Gawęda wigilijna. Opowieści o niebie i ziemi Wit Tarnawski

Gawęda wigilijna. Opowieści o niebie i ziemi

Zawsze będę pamiętał moją pierwszą pasterkę w Palestynie, dokąd zagnała nas wojna. Nie mogę, niestety, powiedzieć, ażeby to było wspomnienie przyjemne.

Oczekiwało się wtedy Świąt w głębokim poruszeniu duszy. Święta Bożego Narodzenia w ziemi Zbawiciela – to nie było przeżycie zwyczajne. Toteż już na wiele tygodni wcześniej czyniono gorączkowe przygotowania do wyjazdu na pasterkę w Betlejem, u kolebki Bożych Narodzin. Zwołał się na tę wielką chwile wszystek naród polski z najdalszych kątów Palestyny, zamówiono samochody, wyznaczono miejsca zbiórek i – czekano.

Słota rozpętała się na dzień przed wigilią. Słota tamtejsza, nieustanna, stapiająca niebo i ziemię w jeden wodny świat. Przeddzień wigilii spędziliśmy jeszcze w nieśmiałej nadziei, że na samą wigilię się wypogodzi. Ale w miarę upływu godzin zawierucha przybierała tylko na sile – wbijając wszelką nadzieję w rozmokły grunt. Do ulewy dołączyły się przelatujące z trzaskiem grady, a kiedy grad ustawał, dziki wicher pluł ludziom wodą w oczy, nie gorzej od gradu. Innym razem nawet kulawego psa nie wypędziłby z domu na taką pogodę. Ale w tamtą pierwszą palestyńską wigilię nic i nikt nie zdołałby nas powstrzymać. Jakżeż utracić jedyną w życiu okazję wysłuchania pasterki w Betlejem w samej Bazylice Narodzenia! Trudno przecież było wtedy przewidzieć, że będziemy na te betlejemskie pasterki jeździli corocznie, jeszcze przez szereg lat – aż Betlejem stanie się nam takim samym „nie bardzo podłym” miastem, jak tyle innych miast na świecie.

Mieszkałem w tym grudniu 1941 r. wraz z całą moją rodziną, na przedmieściu Jerozolimy Beit-ha-Kerem. Przedmieście to leży na zboczu wzgórz, z których patrzy się poprzez głęboki dół na oddaloną, rozległą panoramę Świętego Miasta, od samej zaś Jerozolimy dzieli je spory kawał nagiego wydmuchu bez domów i drzew, który zresztą w normalnym czasie szybko się mija kursującym co kwadrans autobusie. Z pasterki mieliśmy wracać nad ranem, kiedy żadne autobusy już nie kursują. Byłoby to problemem nawet w pogodne noce, a tym bardziej podczas rozpętanej niepogody. Któż jednak troszczył się w owej chwili o takie rzeczy?

Po wspólnej rodzinnej wigilii wyruszyłem wraz z siostrą i kuzynką na zbiórkę w polskiej stołówce, o ile pamiętam przy ulicy Mamillah, skąd wynajęte autobusy miały nas przewieźć do Betlejem. Włożyliśmy na siebie wszystkie nieprzemakalne stroje, jakie znajdowały się w domu – że każdy wyglądał jak wielowarstwowa głowa kapusty, ale zanim jeszcze dotarło się do miejsca zbiórki, przemokliśmy zarówno od góry jak od dołu. Nie było żadnej ochrony przed zacinającym deszczem i wichrem, który wprost rozrywał okrycia. Przez ulicę Mamillah, leżącą u zbiegu dwu wzgórz jerozolimskich, trzeba było brnąć, jak łożyskiem wezbranego potoku.

Nie pamiętam już dokładnie przebiegu drobnych utrapień na samym miejscu zbiórki. Samochody spóźniały się, ktoś poplątał zamówienia. Przeżyliśmy chwilę dotkliwego lęku, że trzeba będzie zrezygnować z pasterki. W końcu jednak jakieś wozy przybyły i cała kawalkada ruszyła z miejsca.

Droga do Betlejem jest kręta i górzysta, a arabscy szoferzy, jak wiadomo, prowadzą po wariacku. Stare, rozklekotane samochody sadziły przez ulewę i ciemność, jak gdyby diabeł siadł przy kierownicy i chciał nas wszystkich uprowadzić od betlejemskiej pasterki – ku zgubie. Pod dotknięciem samochodowych świateł wyskakiwały z mokrej nocy okrojone strzępy krajobrazu, niepodobne do niczego i groźniejsze, niż sama ciemność.

