O wołyńskich strzelcach w rocznicę zbrodni katyńskiej. Część 9 Rodzina Marcinkowskich. Siedzą Antonina i Franciszek Marcinkowscy. Od lewej stoją ich córki: Jadwiga, Janina i Helena Marcinkowskie. Za rodzicami stoi najstarszy syn Jan Marcinkowski (z archiwum Tadeusza Marcinkowskiego)

O wołyńskich strzelcach w rocznicę zbrodni katyńskiej. Część 9

Tajemnica, czyli o wojennych losach wołyńskich strzelców

Na zielonogórskim cmentarzu na jednym z grobów na tablicy epitafijnej Matka Boska Katyńska czule obejmuje głowę żołnierza, zdradziecko zamordowanego strzałem w tył głowy. Czy po nas ktoś będzie pamiętać o tych, którym w czasie największych prześladowań na Kresach zamarzyła się wolna Polska?!

Przez całe życie byłam świadkiem, jak mój ojciec, Tadeusz Marcinkowski, usilnie poszukiwał śladów swojego ojca, Jana Marcinkowskiego, komendanta powiatowego łuckiego Związku Strzeleckiego i komendanta Oddziału ZS Łuck-Zamek. Chwytał się każdej nadziei. Zamieszczał apele w prasie, między innymi w piśmie „Sybiracy” w rubryce „Poszukiwani” czy w „Słowie Powszechnym” w rubryce „Zaginęli na Wschodzie”. Spotykał się z wołyniakami. Gdy tylko mógł, odwiedzał Ukraińską SRR. Pisał do wielu instytucji w ZSRR, a później w Rosji i na wolnej już Ukrainie. Zewsząd nadchodziły odpowiedzi odmowne, jakby wielki podmuch historii wymiótł wszelkie materiały, związane z jednym człowiekiem, Polakiem, gorącym patriotą. Sprawa wyjaśniła się dopiero w 1994 roku, po ogłoszeniu tak zwanej ukraińskiej listy katyńskiej, na której widniało nazwisko mojego dziadka Jana Marcinkowskiego (lista nr 43/3 poz. 4).

We wrześniu 2012 roku towarzyszyłam ojcu w podróży na otwarcie Polskiego Cmentarza Wojennego w Kijowie-Bykowni. Byłam świadkiem jego symbolicznego pożegnania z ojcem. Pożegnania po ponad siedemdziesięciu latach daremnych poszukiwań. Byłam świadkiem jego bólu, łez, cierpienia. Dobrze poznałam historię dziadka. Stojąc wzruszona nad poświęconą mu tablicą epitafijną, nie mogłam jednak oprzeć się wrażeniu, że w postępowaniu dziadka, w decyzji o powrocie z Warszawy na Wołyń, kryła się jakaś tajemnica, która mocno przyczyniła się do jego śmierci.

W okresie dwudziestolecia międzywojennego w stolicy województwa wołyńskiego działały trzy oddziały strzeleckie: najstarszy oddział Łuck-Zamek, kolejny oddział męski, czyli Łuck-Krasne oraz oddział żeński Łuck-Miasto. Komendantem jednego z nich był mój dziadek Jan Marcinkowski.

Rodzina Marcinkowskich. Siedzą Antonina i Franciszek Marcinkowscy. Od lewej stoją ich córki: Jadwiga, Janina i Helena Marcinkowskie. Za rodzicami stoi najstarszy syn Jan Marcinkowski (z archiwum Tadeusza Marcinkowskiego)

Jan Marcinkowski, syn Franciszka Ksawerego i Antoniny z Kazimierskich, urodził się 6 maja 1899 roku w Natolinie koło Warszawy. W stolicy mieszkali wraz z rodzinami bracia jego ojca: Lucjan oraz Kazimierz. Mój dziadek Jan Marcinkowski miał czworo młodszego rodzeństwa: siostry Helenę, Jadwigę i Janinę oraz brata Ksawerego. Rodzina Marcinkowskich na stałe mieszkała w Łucku, ale w związku z pracą Franciszka Ksawerego, który był przedsiębiorcą budowlanym, często podróżowała. Gdy Jan Marcinkowski nieco podrósł, ojciec Franciszek, który otrzymał kolejny kontrakt na budowę koszar wojskowych, zabrał go do Kijowa. Tu chłopiec ukończył szkołę elementarną i gimnazjum. Kijów był wówczas jednym z ośrodków życia polskiego w guberni. Kiedy zaczęła się rewolucja, ojciec i syn powrócili do Łucka. Po burzliwej naradzie rodzinnej młodzieńca wysłano do Szkoły Handlowej w Warszawie, co na krótki okres powstrzymało jego militarne zapędy. Jednak już 1920 roku Jan Marcinkowski wstąpił do wojska jako ochotnik i walczył z sowietami w artylerii. Po wojnie powrócił do Łucka. Zawarł związek małżeński z Czeszką Lidią Łomacz. Wkrótce przyszła na świat ich córeczka Leokadia. Krótko był nauczycielem ludowym w Kopaczówce w gminie Rożyszcze. Wziął wówczas udział w pierwszym powszechnym spisie ludności Rzeczypospolitej Polskiej w 1921 roku, za co Urząd Statystyczny w Warszawie nadał mu odznakę pamiątkową. Mimo młodego wieku sprawdził się w roli nauczyciela, co potwierdzają pisma Inspektoratu Szkolnego powiatu łuckiego z dnia 1 stycznia i 24 listopada, które „wyrażają uznanie za gorliwą, sumienną, bezinteresowną pracę szerzenia oświaty wśród ludu”. Od grudnia 1924 roku, kiedy to złożył przyrzeczenie służbowe i objął posadę, aż do wybuchu II wojny światowej był pracownikiem Sądu Okręgowego w Łucku. W 1926 roku dotknęło go nieszczęście – zmarła ukochana żona. Wdowiec został sam z malutką córeczką. Rok później zawarł związek małżeński z Olimpią Martyńską, pracownicą Wydziału Statystycznego Zarządu Miejskiego w Łucku. Małżonkowie zamieszkali przy ulicy Zamkowej 26. Dom stał u stóp wieży Władyczej zamku Lubarta. Żona troskliwie zajęła się wychowaniem małej Leokadii. Dopiero w 1932 roku przyszedł na świat ich jedyny syn, a mój ojciec, Tadeusz Marcinkowski.

