„Ateny” wracają do Krzemieńca – otwarcie polskiej szkoły na Wołyniu

W Krzemieńcu, dawnych „Atenach Wołyńskich”, odbyły się uroczystości związane ze świętem Niepodległości. Akademia miała miejsce w polskiej szkole wybudowanej dzięki polskiemu przedsiębiorcy Marianowi Kani i Fundacji Pomoc Polakom na Wschodzie.

Jeśli jechać na ziemie południowo-wschodnie, to tylko w doborowym i fachowym towarzystwie. Albowiem któż zna lepiej owe krainy niż historyk Piotr „Profesor” Sieczkowski i Jarosław Gabryelczyk, obaj z Fundacji Mosty. Weterani wszelkich wojaży i akcji pomocowych dla katolickich parafii i ośrodków polskich pozostałych po drugiej stronie Bugu i Sanu zorganizowali wyjazd dla delegacji licealistów i gimnazjalistów ze szkoły im. Bolesława Prusa na Saskiej Kępie. Niech młodzież zobaczy świat i pozna swoich rówieśników, dla których polskość to nie jest „brzydka panna na wydaniu”, jak mawiają zdrajcy nad Wisłą.

Egipskie ciemności przywitały nas na Wołyniu. Ruszamy trasą bardzo dobrze znaną: Kowel–Łuck–Dubno. Kowel w tych ciemnościach mi umknął. Jedziemy przez lasy i przez chwilę zastanawiałem się, czy nie jest to inna droga. Przecież za dnia widać miasta, miasteczka oraz morderczą symbolikę demonstrowaną tu i ówdzie.

Po kilku kwadransach wjechaliśmy do Łucka, stolicy tej krainy. Zamku łuckiego znowu nie widziałem – za ciemno, ale zdaniem Profesora przejeżdżaliśmy obok. Zostają pocztówki z lepszych czasów. Miasto śpi, praktycznie zero ruchu i niewielka ilość świateł. Mijamy sławetny konsulat ostrzelany przez banderowców lub ruskich agentów. Co za różnica, jeden czworonóg, wszystko zależy od życzeniowych interpretacji.

Z Łucka wiedzie trasa na Dubno. To tędy zwiewał do Kraju Rad 10 września roku pamiętnego sowiecki ambasador Szaranow. Oficjalnie musiał przekroczyć granicę, aby nawiązać kontakt z Moskwą, ale Korpus Dyplomatyczny rezydujący w Krzemieńcu się dziwował, dlaczego bolszewik przywiązał mnogo czemadanów do swojej maszyny. Czy rejterujący Szaranow widział to co ja na trasie Dubno–Krzemieniec? A więc brud, rażące w oczy ubóstwo rozklekotanych wiejskich domków i brzydotę budynków użyteczności publicznej? Wątpliwe, ale takie czasy nastały, że ciężko wrócić do normalności.

Za Dubnem nasz bus stanął na obowiązkową 30-minutową przerwę. Pasażerowie chrapali w najlepsze. Poszedłem z Profesorem pozwiedzać okolicę. Ekskluzywna i nowoczesna stacja benzynowa stała pomiędzy obskurnymi chatami, które ukazywały swoją brzydotę wraz ze wschodem słońca. – Dla kogo to wybudowali? – dziwował się Profesor, który przyjeżdżał na te obszary jeszcze za ustroju słusznie minionego.

Jedziemy dalej. Zostało 30 km i Wołyń się zbudził do życia. Kolejne miasteczka. Na przystankach stoją ludzie i wyczekują marszrutek, które wożą ich do pracy. Pracy bez płacy albo z taką płacą, że wstyd komukolwiek na świecie o tym rozpowiadać, a i tak nie starcza na życie. Dramat. Kto żyw, ten ucieka i niekiedy zabiera ze sobą jedynie czerwono-czarne barwy, albowiem tylko na nie od lat nie żałowano grosza.

