Dymy w Sejmie Grzegorz Braun w czasie gaszenia świec w Sejmie, fot. X / Janusz Korwin-Mikke

Dymy w Sejmie

„Robić dymy” to w slangu młodzieżowym wszczynać awanturę lub zamieszanie. Dosłowną interpretację owego frazeologizmu zaprezentował w Sejmie poseł Grzegorz Braun, gasząc gaśnicą prochową chanukiję i zapał pewnej Żydówki do obrony symbolu religijnego. Nie jest to pierwsza kontrowersja w wykonaniu tego pana i z dużym prawdopodobieństwem nie ostatnia. Złośliwi mogliby pokusić się o stwierdzenie, że polski parlament rozpoczął dziesiątą kadencję z przytupem…

Pan Braun reprezentuje poglądy skrajnie prawicowe, jest przeciwnikiem demokracji i stoi na czele jedynej partii monarchistycznej w Sejmie, Konfederacji Korony Polskiej. W 2023 roku wprowadziła ona do parlamentu rekordową liczbę czterech posłów w ramach konserwatywno-wolnorynkowej koalicji Konfederacja, na którą głosowało ponad półtora miliona osób. Stronnictwo to mówiło w kampanii dwoma głosami. Z jednej strony byli młodzi i energiczni działacze, jak Krzysztof Bosak, czy Sławomir Mentzen koncentrujący się w swej retoryce na konieczności obniżki podatków i walki ze skostniałym systemem. Z drugiej, mniej lub bardziej znane persony (vide Janusz Korwin-Mikke) zabierające głos w równie newralgicznych dla funkcjonowania państwa kwestiach, jak legalizacja uboju psów na mięso, czy obrona pedofilii, co zdaniem wielu komentatorów przełożyło się na ostatecznie słaby wynik Konfederacji. Takie „wybryki” dorobiły się żartobliwego określenia „protokół 1%”. Braunowi zdecydowanie bliżej jest do tej drugiej linii i od lat prowadzi nieustanny bój z całym złem tego świata – homoseksualizmem, aborcją, ekumenizmem, in vitro, prawami zwierząt, protestantyzmem, biurokracją, świadczeniami socjalnymi, szczepionkami… Palił kopię statutu kaliskiego, groził ministrowi zdrowia stryczkiem, bił policjanta, udzielał wywiadu dla „Sputnika” wydalonemu z Polski za szpiegostwo Rosjaninowi, tropił na lewo i prawo peerelowską bezpiekę, węszył kult satanistyczno-talmudyczny, opowiadał się za formalną koronacją Chrystusa. Oprócz tego wojuje zażarcie z Unią Europejską, podważa racjonalność członkostwa Polski w zachodnich mechanizmach współpracy i bezpieczeństwa oraz – tak, zgadli Państwo – jest rusofilem ze szczególną słabością do pewnego złotowłosego mocarza.

Niektórzy dziennikarze doszukują się związków Brauna z Rosją dużo bardziej zażyłych i dalej idących, niż puste deklaracje sympatii. Artykuły o jego powiązaniach znaleźć można zarówno w mediach prawicowych, pokroju tygodnika „Wprost” (anonimowy artykuł Tajemnicze wyjazdy do Rosji współpracowników Grzegorza Brauna. Za wszystko płacił Kreml), jak i lewicowych vide „Newsweek” (artykuł Braun i kontakty z ludźmi rosyjskiego wywiadu. „Ta działalność powinna zostać prześwietlona” Grzegorza Rzeczkowskiego).

Tym razem zachowanie parlamentarzysty jednogłośnie potępiła krajowa scena polityczna, w tym Konfederacja, uznając incydent za haniebny akt o podłożu antysemickim. Należy zaznaczyć bowiem, że Braun nigdy nie krył swojej niechęci do Żydów. Do zbiorowej świadomości Polaków weszło już jego określenie III Rzeczpospolitej – „kondominium rosyjskoniemieckie pod żydowskoamerykańskim zarządem powierniczym”. Nie powinno to dziwić w ustach promotora teorii spiskowej „Judeopolonii”, zgodnie z którą Polska przygotowywana jest na ewakuację Żydów z Bliskiego Wschodu i zainstalowanie w niej izraelskich aparatów państwowych. Nie jest to pomysł nowy – w latach siedemdziesiątych argentyńskie władze tropiły zażarcie fikcyjny spisek dążący do utworzenia państwa żydowskiego Andinia w Patagonii. Nie jest też oryginalny – rosyjskie trolle podsycają dziś sensację, jakoby inwazja na Ukrainę była preludium do utworzenia w jej miejsce „Niebiańskiej Jerozolimy”.