Mój dziadek Jan Marcinkowski, sekretarz Sądu Okręgowego w Łucku, był człowiekiem niezmiernie wesołym, towarzyskim i pogodnym. Urodzony gawędziarz – potrafił barwnie opowiadać, znał mnóstwo ciekawostek oraz anegdot. Lubił śpiewać. Grał na gitarze i mandolinie. Wysoki, przystojny, obdarzony urokiem osobistym i charyzmą umiał zadbać o znakomitą zabawę i o to, by wszyscy dobrze czuli się w towarzystwie. Realizował się w pracy w sądownictwie, ale też i w pracy społecznej – i to ona właśnie pochłaniała większość jego wolnego czasu. Był członkiem Zarządu Stowarzyszenia Urzędników Państwowych oraz sekretarzem Związku Szlachty Zagrodowej, ale prawdziwą jego pasję stanowiła działalność w Związku Strzeleckim.

Czy był działaczem Związku Strzeleckiego w Łucku od początku istnienia organizacji, czyli od jesieni 1921 roku? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Pierwsza notatka na temat jego związkowej działalności pojawia się dopiero w dziewiątym numerze „Strzelca” z 1927 roku. Wówczas wraz z Wincentym Malczewskim, redaktorem „Przeglądu Wołyńskiego”, jako adiutanci Obwodu Łuck wzięli udział w dorocznym zjeździe Komendantów Obwodowych Wołynia. Obydwaj zostali też uwiecznieni na ilustrującej tekst zbiorowej fotografii komendantów „Strzelca”. W tym roku Jan Marcinkowski był również członkiem Komisji Sędziowskiej w trakcie zorganizowanego w maju 1927 roku Marszu Ołyka – Łuck. Z zamieszczonych na łamach tygodnika „Przegląd Wołyński”, a później „Wołyń” oraz pisma „Strzelec” notatek wynika, iż początkowo Jan Marcinkowski pełnił funkcję komendanta jednego z łuckich oddziałów. W 1928 roku był zaangażowany w przygotowanie ważnej ogólnopolskiej uroczystości – pierwszego Marszu na Polską Górę z udziałem gen. Rydza-Śmiglego oraz innych generałów i legionistów, którzy niegdyś brali udział w walkach pod Kostiuchnówką. Może zdolności organizacyjne, którymi wykazał się w trakcie przygotowania rocznicowych obchodów, oraz ciepłe, pogodne usposobienie przesądziły o mianowaniu go na komendanta Powiatu Związku Strzeleckiego Łuck. Na stanowisku zastąpił surowego i wymagającego profesora Lesiaka, nauczyciela Gimnazjum Państwowego im. Tadeusza Kościuszki w Łucku. W czerwcu 1930 roku został też wybrany na stanowisko pierwszego prezesa Zarządu Tymczasowego Grupy Legii Wołyńskiej Byłych Uczestników Powstań Narodowych. Funkcję wiceprezesa w tej organizacji pełnił Józef Janczara, sekretarzem był Wacław Gasperski, a skarbnikiem Paweł Śmiałkowski. Członkiem nowo utworzonego związku mógł zostać każdy ochotnik Wojska Polskiego w latach 1914–1921. Sekretariat stowarzyszenia mieścił się w lokalu Związku Strzeleckiego przy ulicy Krasińskiego 5.

W dość młodym wieku Jan Marcinkowski piastował zatem dwie ważne funkcje – komendanta powiatowego Związku Strzeleckiego oraz prezesa Grupy Legii Wołyńskiej. Obowiązków było mnóstwo. Jako komendant powiatowy mój dziadek objeżdżał strzeleckie oddziały w terenie i brał udział we wszystkich ważniejszych uroczystościach czy zawodach, np. w sierpniu 1930 roku odwiedził Oddział w Cumaniu, który zorganizował Zawody Związku Strzeleckiego o Odznakę Strzelecką. Wielokrotnie prowadził ważną uroczystość przyjęcia w strzeleckie szeregi nowych strzelców. Odbierając od kolejnych oddziałów strzelecką przysięgę, przemawiał pięknie, jak w Dębowej Karczmie podczas zaprzysiężenia III kompanii czarukowskiej pod dowództwem Jana Chmielnickiego. Starał się wówczas uświadomić młodym ludziom, że przysięga, złożona w obecności księdza, wobec kolegów-strzelców, mieszkańców miejscowości i władz strzeleckich to nie tylko słowa, ale przede wszystkim obowiązek – obowiązek obrony Ojczyzny i pracy dla niej. Wypełnienie strzeleckiego przyrzeczenia dla mojego dziadka było sprawą honoru. W Dębowej Karczmie w czerwcu 1931 roku mówił:

„Obywatele! W dniu dzisiejszym przeżywacie doniosłą i uroczystą chwilę w życiu strzelca, w życiu obywatelskim. Za chwilę złożycie wobec władz strzeleckich i zaproszonego społeczeństwa swoje ślubowanie. Na ślubowanie złożyć się musi nie tylko sama treść słów, na ślubowanie złożyć się musi całe wasze życie ofiarowanej pracy dla dobra Państwa. Najwyższy rozkaz naszego wodza marszałka Józefa Piłsudskiego: Dobro Rzeczypospolitej jest najwyższym prawem od dnia dzisiejszego musi kierować waszymi czynami, waszą pracą!”.

