A miało być tak pięknie… fot. zmi.ck.ua

A miało być tak pięknie…

Pamiętam jak dwadzieścia lat temu, na początku nowego tysiąclecia, byłem przekonany, że teraz może być już tylko lepiej. Ja i nie tylko ja zapewne, wierzyłem, że oto zaczął się czas dobra i rozumu i że wojny, zarazy, wszelkiego rodzaju niesprawiedliwości, przemoc i zło – to już przeszłość. Nauczeni doświadczeniem, wyzwoleni z przeróżnych niewoli, uzbrojeni w wiedzę i techniczne możliwości, będziemy teraz rozsądni, uczciwi, sprawiedliwi, mądrzy, dobrzy. Jakże byłem naiwny…

Dzisiaj, po dwudziestu latach życia w trzecim tysiącleciu muszę z pokorą, wstydem i skruchą przyznać – dwadzieścia lat temu, ja fundamentalny chrześcijanin, dałem się uwieść magii cyfr. Teraz rozumiem! Tak samo jak rozumiem to, że to w piątek 13 października 1307 roku aresztowano we Francji wszystkich templariuszy, nie usprawiedliwia przesądu, że każdy piątek, który wypada na 13 dzień miesiąca jest dniem „pechowym”. Dlatego też fakt, że skończyło się drugie, a zaczęło się trzecie tysiąclecie (chrześcijaństwa) nie oznaczał tego, iż coś się musi zmienić. No i… rzeczywiście, nic się nie zmieniło. Może inaczej – zmieniło się, tyle że niekoniecznie na lepsze.

Spokojnie! Nie zamierzam biadać! Nie chcę ani rozdzierać szat w obliczu zawiedzionych nadziei, ani szlochać nad złem i nieszczęściami, których nam (w tym trzecim tysiącleciu) nie brakuje. Tradycyjnie – w nadziei, że będzie to przydatne w zmienianiu świata na lepsze, albo chociaż w unikaniu pułapek zastawianych przez współczesność, chcę zwrócić uwagę czytelników na pewne mechanizmy, zjawiska, fakty, które warto przemyśleć i przewartościować.

„Weszliśmy” w trzecie tysiąclecie „niesieni na skrzydłach” wolności, demokracji, tolerancji, wolności słowa i szacunku dla innych. Z każdym dniem, miesiącem, rokiem –ze wszystkimi „tymi” miało być tylko lepiej! No i jest… tyle, że teoretycznie jedynie.

O stanie demokracji (nie, nie tej „polskiej”, ale demokracji „w ogóle”) teraz pisał nie będę. To temat na oddzielny tekst. Zajmę się najpierw „wolnością”. W moim pojęciu, pojęciu człowieka, który urodził się w kraju „demokracji ludowej”, „wolność”, o której marzyli, o którą walczyli i którą wywalczyli wreszcie Polacy, Czesi, Węgrzy, Bułgarzy, Słowacy, Litwini… i inni, oznaczała przede wszystkim wolność wyboru. Tak, oczywiście w pierwszej kolejności „wolność” była pojmowana jako uniezależnienie się od Związku Radzieckiego, aż do uzyskania niepodległości włącznie (Litwa, Łotwa, Gruzja, Estonia…), ale (w szerszym rozumieniu) oznaczała ona możliwość dokonywania wyboru niezdeterminowanego koniecznością podporządkowania się jakiejkolwiek ideologii. Stop! Konieczne wyjaśnienie! Jasnym jest dla mnie, że dokonywane przez nas wybory są pochodną przekonań i ideologii, które wyznajemy. Jednakże wybór tego, w co wierzymy i co uznajemy za dobre, a co za złe – ma być naszym, wolnym wyborem. Nawet jeśli nas agitują, zachęcają, przekonują – to aż do tego momentu w którym zaczynają nas straszyć i karać (jeśli nie dokonamy „oczekiwanego” przez kogoś wyboru) – to moim zdaniem nadal jest wolność.

Niestety obecnie „wolność” jest w tarapatach. Jeśli się „wyrwać” z kołowrotu codziennych spraw i kłopotów, „strząsnąć” z siebie nawał problemów, informacji, manipulacji, agitacji i całego tego polityczno-medialnego szumu, który nas otacza i spojrzeć na współczesność „chłodnym okiem” – widać to „jak na dłoni”. Znowu ideologie są nam narzucane, a odmowa podporządkowania się im jest karana!