Napotykane co chwila rozlewiska wody rozchlustywały się z sykiem pod pędzącymi kołami. Na każdym ostrzejszym zakręcie, branym przez kierowców prawie bez przyhamowania, zdawało się, że ześlizgniemy się po rozmokłym brzegu w przepaść. Wreszcie samochody zaczęły hamować, przed nami zamajaczyły mury jakichś budynków i wóz za wozem stawał w długim szeregu. Byliśmy już w Betlejem, kazano wysiadać.

Poprzez niziutkie wejście – nawet nie na wysokości człowieka – przecisnęliśmy się w nocy do rozjarzonego światłami wnętrza Bazyliki, która, mimo, że zdawałoby się już pełna, chłonęła bez trudu napływające wciąż jeszcze gromady. Znaleźliśmy się naraz jak gdyby wśród ubiorów ludzi z całego świata, okrążały nas nieznane języki i wszelakie odcienie skóry. Palestyna była wtedy pełna różnych wojsk i grup uchodźczych, i kto mógł przybywał w tę ulewną noc, by złożył hołd Dzieciątku.

Ale właśnie wtedy – już u przystani – rozładowało się napięcie psychiczne, które mimo tylu oporów, przywiodło nas na tę betlejemską pasterkę. Na polską Mszę trzeba było czekać niezwykle długo, bo najpierw szły pasterki innych obrządków. Ogromny kościół ociekał wodą i dymił parą z przemokłych okryć. Mimo ścisku nie sposób było się rozgrzać, cóż z tego, że w ciasnym, skoro mokrym oparciu o sąsiada. W udręce czekania, w trzęsącym zimnie cielesnym, rozwiewały się resztki przyniesionego nastroju. Gdy rozpoczęła się wreszcie polska pasterka, pozostało tylko pragnienie, żeby jak najprędzej się skończyła.

Tak więc, jak nieraz w życiu bywa, wielkie przeżycie przemieniło się w wielki zawód.

Najgorsze jednak dopiero czekało. W powrotnej drodze przypomniałem sobie naraz z niepokojem, że między Jerozolimą a Beit-ha-Kerem nie ma już o tej porze komunikacji. W autobusie zaczęła krążyć naiwna pogłoska, że jeden z wozów ma nas podwieźć na przedmieście, ale gdy dotarliśmy do autobusowego garażu, przy Jafskiej drodze, okazało się, że żaden z kierowców za żadne pieniądze nie zamierza kontynuować nocnej jazdy w tę psią pogodę.

Trzeba więc było przejść tych kilka kilometrów przez podmiejskie nagie wzgórza piechotą. Naprawdę nie wiem jak zdołaliśmy w końcu dotrzeć do domu. Szedłem przodem łamiąc napór wichru, a kobiety nadążały za mną. W tej przedrannej godzinie nawałnica osiągnęła chyba swój szczyt. Lecący mur wody i powietrza osadzał prawie na miejscu i spychał z drogi. Deszcz wnikał wszędzie i siekł aż do bólu – pomieszany chyba z gradem czy śniegiem. Siły moje wyczerpywały się, ogarniał mnie lęk o kobiety, że w pewnej chwili staną i nie pójdą dalej. Jakoś wreszcie dobrnęliśmy do domu.

Spałem jak kamień prawie do południa. Obudziłem się już odprężony, choć jeszcze z wielkim zmęczeniem i lenistwem w kościach. W domu było zacisznie i ciepło, noc miniona wydawała się już tylko złym snem. Nastrój świąteczny odradzał się z gruzów, myśli popłynęły w przeszłość.

Do łóżka – gdy tylko usłyszeli mój głos pytający o godzinę – podbiegli moi siostrzeńcy: czteroletni blondyn z kędzierzawą czupryną i jego dwuletni braciszek, dla czarnych oczu i włosów, przezywany w rodzinie Rumunem. Jak każdego dnia zaczęli gaworzyć i o wszystko pytać, wlepiając zaciekawiony wzrok w nasze wczorajsze okrycia rozwieszone, by wyschły.

I oczywiście zaczęli się dowiadywać jeden przez drugiego:

– Wujciu, czy w Polsce tak samo na Boże Narodzenie deszcz ciągle pada?

Broniąc godności naszych świąt zaprzeczyłem żywo i zacząłem − jakże lekkomyślnie – opowiadać o tym, jak cała polska ziemia powlekała się na święta śnieżną bielą, jak z tej bieli wyrastały ciemne lasy choin, kiedy w pierwszym dniu Świąt jeździło się sanną do sąsiadów, i jak cudnie iskrzyło się gwiazdami zimowe niebo, gdy wracało się potem do domu późną szczęśliwą nocą.

– A dlaczego Bozia tylko w Polsce daje dzieciom takie śliczne Święta? Czy nas Bozia tutaj nie kocha? – zapytał blondynek, a młodszy prędko dodał:

– Wujciu, powiedz.

