Antybohaterowie Stanisławowa Adam Mikołaj Sieniawski (z archiwum autora)

Antybohaterowie Stanisławowa

Ten artykuł poświęcam tym, którzy wyrządzili wielkie szkody naszemu miastu. Mówi się czasem o kimś, że „rosną za nim złote wierzby”, co znaczy że nic dobrego uczynić mu się nie udało, lecz ciągną się za nim same kłopoty i nieporozumienia. Za osobami, które przedstawiam niżej, już nie wierzby, lecz całe bukowe lasy wyrosły.

Kłótnia dwóch hetmanów
Stanisławowska forteca została założona w sposób, który miał ją uczynić niezdobytą. Zawsze jednak musi nastąpić ten „pierwszy raz”. Interesujące jest to, że „cnoty” miasto pozbawili nie Turcy czy Tatarzy, lecz współbracia Polacy. Wprawdzie przy wydatnej pomocy Moskali – jakżeby mogłoby obejść się bez nich.

Z początkiem XVIII wieku w Rzeczypospolitej wybuchła krwawa wojna domowa, do której wsadzili swój nos najbliżsi sąsiedzi. Część szlachty popierała prawowitego króla Augusta II, będącego sojusznikiem rosyjskiego cara. Reszta obrała sobie za monarchę Stanisława Leszczyńskiego, wspieranego przez szwedzkie bagnety.

Właścicielem Stanisławowa był wówczas Józef Potocki. Jego żona była krewną Leszczyńskiego, więc magnat nie wahał się długo, do jakiego obozu przystać. Wdzięczny monarcha wręczył mu buławę hetmana polnego, to znaczy uczynił „zastępcą” naczelnego wodza armii królewskiej. Król August, ze swej strony, na wodza swego wojska wyznaczył właściciela Brzeżan Adama Mikołaja Sieniawskiego. Obaj wodzowie, rzecz jasna, nie znosili się nawzajem.

W styczniu 1707 roku Stanisławów otoczyły wojska Adama Sieniawskiego, wspierane przez oddziały rosyjskie. Potockiego w mieście nie było, stacjonujący zaś garnizon bronił się niemrawo, wobec czego po kilku szturmach miasto padło. Po raz pierwszy, ale, niestety, nie po raz ostatni w swej historii. Po pogromach, grabieży i licznych gwałtach pozostała w mieście załoga moskiewska. Moskale stali tu do końca roku, a przed odejściem ściągnęli z magistratu olbrzymią kontrybucję – tysiąc talarów.

Potocki jednak nie był w ciemię bity. W 1709 roku jego zięć Adam Śmigielski najechał rezydencję Sieniawskich w Brzeżanach. Chociaż miasteczku udało się obronić, jednak pałacyk myśliwski w miejscowości Raj zięć Potockiego spalił.

Śmierć w żołnierskim plecaku
Kolejnym antybohaterem był nieznany żołnierz rosyjski, który przywlókł do miasta dżumę. Stało się to w roku 1770. Caryca Katarzyna II prowadziła wojnę z Turkami o dostęp do Morza Czarnego, walki toczyły się w Mołdawii, na Krymie i na wybrzeżach Morza Czarnego. Co wobec tego Moskale robili w Stanisławowie? – spytacie.

Rzeczpospolita zachowywała w tej wojnie neutralność, ale ponieważ królował w Polsce wówczas kochanek carycy Stanisław August Poniatowski, wojsko rosyjskie czuło się na ziemiach Polski jak u siebie w domu. Zajęli Stanisławów i zorganizowali tu bazę aprowizacyjną, skąd zaopatrywali swoją armię w Mołdawii. Tym sposobem któryś z żołnierzy przywlókł zarazę do miasta. Może przywiózł z Turcji jakieś trofea, zarażone tym śmiertelnym zarazkiem.

W tamtych czasach o higienie osobistej i normach sanitarnych jeszcze nie słyszano. Stłoczone obok siebie w obrębie murów fortecznych i przepełnione budynki nie miały nic wspólnego z higieną – ekskrementy wylewano do ścieków bezpośrednio z okien, a żywność kupowano na rynku otoczonym przez cmentarze.

Bardziej idealne warunki do rozwoju epidemii trudno sobie wyobrazić. Epidemia pochłonęła w mieście 1332 osoby, czyli czwartą część mieszkańców Stanisławowa.

Marmolada pani Wermut
Gdyby nie ta kobieta, nasze miasto wyglądałoby zupełnie inaczej. Nie wiadomo, czy byłoby lepsze, czy gorsze, ale na pewno byłoby inne. To ona podzieliła historię miasta na „przed i po” pożarze.

Przedstawiam: Chana Dwoira Wermut. Wdowa po Jankielu Wermucie mieszkała przy ul. Lipowej 22 (ob. Szewczenki). Na słodkie życie kobieta zarabiała sprzedażą smacznych bułeczek z własnej niewielkiej piekarni. Najsmaczniejsze były te ze śliwowymi powidłami własnej produkcji.

28 września 1868 roku na podwórku pani Wermut smażono na otwartym ogniu kolejną porcję powideł. Nagle podmuch wiatru przeniósł iskry z ognia na stojącą obok szopę. Na nieszczęście jej dach był obficie wysmarowany naftą – aby nie gnił i nie przeciekał. Silny wiatr rozniecił płomień i po chwili płonęła już cała ulica, a w ślad za nią – całe śródmieście.

