Czy można bić ambasadora? fot. Telewizja Republika

Czy można bić ambasadora?

Siergiej Wadimowicz Andriejew został ambasadorem Federacji Rosyjskiej w Rzeczypospolitej Polskiej w sierpniu 2014 roku, zatem w czasie, gdy jego kraj dał się już poznać światu jako agresor, który okupuje Krym i prowadzi walki we wschodnich obwodach Ukrainy. Wydawałoby się, że jako doświadczony dyplomata miał pełną świadomość tego, jak trudna to będzie misja, bo choć relacje pomiędzy obywatelami Polski i Ukrainy nie zawsze były dobre, a polityka historyczna kładła się na nich cieniem, to jednak Warszawę i Kijów łączyło strategiczne partnerstwo. W tej sytuacji utrzymywanie, że w Ukrainie miał miejsce „nielegalny i bezprawny zbrojny zamach stanu”, w wyniku którego władzę stracił prezydent Janukowycz, dokonano go wykorzystując „siłę uderzeniową (…) ukraińskich ekstremistów nacjonalistycznych”, a mieszkańcy Krymu dokonali demokratycznego wyboru i dobrowolnie dołączyli do Rosji, było co najmniej nie na miejscu.

Oczywiście, możemy zrozumieć, że zadaniem ambasadora jest reprezentowanie swojego kraju i mówi on głosem Putina, ale takie stwierdzenia budziły w wielu kręgach ogromne kontrowersje. W marcu 2015 roku władze Uniwersytetu Jagiellońskiego odwołały wykład dyplomaty, obawiając się protestów, co sam zainteresowany skwitował ironicznie, odnosząc się do publikacji „Gazety Wyborczej”, która miała pisać: „stanął na czele kampanii” nawołującej środowisko akademickie do podjęcia takiej decyzji. Uznał, że była to reklama, o jakiej można tylko pomarzyć oraz dowód panującej w Polsce wolności słowa i demokracji.

Czy jednak rzeczywiście Andriejew doceniał kraj, w którym przyszło mu pracować? Wydawało się, że raczej nim gardzi, a z całą pewnością korzystał z każdej okazji do krytyki suwerennych decyzji Polaków, w tym poczynań polskich historyków i IPN. Jego oburzenie wywoływały przede wszystkim kwestie związane z demontażem radzieckich upamiętnień (w tym płaskorzeźby Stalina) oraz pomników czerwonoarmistów, gdyż, jak twierdził, „samo istnienie polskiego państwa narodowego i przetrwanie narodu polskiego” zawdzięczamy sowietom. Do złudzenia przypomina to stwierdzenia Putina, że dzisiejsza Ukraina istnieje tylko dzięki decyzjom radzieckich przywódców i nie jest to jedyne podobieństwo w narracji dotyczącej tych dwóch niepodległych państw.

Oskarżenie Ukraińców o nazizm stało się jednym z pretekstów do wywołania wojny. Tymczasem ambasador obwiniał Polskę nie tylko o wywołanie „wojny pomnikowej”, ale sięgał do wydarzeń z przeszłości mówiąc o spiskowaniu Polaków z Hitlerem (zapominając wyraźnie o radziecko-niemieckim sojuszu) i polskiej odpowiedzialności za wybuch II wojny światowej. Na oficjalnym profilu ambasady na Twitterze pojawiło się nawet zdjęcie, na którym Józef Beck i Józef Piłsudski stoją obok Goebbelsa i Hitlera, opatrzone podpisem, „że Rosja pamięta, a Polska nie”. Można w tym miejscu postawić pytanie, jak bardzo odmienne są wydumane zarzuty wobec Ukraińców od tych, które padły z ust dyplomaty pod adresem Polski, po czym wyrazić obawy, że nie ma tu wielkich różnic.

Co niepokojące, Andriejew konsekwentnie obarcza odpowiedzialnością za kształt i jakość relacji dwustronnych stronę polską. Stosunki te ocenia jako „najgorsze od 1945 roku” i znów jest to narracja zbliżona do tej stosowanej w przypadku Ukrainy. Gdy mowa o kontaktach na linii Kijów – Moskwa wina za to, co wydarzyło się od 2014 roku, jest przez Rosjan przypisywana Ukraińcom. Wydarzenia na Euromajdanie określane są mianem puczu, a wewnętrzna polityka Ukrainy miała być ukierunkowana na dyskryminację mniejszości narodowych, co spowodowało, że „rosyjskojęzyczni mieszkańcy południowych i wschodnich regionów Ukrainy stanęli w obronie swoich praw”, proklamując powstanie republik ludowych donieckiej i ługańskiej i deklarując wolę wejścia Krymu w skład Rosji.