Jan Marcinkowski z ojcem Franciszkiem. Zdjęcie z okresu nauki w Kijowie (z archiwum Tadeusza Marcinkowskiego)

Doskonale układała się współpraca Jana Marcinkowskiego z prezesem Zarządu Powiatu Łuck mecenasem Józefem Kurmanowiczem. Panowie rozumieli się dobrze i ufali sobie. Razem podjęli wiele cennych inicjatyw, zmierzających do scalenia działających na Wołyniu oddziałów. Jedną z nich był wyjazd strzelców z Powiatu ZS Łuck z wizytą do strzelców z Powiatu ZS Horochów latem 1931 roku. Znów było to spore organizacyjne przedsięwzięcie. Serdecznie żegnani rankiem przez miejscowe społeczeństwo na dworcu w Łucku do pociągu wsiedli łuccy strzelcy wraz z władzami: prezesem Zarządu Powiatu Łuck mec. Józefem Kurmanowiczem, lekarzem Podokręgu Wołyń – tak lubianym przez wszystkich dr. Adamem Wojniczem, komendantem Powiatu Związku Strzeleckiego Łuck Janem Marcinkowskim oraz członkami Zarządu Powiatowego. Na tę ważną wyprawę zabrano historyczny sztandar, otrzymany z rąk komendanta Piłsudskiego. Wsiadającym do pociągu strzelcom pięknie przygrywała strzelecka orkiestra, która na koniec również rozlokowała się w wagonach. Ze strzelcami z Łucka oraz amatorską strzelecką sekcją teatralną jechali też strzelcy z Dębowej Karczmy wraz z księdzem Święcickim i jego Oddziałem Legii Powstańców Wołyńskich. Odgwizdano odjazd pociągu i już po chwili po strzelecku – ze śpiewem i z fantazją żegnano Łuck. Cały skład rozbrzmiewał wesołymi strzeleckimi piosenkami. Na miejscu goście zostali uroczyście powitani przez władze Horochowa oraz komendanta Powiatu Horochów, p. Zwilińskiego. Dla starszych osób oraz pań gospodarze przygotowali powozy, za to młodzi zwartymi oddziałami z piosenką, z fantazją, dziarsko wystukując rytm, pomaszerowali na kwatery. Po śniadaniu rozpoczęły się ćwiczenia. Strzelcy łuccy pozorowali atak na broniony przez miejscowych strzelców Horochów. „Rannych w boju” ratowały i opatrywały dzielne strzelczynie. Później, po sutym obiedzie, zmęczona ćwiczeniami młodzież zgromadziła się w świetlicy, gdzie ciekawy odczyt wygłosił dr Adam Wojnicz. Tego dnia wszyscy spotkali się jeszcze raz, wieczorem, na spektaklu „Jak kapral Szczapa śmierć wykiwał”. Przedstawienie przygotowała amatorska sekcja strzelecka z Łucka. Następnego dnia o świcie strzelcy z Łucka i z Horochowa wzięli udział w uroczystym nabożeństwie w miejscowym kościele parafialnym. Piękny i jakże podnoszący na duchu musiał być to widok – zwarte szeregi młodzieży, gotowej do pracy dla Ojczyzny i do obrony polskich granic! Porywające patriotyczne kazanie wygłosił ksiądz Święcicki. Później odbyła się wspólna defilada strzelców, po której burmistrz Horochowa Czepielewski zaprosił wszystkich na reprezentacyjny obiad pożegnalny. Strzelców z Powiatu Łuck goszczono serdecznie, szczerze, po kresowemu.

W okresie pełnienia funkcji komendanta Powiatu ZS Łuck mój dziadek wraz z młodszą siostrą Janiną Marcinkowską, później po mężu Porębską, działał też w strzeleckiej sekcji teatralnej. W maju 1931 roku sekcja ta dwukrotnie wystawiła w Łucku spektakl „Jak kapral Szczapa śmierć wykiwał”. Leguńską krotochwilę w trzech aktach publiczność oklaskiwała zarówno w sali Teatru Miejskiego jak i Ridnoi Chaty. Przedstawienie w reżyserii Stefana Łukańskiego podobało się bardzo, a Jerzy Blok, artysta Wołyńskiego Teatru Wojewódzkiego, na łamach „Przeglądu Wołyńskiego” chwalił:

„Zasadniczą cechą tego widowiska była młodość, jaka przemawiała ze sceny […] Nie wyobrażam sobie lepszego Szczapy jak kreacja ob. Łukańskiego Stefana, obdarzonego rzetelnym talentem i dużym swoistym wdziękiem. Dziarskim porucznikiem w spódnicy była ob. Sarankiewiczówna, Hania w osobie ob. Marcinkowskiej Janiny miała dużo prostoty i wdzięku. Duże opanowanie sceniczne wykazał ob. Gajderowicz Hieronim w roli kapitana WP. Doskonałą sylwetkę lekarza pułkowego dał ob. Marcinkowski”.

Spektakl, opatrzony tak pozytywnymi recenzjami, wystawiano później w innych miejscowościach województwa wołyńskiego.