Nie chodzi tu o rozstrzyganie, czy Braun pracuje dla Rosjan, czy też nie. Faktem jest, że incydent z jego udziałem może być dla Moskwy użyteczny, zresztą, nie po raz pierwszy. W 2022 roku, już po wybuchu pełnoskalowej wojny, sama Olga Skabiejewa w programie „60 minut” pokazała go wieszczącego rychłą depolonizację i ukrainizację Polski na zorganizowanej przez siebie manifestacji pod hasłem, jakżeby inaczej, „Stop ukrainizacji Polski”.

W mgnieniu oka zdjęcia z Sejmu obiegły świat. Braunowi udało się przebić nie tylko do niezliczonych portali informacyjnych, stanowiących dla młodszych użytkowników sieci swoisty anachronizm, ale i do bardziej popularnych wśród młodych osób środków przekazu, jak chociażby YouTube. Materiały z nim w roli głównej zyskały relatywnie sporą oglądalność – na kanałach „Guardiana” i „TalkTV” było to blisko 200 000 wyświetleń, a „The Independent”, „Sky News Australia”, „The Telegraph” po 100 000. Pojawiły się całkiem popularne wątki na Reddicie, w tym jeden z prawie dziewięcioma tysiącami polubień i dwoma tysiącami komentarzy. Wpisując w Google frazę „polishmphanukkah” otrzymać można, bagatela, 790 000 wyników. Wiadomość podał nawet w swoim prywatnym serwisie informacyjnym Kanye West, jeden z najpopularniejszych muzyków XXI wieku z ponad 160 000 000 sprzedanych płyt, skądinąd samozwańczy „fan” Hitlera.

Chcąc nie chcąc, obcokrajowcy nie zobaczyli Grzegorza Brauna, mąciciela o skrajnych poglądach „robiącego dymy”, tylko antysemicki akt w wykonaniu polskiego parlamentarzysty. Obraz ten wprost idealnie skrojony jest do podtrzymywania stereotypu Polaka-antysemity. Zaznaczmy, że ma to miejsce w dobie niepokojów społecznych związanych z izraelską operacją antyterrorystyczną w Gazie, elektryzującą Zachodnie społeczeństwa. Swoją drogą, działania informacyjne polegającej na zniechęcaniu opinii międzynarodowej do danego narodu poprzez przypinanie mu łatki antysemity już kiedyś ze strony Rosjan widzieliśmy. Wobec Ukraińców, gwoli ścisłości. Retoryka ta z czasem wyewoluowała w Ukraińca-nazistę, przed którym trzeba było bronić uciśnionego mieszkańca Donbasu. Nie przeszkadzał przy tym nikomu premier-Żyd Hrojsman, ani prezydent-Żyd Zełenski – w propagandzie liczą się emocje, nie logika. Płaskoziemcy też przedstawiają na podparcie swoich twierdzeń dowody. A że są absurdalne… Cóż, komu by się tam chciało coś weryfikować?

Na tę chwilę reakcja kremlowskiej propagandy wydaje się być bardzo stonowana, nawet Sołowjow ograniczył się do suchej wzmianki pozbawionej komentarza. Ale warto zastanowić się, czy aby obserwacja reakcji na przejaw jawnego antysemityzmu nie stanowi sposobu wysondowania realnej wrażliwości społeczeństwa na tę kwestię? Dzięki takim papierkom lakmusowym, czy to za sprawą agentury, czy pożytecznych idiotów, można stopniowo badać grunt pod skrojone wprost pod dany kraj kampanie dezinformacyjne. Ludzie pokroju Brauna, czy tego chcą, czy nie, pomagają sztabowcom w Moskwie dobierać przekaz dla trolli i opłacanych aktywistów.

Naiwne byłoby jednak sądzić, że za dyskurs polityczno-światopoglądowy odpowiedzialni są wyłącznie politycy i komentatorzy. Na froncie współczesnej wojny informacyjnej żołnierzem jest każdy z nas. Komentarze na Facebooku, wpisy na Twitterze, czy Telegramie, hasztagi na Instagramie, ale też wygłaszana w rozmowie twarzą w twarz opinia są cegiełką dołożoną do debaty publicznej. A ta, jak widzimy przykład Stanów Zjednoczonych, ma w demokracjach gargantuiczne znaczenie. Dzisiejsze problemy z legitymizacją dalszych wydatków na wspieranie Ukrainy są niczym innym, jak pokłosiem takich małych, drobnych skrajności. Jak i poseł Braun z gaśnicą w dłoni jest manifestacją woli 26 895 wyborców z 2023 roku.