Teoretycznie „wolność”, „tolerancja” i „szacunek do innych” powinny się obronić same. Wierność wymienionym automatycznie wyklucza możliwość ograniczenia wolności, sprzeniewierzenie się tolerancji i braku szacunku. Tyle tylko, że ci którym to wygodne, wierność wolności, tolerancji i szacunkowi, co prawda głoszą, ale przejawiają ją w „specyficzny” sposób. Sprawa w tzw. „represywności” wartości. W bardzo już dalekim 1965 roku francuski filozof-komunista Herbert Marcuse napisał esej, którym „wprowadził do obiegu” pojęcie i ideę „tolerancji represywnej”. Wg niego, tolerancja nie jest wartością uniwersalną i obowiązkową dla wszystkich i wobec wszystkiego, lecz jest możliwa i konieczna jedynie w stosunku do tego co jest „postępowe” i „postępowi” służy. W stosunku do tego co „postępowe” nie jest, tolerancja jest nie tylko niestosowna, ale wręcz niedopuszczalna. Ta teoria „represywności” stała się z czasem popularna, a jej założenia „rozlały się” nie tylko na „tolerancję”, ale także na „wolność”, „szacunek”, „prawdę”, „kulturę” (tę „wielką” i tę „osobistą” i – jeśli dobrze się przyjrzeć dniom dzisiejszym – owa „represywność” stała się normą!

Tymczasem idea „represywności” nie jest niczym innym jak próbą naukowego usprawiedliwienia relatywizmu i odrzucenia wartości i zasad uniwersalnych. Tymczasem w takim zrelatywizowanym świecie dla wolności, tolerancji, szacunku, prawdy, kultury, dla zwykłej uczciwości i przyzwoitości nawet – niewiele będzie miejsca.

„Represywność” to nierówność, manipulacja i uzurpacja. Po pierwsze, któż to ma decydować o tym co jest, a co nie jest „postępowe”? Z moich studiów nad historią wynika, że przy takim „określaniu” zazwyczaj prym wiedli i wiodą ideowi ekstremiści (ze wszystkimi wynikającymi z tego następstwami). Po drugie, dlaczego jedynie „postępowe” idee są godne tolerancji i szacunku? Czyżby wszystko to co „postępowe” nie jest, automatycznie jest złe? Czy wszystko co „stare”, „tradycyjne” – czyli „konserwatywne” – wymaga odrzucenia? Czy każde działanie zmierzające do zmiany „starego” jest dopuszczalne? Na marginesie – czy wszystkie działania mające na celu zachowanie „starego” są dopuszczalne? Po trzecie wreszcie, na ile usprawiedliwienie „represywności” jest usprawiedliwieniem do odbierania nam wolności wyboru – czyli (w istocie) samej WOLNOŚCI? Przecież, jeśli się tylko trochę zastanowić, wprowadzanie ideologii „tolerancji represywnej” (co moim zdaniem obecnie ma miejsce) wcześniej czy później doprowadzi (jeśli już nie doprowadziło) do przyjęcia idei „represywnej wolności”. Jeśli założyć, że idea represywności jest słuszna – wcześniej czy później (raczej wcześniej) „ktoś”, kto zdecydował o tym co jest „postępowe” i co „postępowi” służy, zechce decydować o tym na ile taka ocena jest obowiązkowa (przecież „tolerancja represywna” pozwala – zobowiązuje nawet – nie tolerować poglądów „niesłusznych”). Następnym krokiem będzie (już jest) używanie w stosunku do oponentów argumentów „kija” (ad baculum) tak w dyskusji jak i poza nią (dosłownie). Proponuje się przyjrzeć „naszemu światu” i zastanowić – tak już się dzieje!

„Weszliśmy” w trzecie tysiąclecie „uzbrojeni” w wiarę, że po zakończeniu zimnej wojny, po zwycięstwie demokratycznego świata nastanie wszędzie czas równości, wolności i braterstwa. O tej pierwszej napisać tym razem nie zdołam (warta odrębnego tekstu), o drugiej wspomniałem powyżej, zajmę się zatem braterstwem, bo to moje wielkie, a zawiedzione (póki co) nadzieje.

Pomimo tego, że bezsprzecznie jestem idealistą rozumiem, że idealne i powszechne braterstwo jest niemożliwe. W porządku – to wiem. Oczywiście ocena (w kontekście „braterstwa”) tego, co się w świecie, w społeczeństwach dzieje, w znacznej mierze zależy od tego jak owo „braterstwo” pojmować (wyjaśniam – zdecydowanie odrzucam rozumienie „braterstwa” zgodnie z teorią „represywności”). Zasadniczo, pomimo swego „napuszonego” i patetycznego brzmienia, w codziennym życiu „braterstwo” jest niczym innym jak życzliwością w stosunku do innych, szacunkiem (bez względu na wygląd, status, przekonania) chęcią pomocy, niechęcią skrzywdzenia, podporządkowania, obrażenia. W szerszym kontekście – „braterstwo” jest dla mnie brakiem budowania barier, tworzenia podziałów, kopania okopów i prowadzenia wojen (tutaj – tych międzyludzkich, a nie konfliktów militarnych).