Narobiłem sobie biedy. Dzieci nie można zostawiać bez odpowiedzi – bo będą pytać bez końca. Musiałem więc jakoś ratować autorytet Władcy Świata w oczach moich młodocianych słuchaczy i zacząłem snuć dla nich bajkę. Dzieci uciszyły się. Starszy słuchał uważnie, a młodszy wybałuszył na mnie swoje czarne ślepki.

– Widzicie moje dzieci, to miało być całkiem inaczej. Kiedy było już niedaleko do tegorocznych Świąt Bożego Narodzenia, zafrasował się Pan Jezus, porozmawiał z Matką Boską i idzie do Boga Ojca: „Ojcze powiada – chciałbym, żeby polskie dzieci w Palestynie miały takie same Boże Narodzenie, jak w Polsce: ze śniegiem, z trzaskającym mrozem i z prawdziwą zimą. Wiem przecież Ojcze, jaka tutaj bywa paskudna plucha i błoto – ale tutejsi już przywykli, więc im z tym dobrze. Cóż jednak te moje polskie maleństwa winne, że je wojna z Polski wygnała? Niechże przynajmniej w dniu mego Narodzenia przypomni im się Ojczyzna”.

Zatroskał się stary Pan Bóg, podumał i tak wreszcie powiada: „Na świecie porządek powinien być: w Polsce – polska zima, a w Palestynie, palestyńska. Ale, że wkrótce Synu Twoje Urodziny, niechże tak będzie, jak sobie życzysz. Spraw Twoim polskim dzieciom na tej ziemi, na której na świat przyszedłeś, polskie święta”. Ucieszył się Pan Jezus bardzo i zaraz wyszukiwał św. Michała Archanioła, który sprawuje w niebie komendę nad pogodą, ażeby mu obwieścić wolę Boga Ojca. „Ma być polskie Boże Narodzenie w Palestynie” – powiedział i poszedł do swoich spraw. Św. Michał wziął się z miejsca do dzieła. Co Pan Jezus rozkaże, to święte, a czasu pozostawało już niewiele. U burych chmur, które się zajmują dostawą zimowej pogody zamówił Archanioł tysiące ton najczystszego polskiego śniegu, wyprawił do Polski gońca, ażeby tamtejszy Mróz wysłał zaraz do Palestyny swego najmłodszego syna, a w końcu zawezwał do siebie dwa najtęższe afrykańskie wichry, które w wigilię Bożego Narodzenia miały rozsypać śnieg nad Ziemią Świętą.

Ale z tymi wichrami to się św. Michałowi całkiem nie udało. Bo cóż taki afrykański wiatr? Umie on swym Arabom dmuchać, ale gdzież mu do tak delikatnej i ślicznej roboty, jak sypanie śniegu! U nas wiatry w dzień wigilijny niosą śnieg ostrożnie, jak gdyby to był święcony opłatek – nie rozmiotą go ani zlepią, nie przygrzeją, ani nad miarę zamrożą – że śnieg sypie się potem z ich skrzydeł lekki, cichy i poważny, prawdziwy polski śnieg bożonarodzeniowy.

A ten afrykański pędziwiatr zepsuł sprawę od pierwszego dotknięcia: najpierw przygrzał po swojemu, aż śnieg zaczął topnieć, potem przestraszywszy się, że będzie burza, wywiał topniejącą chmurę śniegu, wysoko, gdzie panuje wieczyste zimno, tak, że z chmury wykruszył się zaraz grad. Na dobitek z żalu i głupiej skruchy począł ten Afrykańczyk dąć i wyć, jak u siebie na libijskiej pustyni. I tak zrobiło się tutaj na samo Boże Narodzenie istne piekło z ulewą, gradem i wichurą, że strach wyjść i patrzeć nieprzyjemnie.

Zmartwił się Pan Jezus bardzo, a św. Michał nie śmiał Mu się teraz na oczy pokazać, ale co się już stało, to się stało i nie odstanie. I tylko wrócić chce się do polskiej zimy, tak że aż serce się ściska.

Gdy skończyłem, młodszy siostrzeniec rozdłubał już nożyczkami pajaca, którego wczoraj otrzymał pod drzewkiem. Starszy milczał przez chwile, jak gdyby oczekując dalszego ciągu bajki – a kiedy zobaczył, że to już koniec, zapytał:

– Wujciu, to Panu Jezusowi w Niebie może coś się nie udać?

Pytanie było podstępne. Odpowiedziałem jak Pytia:

– Pewnie nie wszystkie dzieci w Jerozolimie były przed Świętami grzeczne.

Młodszy, większy realista, zainteresował się zagadnieniem bardziej żywotnym dla niego w tej porze życia.

– Wujciu, czy ten niegrzeczny wiatr dostał później w skórę?

Wit Tarnawski
Tekst ukazał się w nr 23-24 (267-268) 16 grudnia – 16 stycznia 2016

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X