Ogień udało się zagasić ogromnym wysiłkiem. Spłonęło doszczętnie 260 budynków – jedna czwarta zabudowy miasta. Straty szacowano na astronomiczną jak na owe czasy sumę – milion złotych reńskich. Nie obyło się też bez ofiar w ludziach.

Policja przeprowadziła rzetelne śledztwo i… nie ukarała nikogo. Chana Dwoira zwaliła wszystko na swych czeladników, bo to oni smażyli marmoladę na podwórku. Ci znów przypomnieli sobie jakiegoś przechodnia w kapeluszu, który nieudolnie przypalił fajkę lub rzucił niedopałek, powodując pożar. Piekarnia należała jednak do pani Wermut i to ona powinna była zadbać o wszystko – w tym i o bezpieczeństwo przeciwpożarowe.

Ponieważ portret Chany Dwoiry Wermut się nie zachował, wybraliśmy zdjęcie starej kobiety, która sympatii wcale nie wywołuje.

Czarny Hans
Historycy stale podkreślają, że Stanisławów był miastem wielu narodowości, które żyły ze sobą w zgodzie: Żydzi, Polacy, Ukraińcy, Ormianie, Niemcy i nie wiadomo kto tam jeszcze. Obecnie większość mieszkańców Iwano-Frankiwska stanowią Ukraińcy. Tak jednolite narodowościowo miasto stało się dzięki „staraniom” Hansa Krügera.

Ten mężczyzna był szefem stanisławowskiego Gestapo w stopniu hauptsturmfürera SS. W Wermachcie dorównywało to stopniowi kapitana. Tym niemniej skromny kapitan utrzymywał w strachu całe miasto. Na jego rozkaz okupanci przeprowadzili „akcję” na żydowskim cmentarzu za jeziorem miejskim. W ciągu jednego dnia – 12 października 1941 roku – rozstrzelano tam około 10 tys. Żydów. Pozostałych spędzono do getta, ale i to nie uratowało im życia. Podobne „akcje” miały miejsce co jakiś czas, aż do 23 lutego 1943 roku, kiedy to Niemcy ogłosili miasto Stanisławów jako pierwsze w Rzeszy miasto wolne od Żydów.

Tego, wprawdzie, Krüger nie doczekał. Wcześniej został oskarżony przez służbę bezpieczeństwa o zdradę tajemnicy państwowej. Został zdegradowany i trafił za kraty. Przez dłuższy czas „wyczyny” Krügera w Stanisławowie pozostawały nieznane, aż w 1960 roku niemiecka prokuratura oskarżyła go o wyniszczenie przykarpackich Żydów. Proces trwał długo i Krüger został skazany na dożywocie. Jednak odsiedział tylko 18 lat i został zwolniony… za dobre sprawowanie.

A imię ich – legion
Od niedawna na wieży iwanofrankiwskiego ratusza działa placyk widokowy. Uiściwszy 20 hrywien można wejść na szczyt wieży i podziwiać urbanistyczne widoki. A właściwie, co tu podziwiać? Wokół historycznego Rynku miasta sterczą współczesne centra handlowe, które całkowicie zniekształciły harmonijny widok śródmieścia. W tle widnieją współczesne blokowiska, które też nie dodają pejzażowi oryginalności. Zamiast schludnych kamieniczek, pokrytych dachówką, widzimy nagromadzenie szkła i betonu pokryte tandetną blachodachówką w gryzących kolorach.

Jak to się mogło stać, że w ciągu dziesięciu lat centrum Iwano-Frankiwska stało się mieszanką Szanghaju i Trojeszczyny (dawna wieś, obecnie blokowiska w obrębie Kijowa – red.)? Winni są budowlańcy. Z jednej strony można ich zrozumieć, bo chłopcy niezbyt przejmowali się estetyką i za swoje metry kwadratowe chcieli skosić jak najwięcej kasy. Mieli zasadę: wybudować jak najtaniej, sprzedać jak najdrożej.

Ale jak wytłumaczyć armię urzędników, którzy mieli stanąć na straży, broniąc miasta przed swawolą budowlańców, ale nie stanęli? Zapewne też mieli jakieś roszczenia. Dlatego antybohaterem naszych czasów jest po prostu zwykły urzędnik, „dzięki” któremu oblicze współczesnego Frankiwska jest tak pokiereszowane licznymi bliznami.

To urzędnicy instytucji mających na celu dbanie o dobro zabytków, wydając pozwolenia na budowę podobnych „cudów architektury”, przymykali oczy na pierwotne projekty i uparcie nie zwracali uwagi na nielegalne dodatkowe piętra. To urzędnicy z wydziałów ochrony zabytków wydawali zezwolenia na wyburzanie starych kamienic jako „nie nadających się do remontu”. Winni są również architekci, którzy zapomniawszy o całym pięknie, którego uczono ich na studiach, ulegli żądaniom inwestorów.

Listę winnych obecnego wyglądu naszego miasta można by kontynuować długo, ale po co? Dawny urok miasta już nie powróci. Musimy więc żyć w „modernowym” mieście. Dziękujemy wam, chłopcy za to!

Iwan Bondarew
Tekst ukazał się w nr 3 (343), 14–27 lutego 2020

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X