To panujące w Ukrainie bezprawie ma, zdaniem Andriejewa, nie tylko antyrosyjskie, ale też antysemickie i często antypolskie podłoże. Domniemana antyrosyjskość widoczna jest w jego ocenie również nad Wisłą, gdzie umniejsza się wkład ZSRR w zwycięstwo nad faszystami i obwinia za liczne problemy. Moskwa takie fanaberie tolerowała do 2014 roku, kiedy to Polska „przekroczyła wszystkie granice”.

O tym, że to Rosja przekroczyła wówczas w dosłownym tego słowa znaczeniu granicę suwerennej Ukrainy, Andriejew nie wspomina. Przeciwnie, z uporem twierdzi, że w granicach tego kraju nie ma rosyjskich wojsk. Równocześnie uzurpuje sobie, jako Rosjanin, prawo do współdzielenia tragedii Wielkiego Głodu, który jego zdaniem „ma wydźwięk polityczny i jest lansowany przez kręgi nacjonalistyczne na Ukrainie”, co może być sformułowaniem obliczonym na zbudowanie w odbiorcach przekonania, że Ukraina i Rosja to tak naprawdę jedność, którą usiłują rozbić politycy w Kijowie.

Andriejew uważa, że Rosja konsekwentnie starała się utrzymać dobre stosunki z Ukrainą i dopiero nieodpowiedzialność tamtejszych elit, które doprowadziły do przewrotu, skłoniła ją do zmiany polityki. Co ciekawe, ambasador nie precyzował, na czym zmiana ta polega, konsekwentnie unikając tematu wywołanej przez jego kraj wojny.

Pytany natomiast o to, czy Polska może obawiać się konfliktu zbrojnego z Rosją uspokaja, że nie jest w zwyczaju jego ojczyzny „pochylać się nad stanem demokracji innych państw, ingerować w ich wewnętrzne sprawy”. Takie słowa nikogo raczej nie przekonają – wystarczy wspomnieć Mołdawię, Gruzję, Czeczenię, ale też brexit czy wybór na prezydenta Stanów Zjednoczonych Trumpa. Jeszcze mniej wiarygodnie brzmi zapewnienie, że ze strony Rosji nie istnieje zagrożenie energetyczne dla Polski. „W latach zimnej wojny i po niej ani razu Moskwa nie wykorzystała dostaw gazu i ropy jako instrumentu szantażu politycznego” mija się z prawdą dyplomata.

W 2016 roku Andriejew oznajmił: „Nie mamy zamiaru atakować Polski czy jakiegokolwiek innego kraju”. Mówił też, że taki akt nie byłby racjonalny i doprowadziłby „do wielkiej katastrofy”. Szczególnie, że budżet wojskowy NATO jest dwadzieścia razy większy niż rosyjski, a „wojsk NATO w samej Europie jest znacznie więcej niż rosyjskich wojsk w ogóle”. Wydawałoby się zatem, że możemy spać spokojnie i nawet incydent z 9 maja, kiedy to dyplomata został oblany substancją w kolorze krwi, a demonstrujący w Warszawie obrzucili go nieprzychylnymi słowami, nie wpłynie na bezpieczeństwo naszego kraju. Zważywszy jednak na to, z jaką łatwością Andriejew konfabuluje, możemy mieć uzasadnione wątpliwości. Tym bardziej, że nie wierzy on w spontaniczne działania oburzonych obywateli i twierdzi, że była to prowokacja przygotowana przez polskie służby, zatem taka, o której zapewne wiedział rząd.

Ocena ataku na ambasadora Siergieja W. Andriejewa, nie jest jednoznaczna. Jednak jego status w Polsce wymusza rozróżnienie pomiędzy warstwą emocjonalną a formalną tego zagadnienia.

