Prawda odkryta po 55 latach

Prawda odkryta po 55 latach

Element budynku nr 186 znaleziony 550 m dalejBum!
Perę minut po 12 aparatowi usłyszeli znów stukanie w reaktorze B. Dwa pozostałe pracowały bez zarzutu. Chwilę później pokrywy reaktorów poderwały się, a niebieskawy płomień wystrzelił w górę. Jeden z przerażonych robotników automatycznie zatrzymał mieszadło. Miał nadzieję, że to zdusi płomień – rzeczywiście ogień zgasł. Moment wydawało się, że skończy się na strachu, jak zwykle. Ale w zatrzymanym nitratorze zaczęła gwałtownie wzrastać temperatura. Po kilku chwilach ciekły trotyl zapalił się ponownie. Tym razem ogień był większy. Ludzie rzucili się do ucieczki. Ktoś zdążył nacisnąć dzwonek powiadamiający straż pożarną.

Jak ustalono później, w reaktorach w momencie eksplozji znajdowało się ponad 85 ton materiałów wybuchowych: 41,8 tony gotowego trotylu (TNT), 19,3 tony di-nitro-toluenu (DNT) oraz 24 tony niedonitrowanego trotylu (3/4 TNT). Po budynku nr 186 pozostał lej o wymiarach 60 na 80 m i głębokości sześciu metrów. Wypełnił się szybko wodą wypływającą z instalacji służącej do chłodzenia. Uszkodzonych zostało kilkadziesiąt budynków na terenie zakładu. Strażacy i funkcjonariusze UB odnaleźli 15 ciał, z których dwóch nie dało się zidentyfikować. – Wątpię, aby była to pełna lista tych, którzy zginęli – mówi Zbigniew Gruszka. – W fabryce pracowało sporo osób, które nie miały rodzin. O nie nikt się nie upominał. Władzom było na rękę, aby nie wyjaśnić tego do końca. Poszukiwania ofiar prowadził Urząd Bezpieczeństwa. Listę z nazwiskami utajniono. Na nocnej zmianie przy trinitracji na II linii pracowały 42 osoby, z czego tylko 16 zostało wcześniej przeszkolonych i poddanych egzaminowi. Pozostali zostali skierowani do pracy bez uprzedniego przeszkolenia. Kierownikiem zmiany był 22-latek bez żadnego wykształcenia technicznego. Obowiązki starszego aparatowego pełnił człowiek, który ukończył jedynie 4 klasy szkoły podstawowej. O rok dłużej w szkole uczył się aparatowy, który mając wówczas 29 lat zajmował się szkoleniem młodszych kolegów. Drugim aparatowym był 30-latek, który zanim zajął się produkcją trotylu, pracował… jako piekarz w Toruńskiej Fabryce Pierników

Nie obyło się bez winnych
Kilka miesięcy później na terenie Wytwórni Chemicznej nr 9 odbył się pokazowy proces. Prowadzony był przez Sąd Wojskowy. Publiczność stanowili wybrani i wyznaczeni członkowie partii. Oskarżeni zostali mistrz zmianowy, kierownik personalny, naczelny inżynier i dyrektor zakładu. Dołączono do nich naczelnego inżyniera i dyrektora naczelnego zjednoczenia z Warszawy. – Początkowo próbowano udowodnić, że był to sabotaż, ale się nie udało – wspomina Gruszka. – Nikomu nie zależało na ustaleniu przyczyn. Powołani biegli opowiadali o innych wypadkach w przedwojennych fabrykach gdzieś w Saksonii. Rozprawa zakończyła się już po trzech dniach. Biegli ostatecznie wskazali na problem z rurkami chłodzenia, jako najbardziej prawdopodobną przyczynę eksplozji. Według nich mogło dojść do przecieku wody do nitratora. Sąd podtrzymał to zdanie, zaznaczył jednak, że przyczyną mogło być także dostanie się do aparatu obcego ciała (np. jakiegoś urwanego elementu), nie można również wykluczyć, „że wybuch był dziełem dywersji” – czytamy w wyroku.

Wydano wyroki od 9 do 18 miesięcy pozbawienia wolności. Tyle, że do więzienia trafili jedynie mistrz i kierownik personalny. Reszta odbywała karę w areszcie domowym.

Prawda jednak wypłynęła
Dopiero w latach 70. o wypadku na fabryce wspomniało Radio Wolna Europa. Nie znano jednak żadnych szczegółów, bo sprawa była wciąż tajna. Zbigniew Gruszka przez lata szukał dokumentów związanych z katastrofą. Udało mu się zebrać wspomnienia uczestników tamtych wydarzeń. Dopiero po sierpniu 1981 roku o sprawie można było publicznie mówić. Przy placu, na którym zbierała się załoga Zakładów Chemicznych, postawiono krzyż oraz tablicę z nazwiskami osób, które zginęły w tej eksplozji. Dopiero w 2005 roku Marian Szczudło, ostatni żyjący strażak zakładu, ciężko ranny podczas wybuchu, otrzymał Srebrny Krzyż Zasługi. W ostatnich latach okazało się, że w bydgoskim oddziale Instytutu Pamięci Narodowej jest kilkaset stron dokumentów i kilkanaście fotografii. Na ich podstawie Gruszka wydał książkę „Sabotaż lub awaria”.

– Miałem wtedy kilka spotkań z mieszkańcami Bydgoszczy, przyszło około siedemdziesięciu ludzi, którzy pamiętali to wydarzenie – wspomina Zbigniew Gruszka. – Przez 55 lat czekali, aby ktoś im wyjaśnił, co się wtedy stało w Wytwórni Chemicznej w Łęgnowie.

Opracowanie Krzysztof Szymański
Tekst ukazał się w nr 15 (187) 16 – 29 sierpnia 2013

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X