Z ramienia Związku Strzeleckiego jako komendant powiatowy Jan Marcinkowski współpracował również z wojskiem oraz z wieloma stowarzyszeniami, na przykład w sierpniu 1932 roku, a także w kolejnych latach, zasiadał w Komisji Sędziowskiej i pełnił funkcję startera w zawodach pływackich na Styrze, organizowanych przez Towarzystwo Wioślarskie w Łucku (nowością były wówczas skoki do wody z wysokości 6 m). Na szczęście w natłoku organizacyjnych obowiązków, również w macierzystym oddziale, zastępował go nieoceniony Hieronim Gajderowicz, który później został naczelnikiem Kasy Skarbowej w Lubomlu. To ważne, gdyż w tym okresie – co ciekawe – dziadkowy Oddział Łuck-Zamek nie miał odrębnego komendanta i zarządu, a podlegał bezpośrednio komendantowi Powiatu Łuck i Zarządowi Powiatu Łuck.

Organizacyjne i pozaorganizacyjne obowiązki, częste wyjazdy w teren mocno kolidowały z życiem rodzinnym. Pod koniec 1932 roku, gdy urodził się mój ojciec Tadeusz Marcinkowski, syn Olimpii i Jana Marcinkowskich, na odpowiedzialnym stanowisku komendanta Powiatu Związku Strzeleckiego Łuck dziadka zastąpił kolega z Zarządu – Roman Fijałkowski. W podjęciu decyzji o rezygnacji z funkcji komendanta powiatowego ważną rolę odegrał też wyjazd do Lubomla tak życzliwego i pomocnego Hieronima Gajderowicza. Jako komendant Oddziału Łuck-Zamek Jan Marcinkowski pozostał nadal członkiem Zarządu Powiatu. W 1933 roku wszedł w skład Komisji Organizacyjnej Strzeleckiego Klubu Wioślarskiego, a następnie został sekretarzem Zarządu Przystani Strzeleckiego Klubu Wioślarskiego im. płk. Lisa-Kuli. W 1935 roku Zarząd Komendy Powiatu Łuck przystąpił do opracowania zarysu historycznego Związku Strzeleckiego Powiatu Łuck i wszystkich poszczególnych oddziałów. Zorganizowanie pracy i zebranie materiałów powierzono referentowi propagandowo-prasowemu p. Łuszczyńskiemu. Czy ta publikacja ukazała się drukiem? Podobnie jak album gen. Smorawińskiego byłaby cennym źródłem wiedzy na temat działalności wołyńskich strzelców, w tym mojego dziadka.

W kontekście dalszych rozważań, dotyczących okresu wojny i okupacji, warto wspomnieć jeszcze o uprawnieniach i obowiązkach komendantów. Na łamach „Strzelca” zamieszczono ważną informację: „Komendanci są mężami zaufania nie tylko Zarządu Głównego, ale Ministerstwa Spraw Wojskowych”. Komendanci Związku Strzeleckiego podlegali zatem nie tylko Komendzie Głównej Związku Strzeleckiego, ale również Sztabowi Generalnemu Ministerstwa Spraw Wojskowych. Mogli otrzymywać tajne rozkazy, z których nie musieli składać sprawozdania przed Zarządem Powiatu.

Pod koniec 1932 roku Jan Marcinkowski powrócił zatem do funkcji komendanta Oddziału Związku Strzeleckiego Łuck-Zamek, który miał swoją siedzibę na zamku Lubarta. Na co dzień współpracował z prezesem Zarządu Oddziału, Władysławem Leją, oraz Zarządem, w skład którego w latach trzydziestych w różnych okresach wchodzili między innymi: Marian Davina, Wincenty Malczewski, dr Wacław Żytyński, Józef Janczara, Z. Szubert, Tomasz Kania, Edward Wolf, p. Malinowski, C. Barański, A. Białkowski. Oddział, którym dowodził Jan Marcinkowski, w 1935 roku liczył 78 osób, natomiast Towarzystwo Przyjaciół Związku Strzeleckiego aż 450 osób. Oddział posiadał własną świetlicę, a w niej odbiornik radiowy, bibliotekę zasobną w 400 tomów książek, prenumerował też liczne czasopisma. Syn komendanta, Tadeusz Marcinkowski, jako mały chłopiec często odwiedzał strzelecką bibliotekę. Tak w książce „Skarby pamięci” opisuje jedną z wizyt:

„Często ojciec zabierał mnie na zbiórki oddziału strzeleckiego, którego był komendantem. Podczas jednej z takich wizyt od bibliotekarza w świetlicy otrzymałem dwie książki, z których tylko jedną mogłem zachować. Pierwsza była o marszałku Piłsudskim, druga o Tadeuszu Kościuszce. Byłem w rozterce. Wychowany przez ojca w kulcie marszałka, chwyciłem książkę o nim, ale po chwili wziąłem również tę druga – o Kościuszce, którego przecież byłem imiennikiem i chyba to imię nadał mi ojciec na jego cześć. Uśmiano się serdecznie z mojej zrozpaczonej miny i w końcu pozwolono na zabranie obydwu książek. Miałem je do chwili zesłania na Syberię.”

