W sprawie żeńskich form nazw zawodów i tytułów

Słów kilka o „końcówkach”. Zapewne większość z czytelników przezacnego Kuriera Galicyjskiego już zdążyła zauważyć, że w toczącej się polsko-polskiej wojnie powstał nowy front. Front – można go tak nazwać – ideologiczno-językowy.

Zaczęła się rozpalać walka o stosowanie „męskich” i „żeńskich” „końcówek w nazwach zawodów, stanowisk i funkcji, czyli (jak nazywają tak utworzone nazwy naukowcy) feminatywów. Na razie jesteśmy świadkami pojedynczych „potyczek” i ta „wojna na końcówki” ani do frontu ani do wojny jeszcze nie jest podobna, ale poważnie się obawiam, że to jej początek tylko i że „najciekawsze” dopiero nas czeka.

Zanim podzielę się kilkoma myślami na ten temat – tradycyjna uwaga dla „czytających inaczej”. Nie jestem filologiem, językoznawcą, specjalistą, ekspertem. Absolutnie nie roszczę sobie jakichkolwiek praw do nauczania czy strofowania kogokolwiek, a tym bardziej nie uważam siebie za depozytariusza „prawdy objawionej”. Pisząc o wojnie na „męskie i żeńskie końcówki” opisuję TYLKO i WYŁĄCZNIE moje wrażenia i myśli – nic więcej. Stanowisko Rady Języka Polskiego przy Prezydium PAN w sprawie żeńskich form nazw zawodów i tytułów przyjęte na posiedzeniu plenarnym Rady dnia 25 listopada 2019 r. czytałem i rozumiem.

Tak szczerze mówiąc, to po wspomnieniu o powyższym „Stanowisku” Rady przy Prezydium PAN mógłbym do niego czytelników odesłać i tyle. Jest w nim właściwie wszystko. Jest wspomniany rys historyczny zjawiska, tendencje społeczne, mechanizmy sprzyjające stosowaniu takich, a nie innych nazw. Jednak uczeni językoznawcy, pisząc to co napisali, uczynili to w sposób delikatny, dyskretnie radząc i sugerując, unikając jednoznacznych opinii, co przy królującym w praktycznie każdym polskim dyskursie zacietrzewieniu, braku zdrowego rozsądku i wszechobecnej hucpie, zapewne będzie uznane za użyteczny oręż przez każdą z wojujących stron. Tekst ten, chociaż nosi nazwę „stanowisko”, jest właściwie tylko komentarzem. „Stanowisko”: „Sporu o nazwy żeńskie nie rozstrzygnie ani odwołanie się do tradycji (różnorodnej pod tym względem), ani do reguł systemu. Dążenie do symetrii systemu rodzajowego ma podstawy społeczne; językoznawcy mogą je wyłącznie komentować”. Mimo tego serdecznie zapraszam do przeczytania „Stanowiska” – ci, którzy w ideologiczno-politycznych bijatykach zdrowego rozsądku jeszcze nie zagubili, znajdą tam wszystko co jest potrzebne. Tak, ja znowu o zdrowym rozsądku piszę! W jego to bowiem braku upatruję przyczynę powstania „nowego frontu”. Jeśli bowiem tenże zdrowy rozsądek zachować i nie dać się pochłonąć fanatyzmowi którejś z ideologii – problem nie istnieje.

Trudno komuś, przynajmniej temu, kto zdrowego rozsądku używa, dyskutować z opinią, że nazwy większości prestiżowych zawodów i stanowisk noszą ślad historycznej patriarchalności polskiego społeczeństwa. Lekarz, dyrektor, prezes, pilot, sędzia, prokurator. Nawet kierowca. Niegdyś to były typowo męskie funkcje i profesje. Nie sposób nie zauważać, że dzisiaj już tak nie jest. Z wyjątkiem kilku kościołów i religii, nie ma zawodu, nie ma stanowiska, które by nie były dostępne dla kobiet. Dlatego też więc nie ma się co dziwić, że wielu paniom (i nie tylko paniom), używanie męskich form do nazywania ich stanowisk i zawodów przestało odpowiadać. Chcą zmiany. Rozumiem to, popieram, patrzę z życzliwością. Jednakże jak zawsze „diabeł tkwi w szczegółach”.

W „Stanowisku” czytamy: „Większość argumentów przeciw tworzeniu nazw żeńskich jest pozbawiona podstaw”. Zgadzam się w stu procentach! Twórzmy! Jednak jak to wygląda w praktyce? O ile ze stworzeniem feminatywów od części nazw nie ma problemów, to brzmienie feminatywów od kolejnej części wywołuje w mych uszach (prawda, możliwy do zniesienia, ale jednak) dyskomfort, a jeszcze innym nie tylko moje ucho, ale i mózg się opiera. Przykładowo lekarka, nauczycielka, kierowniczka, sędzina, liderka, posłanka, radna i wiele innych – brzmią w mych uszach harmonijnie. Prokuratorka, rektorka, dyrektorka, polityczka, socjolożka, premierka i im podobne – nie cieszą się moją sympatią, ale nie wywołują mego specjalnego oporu. Natomiast gościni, dziekana, doktora i ministra – oj, z tym to jest już bardzo źle u mnie!

