Legendy starego Stanisławowa. Część 87 Restauracja „Czajka”, lata 70. Pocztówka z kolekcji autora

Legendy starego Stanisławowa. Część 87

Jesienne rozrywki

Za hotelem „Nadija” leży tzw. „Skwer pamięci”. To dziś wygląda on jak skwer, a w latach 70. XX w. był to teren opuszczonego starego cmentarza, który ludzie nazywali „polskim”. Nagrobki, cisza i pustka cmentarza jak magnes przyciągały tu podlotków z okolicznych domów. W letnie wieczory zbierały się tu kompanie starszych, którzy grali w karty i pili tanie wino.

Na starym cmentarzu, lata 60. Zdjęcie z archiwum autora

Jesienią cmentarz też nie pustoszał. Oto, jak wspomina swe dzieciństwo znany artysta malarz Igor Ropniak:

„Cmentarz – to oddzielna historia. Co dnia droga do szkoły i ze szkoły wiodła przez cmentarz. Jesienią i zimą, gdy wracałem ze świetlicy, było już zupełnie ciemno. Więc robiliśmy różne psikusy i hece. Na przykład, jeden z nas kładł się koło ścieżki, zasypywaliśmy go opadłymi liśćmi i czekaliśmy, kiedy ktoś będzie przechodził obok. Wtedy on wyskakiwał… Ale wrzasku było!”.

Trójzębny Stacho

Stanisław Szczerbatych należy do najlepszych ukraińskich bardów. Swoim fanom bardziej znany jest jako Trójzębny Stacho. Od dziecka mieszkał we Frankiwsku, był osobą bardzo wesołą z nutką awanturniczości w charakterze. Jego figle czasami szokowały otoczenie. Znajomi opowiadali o wypadku, którego był bohaterem w latach 70. Mieszkał wówczas z matką na Bulwarze Południowym.

Stanisław Szczerbatych. Zdjęcie ze źródeł internetowych

Pewnego razu Stacho wszedł w „korkociąg” i przez kilka dni nie trzeźwiał. Po przepiciu wszystkich pieniędzy poprosił matkę o 5 rubli. Odmówiła mu. Zagroził, że skoczy przez okno (a mieszkali na trzecim piętrze). Na to matka odpowiedziała: „Jak nie masz rozumu, to proszę bardzo…”. Nie wyobrażała sobie, że chłopak za chwilę stanie na parapecie, otworzy okno i zrobi krok na ulicę.

Było to jesienią, Stacho był w płaszczu ortalionowym i to on uratował życie barda. Na wysokości pierwszego piętra płaszcz zaczepił za haki na kwiaty na balkonie i wygasił szybkość upadku… by w końcu się rozerwać. Pierwsze piętro – to nie trzecie. Stacho wstał, otrzepał się i ruszył na poszukiwanie nowych przygód.

Siedziba miejskiej Izby wytrzeźwień przy ul. Młynarskiej. Zdjęcie z archiwum autora

Izba wytrzeźwień

Było to pod koniec lat 70. XX w. Na fabryce mebli kierownikiem wydziału technicznego był ktoś, kto w ogóle nie pił. A ponadto – zdecydowanie walczył z pijaństwem w czasie pracy i niejednego pracownika pozbawił premii za „używanie”.

Pewnego razu wezwano go do wydziału kadrów i zawiadomiono, że przyszło pismo. Stało w nim, że kierownika zatrzymała milicja w stanie upojenia alkoholowego i że w izbie spędził burzliwą noc. Administracja Izby zawiadamiała dyrekcję fabryki i wymagała podjęcia zdecydowanych kroków w celu profilaktyki alkoholizmu oraz wpłynięcia na kierownika, hańbiącego dobre imię fabryki.

Drżącymi rękoma kierownik odebrał pismo i popędził do izby wytrzeźwień, by wyjaśnić incydent. Okazało się, że przed kilkoma dniami faktycznie przywieziono tam kogoś, zalanego w „trupa”. Chętnie nazwał on swe imię, nazwisko i miejsce pracy. Jak wyglądał, personel nie pamiętał, lekarze zaś odmówili udania się na rozpoznanie do fabryki. Kim był ten pijak, kierownikowi nigdy ustalić się nie udało. Koledzy-inżynierowie jeszcze długo żartowali z niego, pytając: „Bogdanie, no powiedz prawdę: byłeś w izbie, czy nie?”.