Funkcja komendanta oddziału nie była łatwa. Dla młodzieży należało być wzorem, przywódcą i przyjacielem. Słowom musiały odpowiadać czyny. „Komendant jest pierwszym i najważniejszym wychowawcą młodego pokolenia strzelców, nauczycielem karności, obowiązku, służby i poświęcenia jednostki dla dobra ogółu […] Komendantem może zostać tylko człowiek o dobrym, mocnym, prawym charakterze” – pisał inspektor Związku Strzeleckiego Muszkiet-Królikowski. Zapewne dziadek dobrze sprawdził się w tej roli, skoro powierzoną funkcję pełnił tak długo. Jako komendant Oddziału Związku Strzeleckiego Łuck-Zamek Jan Marcinkowski koordynował wszystkie działania w ramach oddziału, ale przede wszystkim był odpowiedzialny za wyszkolenie wojskowe strzelców. Jego syn z zaciekawieniem obserwował musztrę strzelców na dziedzińcu zamkowym. Z dumą przyglądał się, jak w trakcie różnych świąt i uroczystości ojciec prowadził swój oddział ulicami miasta. Zapamiętał również zabawne domowe kłótnie, dotyczące ważnej strzeleckiej tradycji. Otóż, by zwiększyć gotowość społeczeństwa do obrony granic, dwa razy w miesiącu na terenie zamku Lubarta odbywały się strzelania na strzelnicy dziedzińca zamkowego. Żadna prośba, żadna solenna obietnica ni żaden żart nie były w stanie przekonać Olimpii Marcinkowskiej do zgody na udział małego Tadzika w roli obserwatora tego jakże męskiego sportu.

Chlubą komendanta Oddziału Związku Strzeleckiego Łuck-Zamek były działające w ramach „Strzelca” sekcje sportowe, a tygodnik „Wołyń” z 17 lutego 1935 roku donosił, że „dzięki ofiarnej pracy Jana Marcinkowskiego prawie wszystkie sekcje posiadają już własny sprzęt”. Dobrze funkcjonował Klub Sportowy „Strzelec”, którego prezesem był dyrektor Banku Polskiego Stieber. W ramach KS „Strzelec” w 1935 roku istniały następujące sekcje: lekkoatletyczna, piłki ręcznej, bokserska, wodna, marszowa, strzelecko-łucznicza, tenisa stołowego, narciarska, łyżwiarska oraz piłki nożnej. Związek miał swoją przystań nad Styrem i boisko do gry w siatkówkę. W 1937 roku planowano też urządzić bieżnię i skocznię do skoku wzwyż i w dal oraz wybudować basen pływacki. Jan Marcinkowski miał wiele powodów do dumy. Jego podkomendni często zwyciężali w różnych zawodach sportowych, na przykład w Biegu Na przełaj o Mistrzostwo Łucka w 1935 roku strzelcy z Oddziału ZS Łuck-Zamek zajęli pięć pierwszych miejsc (Zajdel, Swerlik, Dachnoski, Bąk i Suchacki).

Komendant Oddziału ZS Łuck-Zamek był gorącym patriotą. Szczególnym szacunkiem i podziwem darzył marszałka Józefa Piłsudskiego. Tę fascynację przekazał nie tylko strzelcom, ale i synowi Tadeuszowi. Był też wielkim miłośnikiem wojskowości. W salonie domu przy ulicy Zamkowej na huculskim kilimie wisiała jego szabla oficerska. Na drewnianych prawidłach prężyły się lśniące czystością oficerki. Zarówno podkomendnych, jak i swoje dzieci, starał się wychować w duchu patriotycznym, w duchu służby Ojczyźnie i dumy z przynależności do narodu polskiego. Dużo i ciekawie opowiadał o bohaterach narodowych i o Legionach oraz o wojnie polsko- bolszewickiej, w której sam brał udział. Przy pomocy epidiaskopu wyświetlał przeźrocza z widokami miast (np. Warszawy czy Krakowa), scenami z historii Polski, a przede wszystkim ze zdjęciami przywódców Państwa Polskiego i ze zdjęciami z okresu walk o niepodległość. Uczył strzelców miłości do rodzinnego kraju i odpowiedzialności za jego losy. Uczył ich także miłości do małej kresowej ojczyzny – Wołynia. W 1933 roku w strzeleckiej świetlicy na zamku Lubarta zorganizowano na przykład ciekawy cykl wykładów, który zgromadził liczne grono słuchaczy – nie tylko strzelców. Inż. Gabriel Głowacki przedstawił informacje dotyczące lasów Wołynia, prof. Stefan Macko wygłosił referat na temat ochrony wołyńskich lasów i przyrody, a dr inż. Jan Jerzy Karpiński opowiedział o Puszczy Białowieskiej i Parku Narodowym w Białowieży. Komendant Oddziału „Zamek” lubił czytać książki i tę pasję przekazał synowi. Prenumerował różne czasopisma, między innymi tygodnik „Wołyń”. Był też otwarty na wszelkie nowinki, na przykład wraz z podkomendnymi radioamatorami, kierując się instrukcjami, zamieszczonymi w piśmie „Strzelec”, sporządził radioodbiornik, który umilał wszystkim czas muzyką i był nieocenionym źródłem nowinek z kraju i ze świata. By zdobyć tak potrzebne na działalność fundusze, inicjował cieszące się dużą popularnością imprezy, na przykład w 1935 roku zorganizował wraz z Zarządem Oddziału zabawę sylwestrową na zakończenie Starego i powitanie Nowego Roku. Spotkanie strzelców oraz licznych gości rozpoczęło się od obejrzenia sztuki „Król Herod”, z werwą odegranej przez członków Oddziału ZS Łuck-Zamek. Później do tańca przygrywała strzelecka orkiestra. Zabawa była wyśmienita. W doskonałych humorach bawiono się do rana.

