Czasem przychodzą do nas święci… Pielgrzymi i parafianie po mszy św. w sanktuarium w Kamionce Strumiłowej, fot. Krystyna Adamska

Czasem przychodzą do nas święci…

Nie chodzi o jakieś mistyczne widzenie czy objawienie. Zdarza się, że zupełnie niespodziewanie odkrywamy dla siebie postać świętego prowadzeni niewidzialną ręką, nawet wbrew swojej woli. Tak to określiła jedna z sióstr karmelitanek z Dachau – do niej „przyszedł” były więzień tego obozu, błogosławiony ksiądz Stefan Wincenty Frelichowski. Siostra zaczęła podążać tropem życia i męczeństwa księdza Frelichowskiego, głębiej poznawać ogólnie znane fakty i odkrywać to, czego inni nie potrafili dostrzec i odnaleźć. Cóż – do zakonu szła aż z rodzinnego Krymu przez Moskwę i Polskę i o życiu wiedziała więcej, niż inne siostry…

Podobne spotkanie przeżyliśmy kiedyś w Asyżu – chodziliśmy po mieście bez żadnego przygotowania (a nie było jeszcze wtedy Internetu) i mieliśmy wrażenie, że to święty Franciszek pokazuje nam jedno po drugim „swoje” miejsca, odkrywając zarazem siebie, dając się głębiej poznać.

Innym razem w Neapolu, chociaż mieliśmy inne plany, na samym początku zwiedzania trafiliśmy na figurę świętego Giuseppe Moscatti, wystawę o jego życiu, potem na jego rodzinny dom i w końcu okazało się, że parkowaliśmy przy szpitalu, gdzie pracował. Nie miałam pojęcia, że już jakiś czas temu ktoś nam sprezentował piękny film fabularny o Moscattim, z bardzo sugestywnym obrazem miasta i epoki. Postać świętego pomogła mi zrozumieć miasto, jeszcze bardziej je pokochać. I nawet nie podejrzewałam, że bliziuteńko, niemalże za rogiem, wkrótce będzie kolejne spotkanie! Pojawia się temat pielgrzymek szlakiem księdza Dolindo Ruotolo, który traktuję bardzo pobłażliwie – przecież w Neapolu tyle jest pięknych miejsc, których nie da się zobaczyć w trakcie jednej wycieczki, no i jest przecież Moscatti… Mija zaledwie kilka tygodni, i już idę stromą uliczką pod górę, mijam dom, gdzie mieszkał ojciec Dolindo, piję najlepszą na świecie kawę w zakrystii małego niepozornego kościółka i myślę o tym niezwykłym księdzu, by potem wreszcie móc uklęknąć przy jego grobie. Tak mi wyglądało, że ojciec Dolindo błyskawicznie odpowiedział na mój lekceważący stosunek do jego postaci i sam mnie do siebie sprowadził.

Hanaczów – tu ojciec Wenanty został wysłany na rekonwalescencję, fot. Krystyna Adamska

W tym roku w podobny sposób przeżyłam jeszcze jedno spotkanie. Miałam przygotować zwiedzanie Lwowa i okolic dla Pierwszej Ogólnopolskiej Pielgrzymki, która podążać będzie śladami Czcigodnego Sługi Bożego i kandydata na ołtarze, franciszkanina, ojca Wenantego Katarzyńca, przewodnika duchowego i wychowawcy, patrona w rozwiązywaniu kłopotów finansowych, przyjaciela o. Maksymiliana Marii Kolbego. Niewiele wiedziałam o ojcu Wenantym, poza tym, że będą to miejsca, z którymi związany jest ktoś z moich bliskich czy tereny, znane mi z dzieciństwa. W trakcie pracy stopniowo odkrywałam dla siebie postać ojca Wenantego, zżyłam się z nią i uzmysłowiłam sobie, że i tym razem kolejny patron sam do mnie przyszedł w bardzo odpowiednim momencie.