Emocje towarzyszące tegorocznym wydarzeniom związanym z obchodami rosyjskiego Dnia Zwycięstwa – 9 maja – są w pełni zrozumiałe w przypadku Ukraińców, a także Polaków czy przedstawicieli innych narodów, które miały okazję zostać „wyzwolone” przez ZSRR w latach 40. XX wieku. Cudzysłów w tym miejscu jest zupełnie uzasadniony: owszem, pojawienie się i zwycięstwo armii radzieckiej nad oddziałami niemieckimi oznaczało wyzwolenie spod panowania i terroru III Rzeszy, ale też początek terroru stalinowskiego i stanu zbliżonego do okupacji na kolejne 45 lat. W 2022 roku ważniejszym od historycznego jest jednak współczesny kontekst tej rocznicy, czy raczej tego, w co zmieniła ją współczesna rosyjska propaganda. Tradycyjnie 9 maja był okazją dla ZSRR, a później Rosji, do zaprezentowania światu swoich zdolności wojskowych i nowoczesnego uzbrojenia (czyt. nastraszenia potencjalnych przeciwników). Tym razem jednak niespecjalnie było co świętować: sporą część sprzętu, zanim pojawił się on na Placu Czerwonym, można było zobaczyć na materiałach zdjęciowych i filmowych z Ukrainy, zwykle w stanie mocno zdekompletowanym, spalonym lub przejętym przez ukraińskich żołnierzy (lub rolników). Rosyjskiej agresji przeciwko Ukrainie towarzyszą także zbrodnie, w tym popełniane na ludności cywilnej, przywodzące na myśl najgorsze skojarzenia z lat 30. i 40. XX wieku – i właśnie to jest podłoże takiego, a nie innego „przyjęcia” ambasadora Federacji Rosyjskiej 9 maja w Warszawie.

Nie można wykluczyć – a nawet należy uznać za pewnik – że strona rosyjska przewidziała taki, a nie inny obrót wypadków. Złożenie wieńca pod pomnikiem było najmniej ważnym elementem tych obchodów. Ambasador pojawił się na miejscu w czasie, gdy zgromadziła się tam liczna proukraińska i antyrosyjska demonstracja – zapewne właśnie po to, aby zostać w ten czy inny sposób zaatakowany i znieważonym, tak, aby rosyjskie instrumenty propagandowe (bo nie są to media) miały odpowiedniej jakości obrazki do zaprezentowania swojej publiczności: Polski jako „dzikiego” kraju, gdzie nie szanuje się przedstawicieli dyplomatycznych innych państw, gdzie służby porządkowe nie radzą sobie z uchodźcami z Ukrainy, itp. Ten obraz jest tyleż fałszywy, co przewidywalny, a reakcją odbiorców w Rosji niespecjalnie należałoby się przejmować – tak czy inaczej są skłonni uwierzyć we wszystko lub niemal wszystko i to nie od wczoraj.

Jedynym, co może i powinno budzić niepokój w związku z omawianą sytuacją to fakt, że obiektem ataku stał się przedstawiciel dyplomatyczny innego państwa – a to, że mówimy w tym przypadku o Rosji we wskazanym wyżej kontekście, nie ma niestety żadnego znaczenia. Osoba przedstawiciela dyplomatycznego (w tym przypadku ambasadora) jest nietykalna, a państwo przyjmujące (w tym przypadku Polska) powinno dołożyć wszelkich starań po to, by zapewnić jego ochronę przed wszelkiego typu zamachami, atakami, w tym znieważeniem. Obowiązek ten wynika ze zobowiązań traktatowych: tu Konwencji Wiedeńskiej o stosunkach dyplomatycznych, której stroną jest także Polska, co nakłada określone zobowiązania – także jeśli mowa o przedstawicielach krajów nieprzyjaznych, takich jak Rosja – nawet w przypadku, gdy sposób wykonywania przez rosyjskich przedstawicieli swojej misji w Polsce znacząco odbiega od ogólnie przyjętych dla dyplomacji standardów.

O ile zerwanie stosunków dyplomatycznych z Rosją w przypadku Polski – kraju, który jest według rosyjskiej retoryki następnym w kolejce do „denazyfikacji” (zaraz po Ukrainie) nie jest krokiem niezbędnym, to celowym wydaje się być rozważenie obniżenia rangi misji dyplomatycznej np. do poziomu charge d’affairs. Oznaczałoby to wyjazd ambasadora Andriejewa z Warszawy i byłoby symboliczną kropką w tej fazie stosunków polsko-rosyjskich.

Wszystkie cytaty za oficjalną stroną Ambasady Federacji Rosyjskiej w Polsce.

Agnieszka Sawicz
Dariusz Materniak

Tekst ukazał się w nr 9 (397), 17 – 30 maja 2022

X