Jan Marcinkowski jako dobry organizator, ale i człowiek wesoły, pogodny i towarzyski odbierał słowa uznania ze strony przełożonych oraz dowody sympatii podkomendnych. W „Skarbach pamięci” jego syn Tadeusz Marcinkowski wspomina:

„Miłym przeżyciem, zapamiętanym przeze mnie z okresu dzieciństwa, były imieniny ojca. W tym dniu już o szóstej rano przychodziła pod nasz dom orkiestra strzelecka i grała specjalnie dla solenizanta „Sto lat”, ulubioną „Pierwszą Brygadę” lub „Hej, strzelcy wraz…”, wzbudzając sensację na całej Zamkowej. Ojciec wychodził do muzyków i częstował ich kieliszkiem wina lub wódki, a mama podawała zakąskę i ciasto. […] Często w niedzielę wypływaliśmy też z ojcem parostatkiem na organizowane przez Związek Strzelecki wycieczki Styrem do Boratyna, Targowicy lub Rożyszcz. Towarzyszyła nam w tych rejsach ta sama strzelecka orkiestra. Gdy wchodziliśmy na pokład, grała zawsze ojcu ulubioną „Pierwszą Brygadę”. Imponowały mi te wyrazy szacunku okazywane ojcu i byłem z niego bardzo dumny”.

Dziadek był przysłowiową duszą towarzystwa, był lubiany i szanowany w pracy, w organizacjach, w których działał, i na ulicy Zamkowej, gdzie mieszkał. Wydawało się, że nie miał wrogów. Okres II wojny światowej szybko zweryfikował tę teorię.

We wrześniu 1939 roku Jan Marcinkowski nie został zmobilizowany. Wykonywał jakieś prace, o których nic nie mówił rodzinie, a po wkroczeniu sowietów niespodziewanie wyjechał do Warszawy. Dla wołyniaków rozpoczął się trudny czas okupacji sowieckiej, czas szczególnie trudny przede wszystkim dla członków polskich organizacji paramilitarnych i kombatanckich, w tym Związku Strzeleckiego, uznanego przez NKWD za „organizację kontrrewolucyjno-faszystowską”. Niemal natychmiast aresztowano prezesa Okręgu Wołyńskiego Związku Strzeleckiego senatora Antoniego Staniewicza. W połowie października 1939 roku grupa operacyjno-czekistowska nr 3, dowodzona przez starszego lejtnanta bezpieczeństwa państwowego P. Krutowa, aresztowała w Łucku mecenasa Józefa Kurmanowicza, komendanta łuckiego Związku Strzeleckiego, oraz Władysława Leję, uwięziono również wiele innych związanych ze „Strzelcem” osób. Sowieci posiadali zatem dobre rozeznanie w miejscowych strukturach Związku. Aresztowania nie wydawały się przypadkowe.

I tu zaczyna się najbardziej zagadkowy wątek opowieści o wojennych losach łuckich strzelców. Niespodziewanie, wbrew ostrzeżeniom rodziny, mimo aresztowań wśród kolejnych członków Zarządu Związku Strzeleckiego, pod koniec listopada 1939 roku na Wołyń powrócił z Warszawy Jan Marcinkowski. Początkowo zatrzymał się u sióstr w Równem. Tu z kimś się spotykał, coś załatwiał. Siostry wielokrotnie przestrzegały go przed pojawieniem się w Łucku. Był tam zbyt dobrze znany. Tymczasem komendant Oddziału Łuck-Zamek wbrew ostrzeżeniom zjawił się w stolicy Wołynia 9 grudnia 1939 roku. Po przywitaniu się z najbliższymi, podobnie jak w Równem, gdzieś chodził, coś załatwiał, ale nikt z rodziny nie potrafił wyjaśnić, czym się tego dnia zajmował. Niemal natychmiast po przyjeździe do Łucka, w nocy z 9 na 10 grudnia 1939 roku, został aresztowany przez NKWD. Jego syn Tadeusz Marcinkowski tak opisuje ten moment:

„Do mieszkania weszli enkawudziści w obecności świadków, którymi byli sąsiedzi. Kazali ojcu wstać i ubrać się. Rozpoczęli rewizję, przeszukując wszystkie szafy, komody, łóżka, kanapę, zaglądali pod piec, a w pokojach, gdzie nie palono, do pieców. Tu znaleziono odznaczenia i legitymacje ojca oraz jakieś dokumenty schowane przez ojca lub mamę. Zabrano również dwa albumy naszych zdjęć i liczne zdjęcia luzem. W trakcie rewizji leżałem cały czas w łóżeczku. Nie otwierałem z przerażenia oczu. Udawałem, że śpię. Po sporządzeniu przez enkawudzistę protokołu rewizji (do dzisiaj przechowała się kopia protokołu, zostawiona przez enkawudzistów mamie) kazano ojcu ubrać płaszcz. Gdy go zabierano, poprosił, by pozwolono mu pożegnać się ze mną. Podszedł do mego łóżeczka, pochylił się nade mną i pocałował mnie w czoło. Byłem tak przeraźliwie przestraszony, że i wtedy nie odważyłem się otworzyć oczu, by pożegnać się z ojcem. Dalej udawałem, że śpię i dopiero gdy go wyprowadzali z kuchni, odważyłem się otworzyć oczy i popatrzeć na niego. Widziałem go wtedy po raz ostatni.”

Wielka akcja, przeprowadzona przez NKWD z 9 na 10 grudnia 1939 roku, była skierowana przede wszystkim przeciw „kadrze oficerskiej byłej armii polskiej” i stanowiła efekt specjalnego raportu Iwana Sierowa, ludowego komisarza Spraw Wewnętrznych Ukraińskiej SRS, w którym alarmował Moskwę, że polscy oficerowie gromadzą się na nielegalnych zebraniach, planując ucieczki do Rumunii, na Węgry, Litwę oraz do Francji, jakoby w celu formowania tam „polskich legionów” do zbrojnej napaści na Związek Sowiecki. Na skutek grudniowej akcji NKWD w obwodzie łuckim uwięziono 151 osób, w tym 35 oficerów rezerwy. Wśród aresztowanych było: 26 kapitanów, 2 majorów, 32 poruczników, 91 podporuczników.