Ojciec Wenanty urodził się w 1889 roku w Obydowie koło Kamionki Strumiłowej. Jego rodzice, Agnieszka i Jan Katarzyńcowie byli bardzo biedni, mieli kawałeczek ziemi i malutką chatę pod strzechą. Byli pobożni, pracowici i cisi, często woleli rezygnować z własnego zdania, niż doprowadzić do niezgody i obrazy Pana Boga. Po mszy świętej zawsze zostawali w kościele i długo się jeszcze modlili. Modlili się też w domu w gronie rodziny, przywiązanie do modlitwy przekazali dzieciom – przyszły kapłan już w wieku czterech lat znał cały pacierz i różaniec. Znał wiele pieśni pobożnych i lubił je śpiewać, często modlił się na różańcu, choć go nikt do tego nie mobilizował,

Domu państwa Katarzyńców już nie ma, nie udało się na razie ustalić, gdzie dokładnie stał, wiadomo, że miał numer 80 i był pod lasem, niedaleko kaplicy i koło pastwiska, gdzie zawsze pełno było dzieci z inwentarzem domowym. Przyszły kapłan zbierał rówieśników i bawili się w odprawianie mszy świętej, oczywiście zawsze w tej zabawie był księdzem. Zrobił sobie nawet z papieru szaty liturgiczne,na kazaniach mówił, że trzeba być dobrym, nie robić innym przykrości, nie grzeszyć, bo grzechy obrażają Pana Boga. Miał bardzo wrażliwe sumienie, nigdy nie brał udziału w wyprawach do cudzych sadów, ganił za to rówieśników i chociaż bywał wyśmiewany, jego postawa wprowadzała dzieci w zakłopotanie i wyprawy przestawały być takie atrakcyjne.

Stare zdjęcie kaplicy w Obydowie, ze zbiorów Krystyny Adamskiej

Zachowała się drewniana kaplica św. Franciszka z Asyżu, gdzie przyszły kapłan codziennie, od najmłodszych lat, przychodził na mszę świętą. Po wojnie urządzono w niej skład lnu, nie naprawiano, skazano na samounicestwienie, ale w latach 90. miejscowi mieszkańcy wymienili spróchniałe belki, wyremontowali kaplicę i nawet ją rozbudowali – jest tu obecnie parafia grekokatolicka. Wystrój wnętrza nie przetrwał, ale na dziedzińcu, przy drzwiach do zakrystii, jest stary kamienny krzyż ze śladami inskrypcji, opatrzonej datami. Trudno ją odczytać – czyżby to był grób? Może księdza czy innej osoby, związanej z tą kaplicą? A może pamiątka jakiegoś wydarzenia?

Obydów, kaplica św. Franciszka, dziś cerkiew, fot. Krystyna Adamska

Na chrzcie dano mu imię Józef, ochrzczono w Kamionce. Na miejscu kościoła, gdzie ojciec Wenanty został ochrzczony, stoi piękna świątynia z 1911 roku, zaprojektowana przez Teodora Talowskiego. Ojciec Wenanty musiał bardzo się cieszyć, obserwując budowę kościoła. Obecnie jest tu Sanktuarium Pana Jezusa Konającego z Milatyna. Nieopodal sanktuarium zachował się kościółek, gdzie młody kapłan miał prymicyjną mszę świętą. Stoi za betonowym ogrodzeniem, w ruinie, do niedawna był tam zakład produkcyjny.

W Obydowie była tylko jednoklasowa szkoła i już od drugiej klasy, przez kolejne 5 lat przyszły kapłan chodził do szkoły w Kamionce, oczywiście pieszo, 4 kilometry w jedną stronę. Przy dobrej pogodzie mógł skręcić we wsi Jagonia przy kapliczce i skrócić drogę przez pola i las, a w słotę czy zimą musiał do końca iść gościńcem i miał jeszcze dalej. Przy kapliczce w Jagoni zawsze zostawał dłużej, dobrze czuł się w takim miejscu, tu też często odrabiał lekcje – zanim doszedłby do domu, byłoby już ciemno. W kapliczce leżał tekst kanonu mszy świętej, oczywiście po łacinie i z tej książki, już po odrobieniu lekcji, przyszły kapłan przepisywał teksty, by potem uczyć się ich na pamięć. Najpewniej pomogło mu to później, kiedy został wystawiony na próbę przed przyjęciem do nowicjatu i w ciągu roku opanował łacinę w takim stopniu, że potrafił tłumaczyć utwory literatury starożytnej. Kontakt z łaciną miało się od najmłodszych lat właśnie w kościele, dla wielu była to ogromna szansa… Nie ma już niestety kapliczki w Jagoni, ale miejsce jest oznaczone – stoi tu prosty drewniany krzyż. Kamionka bardzo zmieniła się od czasów, kiedy przyszły kapłan chodził tu do szkoły – po zniszczeniach z okresu I wojny światowej powstało wiele nowych domów, ale pewnie można by ustalić, gdzie na początku XX wieku była szkoła. Może też właśnie na cmentarzu w Kamionce spoczęli rodzice kapłana, mogli też być pochowani w pobliskich Batiatyczach, gdzie mieli krewnych.

