Lata 1939–1946 „Na bajkach” we Lwowie

Niedawno odwiedził nas pan Tadeusz Żuk, nasz stały czytelnik. Pan Tadeusz większość swojego życia spędził we Lwowie, do tego w dzielnicy, w której znalazła miejsce nasza redakcja.

Jego wspomnienia mieliśmy możliwość drukować na łamach KG. Poniżej pierwsza część wspomnień dotyczących naszej dzielnicy ciągnącej się wzdłuż ulicy „Na bajkach” (dziś ulica Kijowska). Jeszcze jedno wyjaśnienie dla czytelników spoza Lwowa. Nazwa „Na bajkach” nie pochodzi od „bajek”, ale od bajor, które jeszcze w połowie XIX stulecia rozsiane były licznie w tej okolicy. Zapraszamy do lektury.

Lato 1939 roku było ciepłe, ale w życiu społecznym czuło się nadchodzącą burzę. Ludzie starsi przeczuwali zbliżającą się wojnę, a my „smarkacze” wojowaliśmy ze sobą na podwórzu. W sierpniu obrona cywilna prowadziła ćwiczenia na ulicach miasta, służba medyczna w maskach przeciwgazowych zabierała na noszach przechodniów i dokądś niosła, a dzieci biegały za nimi, prosząc, by je też zabrano, gdyż dla dzieci była to tylko zabawa. Ludzie starsi wiedzieli, co to jest wojna, dzieci zaś wojny nie znały.

W sierpniu bezrobotni urządzili wiec przed budynkiem nr 4 na ul. Wiśniowieckich (dziś Rusowych) z transparentami i okrzykami „Pracy i chleba”. Przybyła konna policja, pobiła ich i rozpędziła. Po tym wydarzeniu dzieci urządziły zabawę, też okładając się pałkami. Dzieci to dzieci.

W dniu 1 września pogoda była piękna. Około południa dał się słyszeć huk na ulicy, a od dworca zbliżał się czarny dym. Był to pierwszy nalot Niemców i początek II wojny światowej.

Bomby spadały na dworzec, jedna spadła na podwórze budynku nr 94 na Gródeckiej, bo mieściła się tam „fabryka”, która produkowała skrzydła do małych samolotów. Ucierpiały też wieże kościoła św. Elżbiety.

W ciągu kilku najbliższych dni ludzie zaczęli robić zapasy żywności i artykułów przemysłowych, sklepy opustoszały. Wszystko zaczęło drożeć. Moja mama za pieniądze uzbierane na budowę małego domu na przedmieściu zdążyła nabyć od znajomego Żyda kawałek materiału na ubranie dla ojca, parę kilogramów cukru i smalec. Do szkoły dzieci nie uczęszczały. Z frontu nadchodziły coraz gorsze wieści.

15 września na skrzyżowaniu ulic Wiśniowieckich, 29 Listopada i Na Bajkach żołnierze polscy ustawili armatę skierowaną w górę ul. 29 Listopada (dziś Konowalca). Był wśród nich młody oficer. Mieszkańcy przynosili im gorące jedzenie. Żołnierze odpoczywali w namiocie przy armacie. W tym czasie Niemcy doszli do ulicy Szymonowiczów i dalej się nie posuwali.

17 września Sowieci napadli na Polskę i już niedługo ich czołg stał na skrzyżowaniu ulic Sapiehy i 29 Listopada. Czołg był wysoki, jego antena zaczepiła kabel tramwajowy tak, że leciały iskry. Od góry ulicy 29 Listopada stali Niemcy, na skrzyżowaniu polska armata, a 150 metrów dalej ruski czołg z czerwoną gwiazdą. Nastał 22 września.

Cisza była niezrozumiała, ludzie wyglądali przez okna, nie wiedząc, co będzie dalej.

Wówczas młody polski oficer polski wbiegł do naszej bramy, zrzucił mundur, wyjął z walizki cywilne ubranie, poprosił, by mundur gdzieś wyrzucić i szybko skierował się na ul. Potockiego. Żołnierze też się gdzieś rozbiegli, bo cóż zresztą mogli zrobić wobec wrogów, którzy atakowali z dwóch stron. Jaki był potem los tych żołnierzy, nikt się nie dowiedział.

Potem zagrzmiał czołg, pojawili się czerwonoarmiści. Niemcy odstąpili i rozpoczęło się dla nas „nowe, szczęśliwe życie”.

Armatę zabrano – zabawa dzieci wokół niej się skończyła. Nauka w szkole rozpoczęła się później. Szkoła znajdowała się przy ul. 29 Listopada 6, za rogiem mego domu. Ojciec udał się do swej pracy w piekarni p. Szirmera na ul. Zadwórzańskiej, gdzie pracował od 1934 roku.

Nadeszła zima i rozpoczęły się wywózki i areszty. W naszym sąsiedztwie, pod nr. 27 mieszkała rodzina polskiego oficera, który zagubił się gdzieś na wojnie, zostawiając żonę z dwójką małych dzieci, już bez służącej.

Pewnego poranka przyszli po nich. Zawołali moją mamę, nie wiedziałem w jakim celu. Pani oficerowa, taka piękna i delikatna, była przerażona i nie wiedziała, co ma robić. Kierował tą akcją starszy już człowiek. Nakrzyczał na mamę, żeby pomagała tej rodzinie pakować rzeczy i powiedział, żeby brać dużo ciepłych ubrań, bo jadą daleko, gdzie będzie zimno. Ten wojskowy usiadł na taborecie, palił papierosa i jak gdyby ze współczuciem patrzył na tę rodzinę. Moja mama zawsze go wspominała, bo było widać, że nie był zawziętym komunistą i może miał jeszcze przedrewolucyjne wychowanie. Był też niewolnikiem tego systemu. Mama związała pierzyny i inne rzeczy, żołnierze wszystko wynieśli do auta i na pożegnanie ten oficer powiedział do mamy: ty nic nie słyszałaś i nic nie widziałaś, gdyż dał więcej czasu na spakowanie się. W lecie w pałacu Potockich urządzono pałac pionierów z różnymi kółkami zainteresowań. Dla dzieci było to ciekawe i niezwykłe. W parku im. Kościuszki otwarto w drewnianym domu kino „Park”. Pierwszym wyświetlanym tam filmem był: Świniarka i pastuch. Cały tydzień wejście było bezpłatne.

Latem 1940 roku na naszym skrzyżowaniu postawiono milicjanta, który miał regulować ruch uliczny. Ścięto przed tym trzy wysokie topole, które rosły na samym skrzyżowaniu. Później ustawiono dla niego okrągłą zaszkloną budkę na podwyższeniu. Były tam również światła drogowe, którymi kierował milicjant. Transportu było niewiele i wszystko to było niepotrzebne. Milicjant był ubrany w białą bluzę, granatowe spodnie i miał na głowie kask, inny niż wojskowy i zupełnie niepotrzebny.

Pewnego dnia herszt naszej chłopięcej kompanii, najstarszy z nas, jadąc tramwajem, zamknął zasuwkę na drzwiczkach budki, wskutek czego milicjant do samego wieczora nie mógł z niej wyjść. Zrobił się wielki rejwach i nasze towarzystwo musiało jakiś czas omijać budkę z daleka.

Tadeusz Żuk
Tekst ukazał się w nr 15-16 (331-332), 30 sierpnia – 16 września 2019

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X