Po półgodzinnej jeździe wjechaliśmy do Krzemieńca – małego, 20-tysięcznego miasteczka z wielką historią. Jest tam dom Juliusza Słowackiego, Liceum Krzemienieckie, Zamek Królowej Bony, no i kościół oraz polski cmentarz. Całe miasteczko położone jest w dolinie, przez którą wiedzie główna ulica. W sumie jedyna z jakąś solidną drogą. Polska dała pieniądze na drugą drogę, ale środki rozkradziono, jak prawi wieść miejscowa. Słońce już wzeszło i przymrozek się wzmógł. Pojechaliśmy wyboistą drogą na Zamek, a raczej to, co z niego pozostało. Warownia już tam była w czasach wyprawy na Kijów Bolesława Śmiałego, następnie bywali pod nią Kozacy, Tatarzy, Moskale. Później, wiadomo, zabory, powstania, Wielka Wojna, Polska i koniec; chociaż historia dalej się toczy, to bez korzystnych rezultatów.

Młodzież sennie wspina się na Zamek. Profesor w swoim żywiole. W sposób barwny, treściwy i przystępny objaśnia dzieje miasta i okolicy. Zerkam na panoramę Krzemieńca. Tak to powinno być, myślę sobie. Polska młodzież licealna powinna mieć obowiązkowe wycieczki szkolne, tak jak w Izraelu. Skoro ponoć doskoczyliśmy finansowo do „Zachodu”, to czemu nie zrobić obowiązkowych tras, żeby młodzież zobaczyła na własne oczy to, czego i tak nie przeczyta w książkach?

Obowiązkiem powinno być zobaczenie Gniezna, Poznania, Gdyni, Wrocławia, Krakowa, Warszawy, kopalni śląskich, jezior mazurskich i Wilna, Grodna, Lwowa, Kamieńca Podolskiego. Przecież napędziłoby to gospodarkę, a na wschodzie stworzyłoby koniunkturę ekonomiczną dla miejscowych Polaków. Być Polakiem musi się opłacać. Nie wstyd brać maronickich wzorców z Libanu, jeśli one są skuteczne.

Zbiórka zarządzona była na 16:30. Marian Kania, Polak mieszkający w Krzemieńcu od 20 lat, właściciel pieczarkarni i fundator polskiej szkoły w mieście (przy pomocy Fundacji Pomoc Polakom na Wschodzie), zorganizował przejazd busami na ulicę Wiśniowiecką (nie od Jaremy, lecz od sąsiedniego Wiśniowca). Młodzież, kadra oraz organizatorzy w świątecznym – niedzielnym, jak to się dawniej mawiało, odzieniu. Przejechaliśmy na drugi koniec miasta. Nowy budynek z nowoczesnym wnętrzem u podnóża krzemienieckiego zamku. Robi wrażenie i daje nadzieję na przyszłe „Ateny Wołynia”. Chociaż nie jest to szkoła w pełnym wymiarze – zajęcia odbywają się od 16:30 i trwają do 20:00. Wykładany jest dla dzieci, młodzieży oraz dorosłych język polski i okolicznościowo historia. Jednak inicjatywa cieszy się tak wielkim zainteresowaniem, że z sąsiednich gmin zgłosiła się już ponad setka kolejnych dzieci i trzeba myśleć o budowie następnego ośrodka, już za miastem. Przebiegam wzrokiem po książkach z biblioteczki, które są żniwem różnych zbiórek nad Wisłą. Można się naciąć na Miłosza czy Dąbrowską. Miłosz wielkim pisarzem był, ale wpierw fundament, czyli Józef Mackiewicz, a później mówmy o okolicznościowych przypisach. Rozglądam się po placówce i brakuje mi krzyża. Takie czasy nastały, wielce niepełne.

Paweł Rakowski
Tekst ukazał się w nr 22-23 (291-292) 19 grudnia 2017 – 15 stycznia 2018

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X