Prawda odkryta po 55 latach

Prawda odkryta po 55 latach

Krótko po północy 19 listopada 1952 roku spokojnie śpiących mieszkańców Bydgoszczy obudził potężny wybuch. Z okien wypadały szyby, w kredensach tłukły się serwisy, spadały obrazy ze ścian. Prawdę, co się wtedy stało, dowiedzieli się dopiero po… 55 latach.

Fabryka Chemiczna nr 9 w Łęgnowie pod Bydgoszczy była tajnym zakładem zbrojeniowym. Pierwszą fabrykę materiałów wybuchowych w Bydgoszczy wybudowali Niemcy. Jesienią 1939 r. rozpoczęto prace na 23 km kw. Do budowy DAG-Fabrik Bromberg okupanci spędzili ponad 40 tys. ludzi. Zakład funkcjonował całą okupację i produkowano tam m.in. mieszaninę wybuchową, której składnikiem był trotyl.

Po wyzwoleniu sowieci wyszabrowali fabrykę prawie do cna. Jednak przygotowania do III wojny światowej utrzymały ją przy życiu. Polskie władze odbudowały zakład, główną produkcją którego były heksogen, pentryt i trotyl. Tego ostatniego produkowano najwięcej. Zapotrzebowanie było tak ogromne, że w listopadzie 1952 roku uruchomiono drugą linię. Nazwano ją – obiekt 2000. Linia składała się się z kilku budynków otoczonych wysokimi ziemnymi wałami. Końcowy etap produkcji znajdował się w budynku nr 186. Działały tam trzy reaktory. W każdym z nich sześć ton mieszaniny kwasów i wstępnie znitrowanego toluenu, niemal gotowy płynny trotyl. Był to etap, na którym materiał był szczególnie wrażliwy i niebezpieczny.

Nocna zmiana w tym obiekcie przypadła dwudziestodwuletniemu Władysławowi Walichniewiczowi, który pracował na stanowisku ucznia aparatowego. Zaraz po północy poszedł do kolegi, który miał zegarek, by zapytać o godzinę. – Nie zdążyłem jednak dojść, ponieważ w tym momencie na bazie drugiej z nitratora B została odrzucona aluminiowa pokrywa włazu i z otworu tego wybuchł słup ognia o kolorze czerwono-białawym. Trwało to może jakieś 10 sekund, a później ogień zgasł. I wtedy dopiero uprzytomniłem sobie niebezpieczeństwo i pobiegłem na dwór – opowiadał kilkanaście godzin później funkcjonariuszom UB. Odbiegł kilkadziesiąt metrów i zatrzymał się w grupie innych pracowników. Z trwogą obserwowali buchającą się coraz większą jasność z budynku 186.

Cztery minuty później nowoczesny wóz strażacki Bedford podjechał do wału otaczającego budynek 186. Było jasne, co się dzieje – płonący gaz wypełnił cały budynek. Gdy strażacy wyskoczyli z wozu, nastąpiła eksplozja. Trzech z nich, wysiadających od strony budynku, zginęło natychmiast. Pięciu zasłoniętych przez wóz, było w stanie krytycznym, ale przeżyli. Potężną fala uderzeniowa po detonacja, zmiotła wszystko, co znalazło się na jej drodze. Natychmiast w okolicy zrobiło się ciemno. Stanęły pozbawione prądu urządzenia w reszcie zakładu.

Krajobraz jak po bombardowaniu
– Do fabryki wpuszczono nas dopiero po trzech dniach – opowiada Zbigniew Gruszka, który całe życie przepracował w Łęgnowie i amatorsko bada kulisy wypadku. – Poszliśmy na miejsce wybuchu. W miejscu czterokondygnacyjnego budynku nr186 ziała dziura w ziemi. Wał ziemny, który go otaczał, zniknął. Spora część budynków zmieniła się w pozbawione ścian szkielety. Kawałki betonu z prętami zbrojeniowymi leżały porozrzucane w promieniu kilkuset metrów. Lecąc, pościnały drzewa. Został tylko las kikutów. Nie mogliśmy w to uwierzyć. Każdy wiedział, że produkujemy materiał wybuchowy, ale nie mieliśmy pojęcia, jaką ma siłę – wspominał Gruszka.

Eksplozja była tak potężna, że na osiedlu Kapuściska, oddalonym o cztery kilometry, powypadały z okien szyby, pospadały ze ścian obrazy, poprzewracały się meble. Łącznie straty wyceniono na 23 mln zł. Ludzie nie mieli pojęcia, co się stało. Obawiali się zadawać pytania, a prasa milczała. W prasie, poza oficjalnymi nekrologami części zmarłych, nie było na ten temat żadnych informacji. Akta zdarzenia utajniono, a pracownikom zakładów zabroniono o tym rozmawiać. Eksplozja zaczęła więc obrastać legendą wśród mieszkańców Bydgoszczy.

 

Powalone słupy rurociągówCo było przyczyną?
W kilka godzin po eksplozji rozpoczęto przesłuchania świadków przez oficerów Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Szukano dowodów na potwierdzających, że był to akt sabotażu. Przed kilku laty w fabryce znaleziono już „sabotażystów” w postaci kadry kierowniczej. Na karę śmierci na pokazowym procesie skazano dyrektora zakładu Eugeniusza Smolińskiego. W 1949 roku wyrok wykonano. Hipotezę dywersji mogły potwierdzać zeznania niektórych świadków –ktoś dwa dni przed wybuchem widział na ścianie w budynku księgowości wyryty napis „2000 obiekt wyleci w powietrze”. Ktoś inny mówił, że to pewnie samolot zrzucił bombę.

Szybko jednak zarzucono taką linię śledztwa. Stwierdzenia biegłych oraz analiza dokumentów z Wytwórni Chemicznej nr 9 w Łęgnowie wyraźnie wskazywały na inne przyczyny eksplozji. Okazało się, że tak naprawdę zbudowana kilka miesięcy wcześniej druga linia produkcyjna trotylu miała tyle usterek, że nie powinna działać. Nie usunięto wszystkich, nie dysponowano wykwalifikowaną kadrą, a nawet odpowiednią dokumentacją techniczną i instrukcjami działania.

Nowa linia była niesprawna. Pracownicy wciąż zgłaszali usterkę w jednym z reaktorów. Coś w nim stale stukało. Kilka razy go opróżniano, sprawdzano mieszadło i wężownice chłodzące masę, z której powstawał trotyl. Wszystko jednak było sprawne. W końcu inżynierowie uznali, że jest to niegroźne i można kontynuować jego eksploatację. Reaktor jednak miał jeszcze jedną wadę – podczas jego pracy wytwarzały się ogromne ilości gazów. Czasami doprowadzało to do samozapłonu. Kilkumetrowy pióropusz ognia strzelał wtedy w górę, zrywając ciężkie stalowe pokrywy. Na szczęście płomień każdorazowo wygasał sam i kończyło się na strachu.

Na dwa tygodnie przed eksplozją w budynku nr 186 dokonano przeglądu systemu chłodzenia reaktorów. Stwierdzono przy tym, że w 6 na 16 rurach chłodnicy przedostaje się woda. Uszkodzone rurki wymontowano, ale w ich miejsce nie zainstalowano nowych… nie było w magazynach zapasowych.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X