Jeśli czytelnicy Przezacnego (Nowego) Kuriera Galicyjskiego z podobnym rozumieniem pojęcia „braterstwo” się zgadzają (a mam taką nadzieję) to nie mogą nie zauważyć, że w naszym „pięknym”, „wolnym”, „demokratycznym” i „tolerancyjnym” świecie z „braterstwem” mamy poważne problemy. Zgoda – kłopoty te można częściowo tłumaczyć niereformowalnością ludzkiej natury. Jednak (jeśli się uważnie przyjrzeć temu co się dzieje dookoła nas) jasnym się staje, że to nie tylko ludzka ułomność jest przyczyną kolejnych konfliktów, podziałów, wojen (powtarzam – nie o konfliktach militarnych mowa).

Zabójcą „braterstwa” jest relatywizm właśnie. Usprawiedliwia on podziały, usprawiedliwia nierówne szanse, usprawiedliwia pozbawianie praw, usprawiedliwia niegodne czyny. Dzięki temu bez przeszkód można budować bariery, dzielić ludzi, być niesprawiedliwym udając sprawiedliwego.

Kolejne, ekstremistyczne schizmy wśród czcicieli „wartości represywnych” doprowadziły już do tego, że żyjemy nie tylko w podzielonym świecie, ale musimy egzystować w spolaryzowanych, dychotomicznych społeczeństwach, w których nierzadko owa „represywność” tworzy „linie frontu” w rodzinach, niszczy przyjaźnie, hołubi wrogość, nienawiść i chamstwo. Owa represywność pozwala dzielić ludzi na tych, którzy są „warci” tolerancji, domniemania niewinności, kulturalnego dialogu, prawdy i szacunku i tych, którzy są tego „nie warci”. Owa represywność pozwala na stosowanie (w stosunku do tych „nie wartych”) kłamstwa, pomówienia, manipulacji, całego zestawu erystycznych chwytów, zwykłego chamstwa wreszcie. Jednym słowem potępiana (przynajmniej oficjalnie) zasada „cel uświęca środki” jest stosowana przez „jednych braci” w stosunku do „drugich” i przez „drugich braci” do tych „pierwszych”. Oczywiście i „jedni” i „drudzy” zarówno zaprzeczają, że do takiego „doszli”, a także odmawiają swoim adwersarzom prawa do tego z czego sami korzystają. W takiej sytuacji – o jakim „braterstwie” może iść mowa?

To nie jest moralitet! Są to jedynie kolejne „materiały do przemyśleń”! W codziennym zapętleniu, w walce z problemami codziennych dni, zmęczeni pandemią i niepewni dni jutrzejszych, bywa, że nie mamy czasu na obserwowanie, nie zauważamy ingerujących w nasze życie mechanizmów zabierających nam wolność (oczywiście w imię naszej wolności i naszego dobra), pozwalających nienawiść i chamstwo maskować imionami uzasadnionej troski i wolności słowa. Wszystko to dzięki stosowaniu zasady „represywności” (prościej – relatywizmu) właśnie.

Wolność, równość i braterstwo – to uniwersalne wartości właśnie. Tak jak prawda, tolerancja, wolność i wiele innych. Potrzebujemy ich (tak uważam) by nasz świat był zrozumiały, uczciwy i przyjazny. Potrzebujemy nienaruszalnego wzorca, z którym będziemy mogli porównywać wszystko co nas otacza. Porównywać i oceniać. Relatywizm („represywność”) rujnuje wszystko, począwszy od naszych ocen, poprzez szacunek, uczciwość, kulturę, aż po międzyludzkie i międzypaństwowe relacje. Wszystko to staje się zakładnikiem państwowych, partyjnych, grupowych i indywidualnych celów, służących im ocen oraz pełnych hipokryzji i manipulacji usprawiedliwień, chamstwa, pogardy i nienawiści. Przecież w „represywnym świecie”, bez stosującego się (do wszystkich i wszystkiego – „na równych prawach”) wzorca uniwersalnych i nienaruszalnych wartości,  wszystko można usprawiedliwić…

Na tym właśnie polega wolność, że każdy może sam wybierać. Może sam wybierać kim chce być, w co wierzyć, gdzie żyć. Zgoda, musi się z konsekwencjami swoich wyborów liczyć. Są jednak tego niuanse – jeśli ktoś oczekuje, że jego wybory będą oceniane w skali wartości uniwersalnych (te zaś bezsprzecznie istnieją!) to przy dokonywaniu tego wyboru powinien o nich pamiętać. Tak wiem – ktoś powie, że to jest ograniczenie wolności! Zgoda – jest! Tyle, przynajmniej ja tak uważam, że wolność nieograniczona nie istnieje, a właśnie wierność wartościom uniwersalnym zabezpiecza maksymalnie możliwe tej wolności rozmiary! Tak w osobistym jak i w globalnym wymiarze.