Fabryka „Pozytron”, lata 80. Zdjęcie ze źródeł internetowych

Platynowy magnat

Wiele przedsiębiorstw ma oficjalnie spisywane historie, opracowywane na zamówienie dyrekcji przez dziennikarzy czy krajoznawców. Przedstawia się w nich dokładnie produkcyjne osiągnięcia, roztropną działalność dyrekcji, odznaczenia najlepszych pracowników i dynastie robotnicze, dyskretnie reklamowana jest produkcja zakładu. Czytanie takich „wypracowań” nie jest zbyt interesujące, pisane są bowiem suchą mową produkcyjną i nigdy nie mieszczą w sobie takich historii, jak opisana poniżej.

W czasach „zastoju” Breżniewa na przełomie lat 70–80. do jednego z przedsiębiorstw miasta miano dostarczyć partię platyny. Może była potrzebna jako katalizator, a może do innych celów. Ten, kto podzielił się ze mną opowieścią, nie pamiętał, o jakie przedsiębiorstwo chodziło, chociaż tych, co miały do czynienia z platyną nie było w mieście wiele: przedsiębiorstwo radiowe lub „Pozytron”.

Platyna jest metalem rzadkim i bardzo drogim i o tej dostawie wiedziały na fabryce jednostki. Dostarczano ją jako metalowe pręty, bardzo podobne do stali nierdzewnej. Za każdym razem odnotowywano braki w ilości towaru: za pierwszym brakowało kilku prętów, za drugim razem – znów brak kilku.

Pręty platynowe wyglądają jak zwykła stal nierdzewna. Zdjęcie ze źródeł internetowych

Zajęła się tym Służba Bezpieczeństwa, gdyż fabryka była pod ich kontrolą. Sprawa okazała się nietypowa, bowiem nie istniał rynek zbytu platyny i tak po prostu ją sprzedać nie było gdzie i komu.

Przed nadejściem kolejnej partii, kilku pracowników SB w przebraniu zaczęło obserwować cały proces wyładunku. Okazało się, że pomocnik dźwigowego skradł kilka prętów, owinął je w gazetę i wyniósł poza fabrykę. Śledzono go. Po kilku przesiadkach w miejskim transporcie, dojechał on do swej „daczy”. Ujrzawszy ją esbecy zrozumieli wszystko. Płot przed daczą był zrobiony ze skradzionych prętów platynowych, pomiędzy którymi naciągnięto drut – też „sprywatyzowany” z fabryki.

Podczas przesłuchania mężczyzna przyznał się, że nie miał pojęcia o wartości skradzionych prętów. Myślał, że jest to zwykła stal nierdzewna i dobrze będzie służyć w płocie – nie zardzewieje od deszczu.

Jak zamknięto „Czajkę”

W sowieckich czasach w mieście nie było tak wielu restauracji. Większość z nich mieściła się w centrum miasta, ale jedna była koło miejskiego jeziora. Mowa o restauracji „Czajka”, która obecnie jest bardziej znana jako „Sadko”. Na początku lat 80. XX w. przydarzył się tam przykry wypadek.

Wówczas pierwszym sekretarzem obwodowego komitetu partii był niejaki tow. Iwan Skiba. Tego urzędnika cechowało oryginalne zachowanie. Lubił przebierać się za wieśniaka i odwiedzał różne instytucje, by sprawdzać jakość nadawanych usług.

Pewnego razy wybrał się do „Czajki”. Kelnerzy krytycznie ocenili możliwości finansowe klienta i potraktowali go ostro. Tow. Skiba rozgniewał się nie na żarty i zawezwał dyrekcję restauracji do siebie na dywanik. Skutkiem spotkania było zamknięcie lokalu na pewien czas. Później został on otwarty, ale już jako koktajl-bar „Sadko”. Status restauracji zwrócono lokalowi dopiero na początku lat 90., gdy już tow. Skiby we władzach obwodu nie było.

Iwan Bondarew

Tekst ukazał się w nr 9 (445), 17 – 30 maja 2024

X