymenty, które tu prowadzono. Ale gdy eksperyment w laboratorium da się jeszcze jako tako kontrolować, to różne działania na tak olbrzymim obiekcie, jakim jest działający reaktor, są trudne do przewidzenia. I nikt też nie przewidział tego, co stało się 26 kwietnia. Coś tam zawiodło, jakiś czujnik nie zadziałał, jakiś przyrząd pokazał wadliwe dane i… wielkie buum!

Tylko, że to „wielkie buum” było aż tak wielkie, że usłyszał je cały świat i już nic nie dało się ukryć. Nie pomogła propagandowa defilada na 1 Maja, na której Szczerbicki (pierwszy sekretarz KP Ukrainy) szedł ze swoim wnuczkiem, nie pomógł nawet etap Wyścigu Pokoju rozegrany po raz jedyny w Kijowie. W tych dniach ponad sto kilometrów na północ prowadzono wyścig z czasem, wyścig o życie. Nie podawano do wiadomości ile osób już zginęło, a ile jeszcze zginie, zachoruje i przekaże genetyczne modyfikacje kolejnym pokoleniom – tego do dziś nikt nie jest w stanie określić.

Wynikiem tej katastrofy są tysiące opustoszałych hektarów na terenie Ukrainy i Białorusi, wyludniona Prypeć, porastająca bujną roślinnością, i plamy skażonej ziemi, gdzie do dziś szaleją liczniki Geigera. Na szczęście w tym roku ruiny IV reaktora zostały nakryte nową arką-sarkofagiem, której trwałość oblicza się na sto lat. Ten nowy sarkofag jest dziełem światowej społeczności i finansowany był przez wiele państw.

Uczeni tymczasem mają tu kolejny naturalny poligon doświadczalny, gdzie mogą zbadać jak będzie rozwijała się Ziemia po globalnej katastrofie jądrowej. Jak pokazuje życie – przyroda jednak bierze swoje. Po krótkim okresie wypalenia najbliższego terenu roślinność rośnie tam bujniej niż przedtem, wracają różne gatunki zwierząt. Mają tam nieograniczone możliwości rozwoju, bo tam się nie poluje. Wracają też ludzie, którym jest już wszystko jedno. Żyją tam jak mogą, z dostawą chleba raz na tydzień, jedzą to, co im wyrośnie w ogródku i nie zważają, czy to jest skażone, czy nie. Muszą gdzieś żyć, a przecież tam wyrośli i tam były ich domy. Do nich wrócili, a o resztę się nie martwią. W końcu każdy kiedyś na coś musi umrzeć.

Elektrownie zaś atomowe budowane są nadal na całym świecie, bo jest to jednak najtańszy rodzaj energii. Są nowe rodzaje reaktorów, nowe systemy zabezpieczeń, nowe technologie. Ale nadal nie da się przywidzieć jedynie dwóch rzeczy – ludzkiej głupoty i sił przyrody. Przed terrorystami elektrownie są chronione przez wzmożone siły wojskowe i porządkowe. Ale przez siłami natury – nic je nie uchroni. Pokazał to przykład elektrowni atomowej w Fukushimie, uszkodzonej przez fale tsunami.

Korzystajmy więc Państwo z dobrodziejstwa cywilizacji, jakim jest elektryczność, ale pamiętajmy o ofiarach, które jej produkcja pochłonęła.

Krzysztof Szymański
Tekst ukazał się w nr 8 (276) 28 kwietnia – 15 maja 2017

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X