Potem w życiorysie kandydata na ołtarze pojawia się szkoła realna w Radziechowie, a następnie jego ścieżki prowadzą do Lwowa. Nie było mu dane od razu spełnić swego zamierzenia i wstąpić do zakonu, najpierw skończył seminarium nauczycielskie, co bardzo mu potem pomogło w pracy duszpasterskiej. Trudno jest znaleźć, gdzie w 1904 roku mieściło się Męskie Seminarium Nauczycielskie im. Piramowicza. Za to wiadomo, że internat był przy ulicy Leona Sapiehy 33, że młody seminarzysta często też bywał u swego przewodnika duchowego w pobliskim domu księży katechetów.

Najwięcej miejsc związanych z ojcem Wenantym jest na Łyczakowie. To przede wszystkim klasztor franciszkanów przy ulicy Kurkowej – tu przebywał najdłużej, najpierw, jako nowicjusz i potem – jako mistrz nowicjatu. Zachowała się furta klasztorna, do której zapukał w 1908 roku. Kościół franciszkanów ma dziś innych użytkowników, wnętrze jest zupełnie zmienione, można tam wejść, ale próżno szukać obrazu świętego Rocha pędzla Altamontego czy innych elementów wystroju wnętrza. W dawnym klasztorze jest szkoła dla dzieci specjalnej troski, a w ogrodzie zachowała się aleja grabowa, pośrodku której do niedawna stał stolik z ławeczkami, gdzie odbyła się znamienna rozmowa brata Wenantego z bratem Maksymilianem Marią Kolbe, rozmowa o rzeczach ważnych dla nich obojga – może o drodze do świętości? Kościół św. Antoniego, kościół i klasztor sióstr franciszkanek, maleńki kościółek sióstr franciszkanek Rodziny Maryi oraz dom opieki, prowadzony niegdyś przez siostry józefitki – to też miejsca, gdzie bywał ojciec Wenanty – zarówno w okresie, kiedy był w nowicjacie, jak też później, jako mistrz nowicjatu i jednocześnie wykładowca filozofii, łaciny i greki.

Tuż po święceniach młody kapłan przyjechał do rodzinnej miejscowości, aby odprawić mszę prymicyjną. Właśnie wybuchła I wojna światowa i front przesuwał się przez Obydów, ojciec Wenanty starał się zapobiec panice i skupiał ludność rodzinnej miejscowości wokół kaplicy, gdzie nieustannie spowiadał i komunikował. W ten sposób dodawał siły i otuchy mieszkańcom, którzy napełnieni odwagą i zaopatrzeni świętymi sakramentami szczęśliwie przetrwali napad kozackiej armii.

Zaraz po prymicji udał się na parafię do wsi Czyszki, położonej niedaleko Lwowa i był tu zaledwie rok, jednak zdążył wiele zdziałać. Chętnie służył każdemu, grzecznie odpowiadając na pytania, jednakże nie przestawał i nie rozmawiał z nikim bez potrzeby, był skromny i pokorny, a zarazem gorliwy sumienny i rozmodlony. Śpieszył do chorych na każde wezwanie, bez względu na odległość, pogodę, czy szalejące epidemie. Głosił świetne kazania, dobrze ułożone i zrozumiałe dla wiernych, nie stronił od trudnych tematów. Jako że trwała wojna, podnosił na duchu, umacniał i pocieszał. Mówił o wierze i nadziei, o potrzebie modlitwy, o cnotach i pokusach, o wielkości Boga. Kiedy wojska rosyjskie zajęły Czyszki i nie można było uczyć religii w szkole, a wokół był carski terror, potrafił dodać otuchy najmłodszym. Zbierał je wszystkie w kościele, zamiast programowych tematów wybierał te czytania z Pisma Świętego, których rozważanie dawało oparcie w zaistniałej sytuacji. Potrafił tak prowadzić naukę, że ponad setka dzieci w różnym wieku siedziała cichutko, wsłuchana w słowa ojca Wenantego.