Zgoda – przyzwyczajenie. Nie będę się o tym rozpisywał. Wszystko się zmienia, a kolejne pokolenia „układają” świat odpowiednio do swoich wyobrażeń i potrzeb. Tak samo – zmieniają język. Jednakże nie uważam, że zmiany przeprowadzane „na siłę”, z ideologicznym „zadęciem” zawsze są sensowne. Możliwe, że za lat kilkanaście „ministra” nikogo już razić nie będzie, a odwiedzać nas będzie „gościni”. Jednakże póki co, będę oklaskiwał (jeśli będzie za co) panią minister, a gościć gościa będę. „Stanowisko”: „Prawo do stosowania nazw żeńskich należy zostawić mówiącym, pamiętając, że obok nagłaśnianych ostatnio w mediach wezwań do tworzenia feminatywów istnieje opór przed ich stosowaniem. Nie wszyscy będą mówić o kobiecie gościni czy profesorka, nawet jeśli ona sama wyartykułuje takie oczekiwanie”.

W „Stanowisku” jest kilka delikatnie wyrażonych sugestii odwołujących się do zdrowego rozsądku osób używających języka polskiego: „Warto też zaznaczyć, że tworzenie nazw żeńskich przez zmianę końcówek fleksyjnych, np. (ta) ministra, (ta) doktora, (ta) dziekana nie jest dla polskiego systemu słowotwórczego typowe (…), a lepsze od niego jest wykorzystywanie tradycyjnego modelu przyrostkowego, czyli tworzenie nazw typu doktorka – bez skojarzeń z potoczną nazwą lekarki. Należy pamiętać, że wciąż dominujący dla większości rzeczowników tytularnych jest model pani doktor zrobiła, który jest także zrozumiały”. No właśnie… „Który jest także zrozumiały”. Zgoda – to komentarz tylko, a nie wskazówka. Jednak właśnie dzięki swojej niejednoznaczności i uznaniu za dopuszczalne oraz zrozumiałe wielu sposobów „feminizacji” męskich nazw, w istocie odsyła on nas do zdrowego rozsądku właśnie.

To zdrowy rozsądek powinien być kryterium które określa kiedy i jak co nazywać. „Lekarka” – jak najbardziej! „Prezeska”? Może być! Ale już „Pani Marszałek” jednak! Tak mi MÓJ zdrowy rozsądek nakazuje! Nie widzę niczego poniżającego w używaniu – kiedy to konieczne – konstrukcji z użyciem słowa Pani. Zgoda, jeśli to możliwe i nie przeczy zdrowemu rozsądkowi – twórzmy feminatywy! Jak najbardziej! Zgoda! Jednak kiedy rezultat wysiłków jest albo śmieszny, albo bezsensowny – korzystajmy ze zdrowego rozsądku. Na marginesie i bez żadnych kpin – „konia z rzędem” temu, kto utworzy nie kłócący się ze zdrowym rozsądkiem feminatyw od takiego stanowiska pracy jak „stróż” i takiego zawodu jak „kierowca”.

Niestety, tak jak i w wielu innych przypadkach, tak i w „walkach na końcówki” zdrowy rozsądek zazwyczaj nie jest w cenie. Nie jest ważna wygoda używających języka, nie jest ważna jego tradycja (dla niektórych to nawet jego wada), nie jest ważna zrozumiałość i brzmienie – ważne jest to, że nowy „front” może być wykorzystany do postponowania przeciwników w polsko-polskiej wojnie, dając możliwość zaprezentowania ideologicznie słusznej postawy, spostponowania przeciwnika, zwycięstwa.

Na wielu polskich portalach internetowych można było niedawno przeczytać o próbie rozszerzenia „frontu końcówkowego”. Ponoć chodzi już nie tylko o feminatywy! Nie wiem ile w tym prawdy, w nawale fałszywych informacji i pomówień niebywale trudno prawdę znaleźć, ale ponoć jedna z polskich europarlamentarzystek miała oświadczyć, że angielskie słowo „history” („historia”) zawierające cząstkę „his” („jego”), powinno zostać zmienione na „herstory” z cząstką „her” („jej”). Przyznaję z pokorą – nigdy bym czegoś podobnego wymyślić nie zdołał. Nie! Inaczej! Podobnego zdrowy rozsądek by mi wymyślić nie pozwolił!

Wszystkich raz jeszcze zachęcam do przeczytania „Stanowiska Rady Języka Polskiego przy Prezydium PAN w sprawie żeńskich form nazw zawodów i tytułów przyjęte na posiedzeniu plenarnym Rady dnia 25 listopada 2019 r.”. Oczywiście – do zachowania zdrowego rozsądku zachęcam także.

Artur Deska
Tekst ukazał się w nr 22 (338), 29 listopada – 19 grudnia 2019

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X