„Represywność” jest podstępnym tworem. Czasem „działa” otwarcie, czasem się maskuje, czasem udaje, że jej nie ma. Bardzo często się podszywa pod tzw. „polityczną poprawność” i – chociaż działa tak jak działa – nie budzi w naszych umysłach takich obaw jak „relatywizm” czy „represywność”.

Nie, nie zawsze i nie wszędzie „polityczna poprawność” jest „represywności” instrumentem! Nie można tak uogólniać. Często jednak się staje tak, że nie sposób zauważyć gdzie przebiega granica miedzy nimi. W którym momencie „wojownik politycznej poprawności” traci zdrowy rozsądek i zaczyna używać „instrumentów represywnych” – a tak często się dzieje. Może też dlatego nie lubię pojęcia „politycznej poprawności”. Uważam je za nowy twór próbujący zamienić coś, co w czasach mojej młodości nazywano „dobrym wychowaniem”. Nie, nie dopatruję się w tym spisku, ale pojęcia „politycznej poprawności” nie lubię. Zbyt często „wydaje ono na świat” teorie i działania przeczące zdrowemu rozsądkowi lub powiązane z represywnością właśnie.

Niestety, dwudzieste pierwsze stulecie, trochę z powodu pogoni za zyskiem, trochę z konformizmu, trochę z lenistwa, a trochę z powodu postępującej ignorancji „naszego świata”, powoli staje się wiekiem triumfu relatywizmu.

Zdrowy rozsądek, wierność cywilizowanym zasadom, kultura (państwowa, polityczna i osobista) są coraz bardziej marginalizowane. Coraz więcej ocen i opinii jest formułowanych w zależności od tego „gdzie ktoś siedzi”, a nie w związku z ich istotą. Owa „represywność” (czytaj „relatywizacja wartości”) „wpycha się” wszędzie i w coraz bardziej bezczelny sposób. Jest ulubioną bronią ideologicznych ekstremistów (żeby było jasne – „prawych” i „lewych”) i pozwala, by pozory były istotniejsze od realnych działań.

Jestem zawiedziony. Jak dotąd dwudziesty pierwszy wiek przyniósł nam nie „równość, wolność i braterstwo”, a konflikty, wojny, podziały, marginalizację zdrowego rozsądku, kpiny z uczciwości i przyzwoitości. Tak – wiem, każde stulecie ma swoją „szafę z trupami”. Każde stulecie miało „ciemne i światłe lata”. Tyle tylko, że (jestem o tym przekonany) większość z nas, tych, którym przyszło przeżyć przełom wieków, wierzyło w wiek XXI. Cóż, podobno „nadzieja umiera ostatnia”. Mam więc nadzieję, że jeszcze będzie „pięknie”…

Artur Deska

Tekst ukazał się w nr 6 (370), 30 marca – 15 kwietnia 2021

Artur Ryszard Deska (1964). Niemłody i brodaty wielbiciel fajki, dobrych książek, filozofii oraz historii. Poeta. Pasjonat zdrowego rozsądku i bezkompromisowy krytyk panoszących sie i rozdętych: relatywizmu tudzież poprawności politycznej. Jesienią 2003 roku, po kolejnym kryzysie (nadciśnienie, serce i cukrzyca) postanowił „dożyć swoich dni inaczej” – złożył w kościele „śluby prywatne”, wyjechał z Polski, osiadł w Drohobyczu i zajął się działalnością charytatywną. Od listopada 2003 roku zastępca Dyrektora Caritas Samborsko-Drohobyckiej Diecezji UGKC. Założyciel i wieloletni Dyrektor Centrum Wolontariatu Caritas w Drohobyczu. „Ojciec” i wychowawca wielu pokoleń wolontariuszy. Współzałożyciel Ukraińskiej Grupy Humanitarnej. Od 2014 roku – opiekun „drohobyckiej” wspólnoty Tatarów krymskich. Mimo cyklicznie powtarzanych i apokaliptycznych diagnoz lekarzy – wciąż żyje i walczy. Motto: „Bóg kocha wariatów...”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X