W dawnym kościele jest obecnie parafia grekokatolicka, której proboszcz,ojciec Taras, postarał się, by w aplikacji map Googla umieścić swój telefon kontaktowy i umożliwić pielgrzymom wizytę w kościele. Także tu, tak samo jak w kościele w Kamionce, zastaliśmy planszę z informacją o postaci ojca Wenantego, a w ubiegłym roku umieszczono w kościele tablicę z okazji 600-lecia parafii w Czyszkach. Ksiądz Taras pokazał nam prawdziwe rarytasy – stare zdjęcia, rzeźby, resztki malowideł ściennych, ale najciekawsza była jego opowieść o losach Czyszek i świątyni. Musiał włożyć wiele pracy, by zebrać tyle informacji! Nie było łatwo, jako że i w Czyszkach mieszkają dziś inni mieszkańcy, niż przed wojną – przesiedlono ich tu aż z ponad 90 wsi z linii Curzona, po kilka rodzin z każdej miejscowości, po to, by jeszcze bardziej wymieszać ludzi w wielkim sowieckim tyglu, uniknąć powstania zsolidaryzowanego społeczeństwa w pokazowym sowieckim sowchozie. Chciano zniszczyć historię – nawet stary cmentarz przejechali buldożerami! Dopiero w 2016 roku potomkowie przedwojennych mieszkańców Czyszek pozbierali po rowach i miedzach stare pomniki i urządzili malutkie lapidarium. Znaleźliśmy nawet kilka nagrobków osób, których pogrzeby odprawiał ojciec Wenanty. Warto odwiedzić Czyszki – kościół nie tylko przetrwał przeciwności losu, ale też jest bardzo ciekawy ze względu na swój wiek i stan zachowania. Trzeba koniecznie przyjrzeć się rzeźbom ze starego kościoła, wmontowanym w podstawę dzwonnicy, na ścianie prezbiterium odnaleźć malutką rzeźbę Chrystusa Frasobliwego czy stanąć przed figurą Kalwaryjskiej Pani, której kult jest tu wciąż żywy.

Z Czyszek ojciec Wenanty został skierowany do Lwowa, gdzie został mistrzem nowicjatu. Sam był młodziutki, a już potrafił być przewodnikiem duchowym. Dużo się modlił i wzorem św. Franciszka trwał w ubóstwie, zadowalając się niewielką ilością jedzenia, by jak najwięcej zostawić ubogim, którzy gromadzili się przy furcie zakonnej. Przez cały czas był wzorem do naśladowania dla współbraci.

Pracował, co sił, mimo, że tych sił nie miał za wiele – przeszedł hiszpankę, potem chorował na płuca i miał początki gruźlicy. Gdy poczuł się gorzej, skierowano go na rekonwalescencję do majątku franciszkańskiego w Hanaczowie. Chociaż przybył tu w nie najlepszym okresie, późną jesienią, korzystał z dobrodziejstw przebywania na wsi – posłusznie pił mleko, spacerował, oddychał leśnym powietrzem. W Hanaczowie zachowały się zabudowania pofranciszkańskie, w malutkim kościółku pod lasem jest dziś grekokatolicka cerkiew, teren jest pięknie utrzymany, a nawet źródełko po drugiej stronie drogi jest obudowane i ozdobione kapliczką. Miał do Hanaczowa przybyć raz jeszcze, po kolejnym nawrocie choroby, ale wysłano go do Kalwarii Pacławskiej, gdzie wkrótce zmarł. Było to pewnie zrządzenie Boże, bo gdyby spoczął na cmentarzu w Hanaczowie, nie łatwo by było wrócić do planowanego już przed wojną procesu beatyfikacyjnego, a być może też nie byłoby możliwe odnalezienie tego grobu.

Dlaczego ojciec Wenanty jest kandydatem na ołtarze? Żył krótko, zaledwie 32 lata, a wiele zdążył zdziałać! Modlitwa i pobożność była dla niego najważniejsza od najmłodszych lat, był wyjątkowym spowiednikiem, kaznodzieją i wychowawcą, wszystkie sprawy i kłopoty powierzał Panu Bogu, w nim szukał rozwiązania. „Nie silił się na czyny nadzwyczajne, ale zwyczajne nadzwyczajnie wykonywał” – tak o nim powiedział św. Maksymilian Maria Kolbe. Jest wiele świadectw, że ojciec Wenanty jest pomocny w rozwiązywaniu m. in. kłopotów materialnych. Święty Maksymilian Maria Kolbe stwierdził, że to właśnie wstawiennictwo ojca Wenantego pomogło mu w pokonaniu kłopotów finansowych i rozpoczęciu wydawania miesięcznika „Rycerz Niepokalanej”. W pierwszym numerze ze stycznia 1922 o. Maksymilian Maria Kolbe zamieścił podobiznę o. Wenantego i ogłosił go patronem tego czasopisma.

Może i komuś z nas pomoże?  .

Krystyna Adamska

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X