Jan Marcinkowski został osadzony w więzieniu w Łucku. Byli tu przetrzymywani aresztowani członkowie łuckiego „Strzelca”. O warunkach w łuckim więzieniu oraz o metodach przesłuchań przez NKWD w wydanej w Chicago książce „Syberyjskie wizje. Pieśń rogu obfitości” przejmująco opowiada Ryszard Łysakowski, wówczas, w marcu 1940 roku, szesnastoletni konspirator, aresztowany pod pretekstem wyniesienia czcionek na potrzeby drukarni konspiracyjnej z łuckiej drukarni kurii biskupiej. Zapamiętał naprawdę wiele! Grube mury dawnego klasztoru Brygidek i łoskot zamykania więziennej bramy, oddzielającej aresztowanego od całego świata. „ Byłem prowadzony jak największy w świecie zbrodniarz” – opowiada. – „Moja psychika była tak silnie napięta jak struna w dobrze dostrojonych skrzypcach, której tylko delikatne dotknięcie wydałoby silny dźwięk”. Wędrówka zimnymi, wilgotnymi korytarzami. Zdawanie rzeczy osobistych, które miały nigdy nie wrócić do właściciela. Obcinanie włosów do gołej skóry, a właściwie do krwi, z rowkami i bruzdami, po którym inteligent szybko zyskiwał wizerunek obszarpańca. Wędrówka zimnymi, wilgotnymi korytarzami. Popychanie twarzą do ściany, gdy przechodzą inni więźniowie. Mała, mroczna cela, a w niej około 20 aresztowanych. „ Cała podłoga była zajęta śpiącymi, wynędzniałymi i wystraszonymi – cóż może jeszcze się wydarzyć? – młodymi mężczyznami…” – pisze autor. Noclegi na wilgotnej, zimnej podłodze, po których boli dosłownie wszystko. Strach. Głód. Pierwsze przesłuchanie po dwóch tygodniach „zmiękczania” aresztowanego. Krzyki i groźby. Mnóstwo pytań o rodzinę, kolegów, Kościół, organizację. Bezładne odpowiedzi, byle nie zdradzić nikogo! A później całonocne przesłuchania, w czasie których śledczy zmieniają się co cztery godziny. Niekiedy przesłuchania trwające dwie doby – z przerwą na odbijanie ciała od kości za pomocą tzw. deski. Ból nie do zniesienia. Poddani tej metodzie „po powrocie z przesłuchania z nikim nie rozmawiali, leżeli osamotnieni całymi godzinami, w depresyjnym nastroju, na ogół nieświadomi zupełnie tego, co działo się dookoła nich”. Później karcer po wręby wypełniony ludzkim łajnem. Konfrontacja ze świadkiem i ten przejmujący strach przed jego – nie swoim bólem. Ponad czterdziestogodzinne połączone z biciem, przesłuchanie z udziałem kilku zespołów, składających się z dwóch, trzech śledczych. Siedzenie w trakcie przesłuchań na wąskiej nóżce odwróconego stolika, która pod ciężarem bezwładnego ciała działa niczym pal. Znów bicie i kopanie. Polewanie zimną wodą. Znów karcer. Głód. Pusty pokój. Stanie 20–30 godzin bez jedzenia i picia w jaskrawym świetle żarówki w otoczeniu śledczych, wciąż zadających pytania i żądających błyskawicznych odpowiedzi. Znajomy głos zza uchylonych drzwi – wystarczy się tylko przyznać, by wrócić do kochanych, bliskich osób i dawnego życia. Pusty pokój. Ściana z plamami krwi i śladami kul. Dźwięk odbezpieczanego rewolweru i znów ponaglanie, by przyznać się do winy…

Więzienie znajdowało się około 500 m od rodzinnego domu Marcinkowskich przy ulicy Zamkowej. Najbliżsi usiłowali dowiedzieć się czegoś o losie aresztowanego. Dobrze, że nie znali metod prowadzenia śledztwa. Za grubymi murami dawnego klasztoru Brygidek cierpiał katusze ten, którego tak mocno kochali i z którego działalności dla Polski byli tak dumni. Co tydzień odprawiali ten sam rytuał miłości i nadziei – chodzili pod więzienie, próbując przekazać aresztowanemu coś do jedzenia i czystą bieliznę. Jednak rzadko kiedy strażnik przyjmował przygotowane rzeczy. Pod koniec kwietnia 1940 roku funkcjonariusz więzienny nie chciał odebrać paczki, informując, że Jan Marcinkowski nie przebywa już w łuckim więzieniu i prawdopodobnie został przeniesiony do innego. To była ostatnia wiadomość o komendancie Oddziału Związku Strzeleckiego Łuck-Zamek.