Oczywiście, człowiek ten nie jest ewenementem na skalę światową. W każdym kraju znajdzie się kontrowersyjny polityk ze skrajnymi poglądami, dajmy na to Huh Kyung-young. W Korei Południowej, kraju o silnie zakorzenionej i sprawnie funkcjonującej demokracji, w wyborach prezydenckich w 2022 roku prawie 300 000 głosów oddano na przywódcę Narodowej Partii Rewolucyjnej. Kandydujący regularnie od lat dziewięćdziesiątych Huh publicznie głosi, iż posiada zdolność lewitacji, IQ 430 oraz taoistyczną umiejętność chukjibeop – poruszania się poprzez zaginanie czasoprzestrzeni (w czym dorównuje dynastii Kimów, przynajmniej jeśli wierzyć doniesieniom prasowym z Północy). Jako człowiek renesansu prowadzi również sektę i wylansował przebój electro dance „Call me”, w którym to powtarza „spójrz mi w oczy, a staniesz się zdrowszy”. Posiada wszak moc uzdrawiania wzrokiem, a z rakiem rozprawia się w jedną dziesiątą sekundy. Cóż, gdy ma się (podobno) pięciokrotną nominację do nagrody Nobla, realizacja obietnic wyborczych nie powinna stanowić większego problemu, nawet, gdy jest to rozdanie majątku państwowego i zjednoczenie z Północą w dwa lata. Jak przystało na męża stanu, Huh nie zraził się nawet dziesięcioletnim zakazem aktywności politycznej, między innymi za zapowiedź poślubienia konkurentki, Park Geun-hye. Park ostatecznie wybory wygrała, lecz w 2017 roku odwołano ją za nadużycia, korupcję, wyciąganie pieniędzy z kasy wywiadu. Skończyła co prawda w więzieniu, ale to i tak lepiej, niż jej ojciec, również prezydent Park Chung-hee, którego szef wywiadu Kim Jae-kyu odstrzelił, po czym sam został stracony. Park senior do władzy doszedł za sprawą wojskowego zamachu stanu, w którym obalił demokratycznego prezydenta Yun Bo-seona. On z kolei, na fali studenckich protestów odsunął wcześniej od władzy dyktatora Rhee Syng-mana władającego krajem od chwili powstania. Okoliczności zabójstwa Parka badał czołowy oficer wywiadu Chun Doo-hwan, przy okazji robiąc czystkę przeciwników politycznych i samemu obejmując prezydenturę drogą puczu. Zapał sceptycznie usposobionych do perspektywy kolejnego tyrana studentów ostudził z pomocą wojska. Za przewrót i to, co historycy ochrzcili masakrą w Gwangju został po utracie władzy skazany wraz z wyznaczonym przez siebie następcą Roh Tae-woo Chun na śmierć, Roh na wieloletnie więzienie. Koniec końców kolejni prezydenci, Kim Young-sam i Kim Dae-jung porozumieli się co do ułaskawienia zbrodniarzy. Pierwszy Kim złożył urząd w niesławie skandalu korupcyjnego, choć do polityki szedł z hasłem walki z nią. Wysiłki drugiego na rzecz pokoju i demokracji wyróżniono (już nie wyimaginowaną) nagrodą Nobla.

Koreańczycy normalności doczekali się dopiero w 1998 roku. Wielu z nich, w obliczu kolejnej wymiany dżumy na cholerę zapewne wątpiło, czy kiedykolwiek przyjdzie im żyć w wolnym kraju. A jednak, wysiłek ludzi, którzy w obliczu terroru nie stracili marzeń i dobrej woli sprawił, że dziś Korea Południowa zajmuje dwudzieste czwarte miejsce w rankingu wskaźnika demokracji według „The Economist” z 2022 roku. Gospodarka kraju znajduje się w ścisłej światowej czołówce. Armia uznawana jest za jedną z najpotężniejszych na globie. Nawet, jeżeli nie zawsze było kolorowo, jak pokazała Park Geun-hye, gdy droga była kręta i długa, to koniec końców prowadziła ku lepszemu jutru. Pokoleniowy wysiłek się opłacił.

Ci, którzy na początku lat sześćdziesiątych przepędzili Rhee Syng-mana tylko po to, by widzieć, jak ich marzenia niweczy Park Chung-hee, nie mogli przecież wiedzieć, że tak będzie wyglądać przyszłość ich ojczyzny. Tak jak i zamordowanym dwadzieścia lat później studentom z Gwangju nie dane jej było zobaczyć. A jednak, gdyby nie oni, duch wolności uleciałby z rozdartego półwyspu na stałe. Dziś historia ta wybrzmieć powinna o tyle donośnie, że na swój sposób powtarza się. W obliczu fiaska ukraińskiej kontrofensywy, idących po trupach na Awdijiwkę najeźdźców i groźby powrotu Trumpa do Białego Domu, niektórzy zaczynają wątpić, czy faktycznie Rosję uda się pokonać. Pamiętajmy więc, że ważne jest to, co będzie jutro, ale jeszcze ważniejsze, co będzie po jutrze. Dzisiejsza bitwa o Ukrainę nie jest ostatnią. Konfrontacja Zachodu z blokiem autokratów pod przywództwem ChRL dopiero się zaczyna. A nam nie wolno przestać marzyć.

Zasiadając do wigilijnego stołu pamiętajmy, że te święta celebrują nadzieję.

Maciej Serżysko

Tekst ukazał się w nr 23-24 (435-436), 19 grudnia – 15 stycznia 2023

X