Wszystkie starania o uzyskanie informacji o losie więźnia, podejmowane przez rodzinę w czasie wojny i po niej, nie przyniosły żadnych rezultatów. Ta „obezwładniająca niewiedza” stała się udziałem wielu strzeleckich rodzin – aż do 1994 roku, czyli do przekazania przez władze Ukrainy prokuratorowi Stefanowi Śnieżce tzw. wykazów Cwietuchina. Na jednej z list śmierci znajdowało się nazwisko mojego dziadka Jana Marcinkowskiego (lista 43/3 poz. 4). Były tu też nazwiska innych wołyńskich strzelców, między innymi mec. Józefa Kurmanowicza (lista 57/1 poz. 63 ), Władysława Lei (lista 57/1 poz. 92), Edwarda Herbe (lista 43/3 poz. 9), Stanisława Łukomskiego (lista 66/1 po. 48), Waleriana Wyszyńskiego, komendanta Powiatu Zdołbunów (lista 66/1 poz. 27), Feliksa Urbanowicza, inżyniera mechanika z Państwowych Kamieniołomów Bazaltu w Janowej Dolinie, komendanta miejscowego oddziału strzeleckiego i twórcy sportowej potęgi Janowej Doliny (lista 41/3 poz. 234). Senator Antoni Staniewicz, Prezes Okręgu Wołyń Związku Strzeleckiego, zginął nieco później, po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, w czasie ewakuacji kijowskiego więzienia do Tomska.

Publikacje, poświęcone „ukraińskiej liście katyńskiej”, uzupełniły kolejną lukę, dotyczącą losów łuckich strzelców. Transport skierowano do Kijowa. Opis kijowskich kazamatów KGB zachował się we wspomnieniach lwowskiej poetki Beaty Obertyńskiej. „To kolos, ta kijowska tiurma. Podwórza, dziedzińce, korytarze, mury, bramy, sklepione sienie i znowu dziedzińce, korytarze, podwórza” – pisała w wydanej w Rzymie w 1946 roku książce „W domu niewoli”. Po przyjeździe polski transport cały dzień trzymano pod więziennym murem. W nocy, wywołanych z nazwiska, zmęczonych, zziębniętych ludzi pędzono przez długie, ciemne korytarze. Nie sposób było się zorientować, gdzie kto jest. Po dwudziestu wpychano więźniów do wilgotnych, ciemnych cel, których betonową posadzkę pokrywały ludzkie odchody. Tłok był tak wielki, że trzeba było stać na jeden nodze. Głód. Ci, wyciągani pojedynczo z cel, już nie wracali. Stosowano wobec nich szczególnie upokarzające dla polskich oficerów procedury. W zalanym krwią pomieszczeniu skazanego siłą zmuszano do uklęknięcia. Następnie przytrzymywano mocno i przyginano głowę do dołu, by oprawca wygodnie mógł trafić w potylicę. Egzekucje odbywały się nocą… człowiek za człowiekiem… Tak wyglądały ostatnie chwile życia wołyńskich strzelców. Ich zwłoki przewożono ciężarówkami do podkijowskiej Bykowni, by pogrzebać je w bezimiennych dołach śmierci.

W bieżącym roku przypada 80. rocznica śmierci mojego dziadka Jana Marcinkowskiego, komendanta powiatowego i członka Zarządu Związku Strzeleckiego Powiatu Łuck, a tajemnica jego powrotu z Warszawy na Wołyń pozostaje niewyjaśniona. Trudno oprzeć się wrażeniu, że dziadek wrócił po pewną śmierć. Tyle razy w Łucku prowadził swój oddział ulicą Jagiellońską, pracował w Sądzie Okręgowym, działał w wielu łuckich stowarzyszeniach. Był osobą znaną i rozpoznawaną. Dlaczego zatem, mimo wiedzy o aresztowaniach przeprowadzonych przez NKWD, zdecydował się na takie szaleństwo?! Nigdy nie zapytałam krewnych, czy dziadek przyjechał z Warszawy sam. Może wówczas wyruszyła na Wołyń grupa osób. Kim byli? Dlaczego podjęli to ryzyko?! Dlaczego dziadek narażał się tak bardzo?! Przecież mógł zostać w Warszawie, gdzie mieszkali jego krewni. Również moja babcia Olimpia Marcinkowska nie była w Łucku sama. Mieszkała wraz z mamą i siostrą. W Łucku znajdowała się też rodzina jej brata i siostra męża z najbliższymi, a dwie kolejne siostry męża mieszkały w Równem. Z kim dziadek spotykał się w Równem i w Łucku? Jak w logiczny sposób wyjaśnić motywy jego powrotu na Wołyń? Czy data przyjazdu dziadka do Łucka oraz jego aresztowania z 9 na 10 grudnia i data wielkiej akcji przeprowadzonej przez NKWD z 9 na 10 grudnia 1939 roku, podczas której aresztowano wielu polskich działaczy, to zaskakujący i niefortunny zbieg okoliczności? A może w tym powrocie na Wołyń – prócz tęsknoty za rodziną – był jeszcze inny cel?!

Po tylu latach, na skutek wojennych i powojennych zawirowań politycznych, celowego ukrywania i niszczenia dokumentów, naprawdę niełatwo wyjaśnić tajemnicę powrotu dziadka na Kresy oraz sprawę jego błyskawicznego aresztowania po przyjeździe do Łucka. Pozostaje pamięć tych, którzy niegdyś opuścili Wołyń, pozostaje wiedza naukowców, znawców tematu w kraju i poza jego granicami, z którą wiążę spore nadzieje, w tym dysponujących szczególnie bogatym materiałem źródłowym badaczy ukraińskich. Czy w osiemdziesiątą rocznicę śmierci mojego dziadka Jana Marcinkowskiego, pracownika Sądu Okręgowego w Łucku i komendanta Powiatu Łuck Związku Strzeleckiego poznam wreszcie tajemnicę jego zagadkowego powrotu na Wołyń, powrotu, który po prostu nie mógł zakończyć się szczęśliwie, powrotu po pewną śmierć…

Małgorzata Ziemska
Tekst ukazał się w nr 18 (358), 29 września – 15 października 2020

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X