Jestem Arturem humanitarnym – od leków, kaszy i majtek Fot. Artur Deska

Jestem Arturem humanitarnym – od leków, kaszy i majtek

Dziewięć dni mieszkałem w Awdijewce. Żaden to w moim przypadku wyczyn, człowieka, który od czasu do czasu i tylko na kilka dni odwiedza to ukraińskie frontowe miasto.

Ale jeśli mowa o mieszkańcach Awdijewki – to już zupełnie inna sprawa. Wyjaśniam – mieszkają tam już prawie cztery lata w warunkach wojny, zagrożenia życia, niepewności jutra, strachu. Bez gazu, czasem bez wody i światła, niekiedy w piwnicach – kryjąc się przed ostrzałem. Żyją i marzą o końcu wojny – tak jak my wszyscy na Ukrainie, ale oni marzą o tym trochę „bardziej”…

Nie pojechałem na wycieczkę. Od dłuższego czasu modne są wyjazdy „na front” i robienie sobie „bohaterskich” zdjęć w kamuflażu, w hełmie i w kamizelce kuloodpornej, z karabinem w ręku, najlepiej na tle ruin, transporterów opancerzonych, stosów amunicji. To taka „frontowa turystyka” dająca potem możliwość budowania heroicznych wizerunków w Internecie. Cóż, słyszałem, widziałem, nie podoba mi się i tyle! Dlatego żartobliwie i z przekorą, zawsze i wszędzie podkreślam – żaden tam ze mnie bohater! Nie zakładam hełmu, nie wciskam się w kamuflaż (nie byłoby to łatwe), broni do ręki nie biorę. Nie pcham się na pierwszą linię, siebie i innych nie narażam! Moje „królestwo” to chorzy, biedni, głodni, opuszczeni, zapomniani, zrozpaczeni, pozbawieni nadziei i marzeń, staruszkowie, dzieci, pacjenci. Dzięki wsparciu, pomocy i zrozumieniu mych przyjaciół (w większości z Polski) mogę pomóc. Dlatego nie jestem bohaterem czy wojownikiem i takiego nie udaję. Jestem „Arturem humanitarnym” – takim gościem od leków, kaszy i od majtek! Musicie przyznać – to obraz raczej mało bohaterski i niezbyt romantyczny! Tymczasem tak właśnie jest i z tego jestem bardzo dumny. Jak bowiem można żyć i walczyć, kiedy tych „majtek i kaszy” brakuje?

Fot. Artur Deska

Pojechałem tam w ramach realizacji projektu „Talent Sąsiada”. Projekt, realizowany przez Stowarzyszenie Społeczno-Kulturalne Polska – Ukraina w Poznaniu, polega na pomocy dwóm uzdolnionym ukraińskim dziewczynkom z Awdijewki w zdobyciu dobrego wykształcenia w Polsce. Kiedyś więcej o tym napiszę. Po zakończeniu etapu przygotowawczego projektu, po miesięcznym pobycie dzieciaków w „moim” Drohobyczu, po przeprowadzeniu testów orientacji zawodowej, po pierwszych lekcjach języka polskiego, po wizycie w Krakowie i po jeszcze wielu sierpniowych działaniach – odwiozłem nasze podopieczne do rodziców. Ot i w taki sposób znalazłem się po raz kolejny w Awdijewce.

Oczywiście nie było to takie proste. Najpierw marszrutka Drohobycz – Lwów, następnie pociąg Lwów – Kijów, no i następny Kijów – Konstantinowka. Tam już czekał samochód, którym po przebyciu ostatnich kilkudziesięciu kilometrów i przejściu kilku kontroli na „blokpostach” dotarliśmy do celu. Prawie 1500 kilometrów od mego ukraińskiego domu. Dzieci oddałem rodzicom, spotkałem się z awdijewskimi przyjaciółmi, trochę odpocząłem i… utknąłem w Awdijewce. Przyczyna prosta – pierwszy września, pierwszy dzwonek, koniec wakacji. Wszyscy kończą urlopy, wracają do domów, szykują książki i zeszyty… Jednym słowem – brak biletów. Jak już znaleźliśmy możliwość dotarcia do Kijowa, czy do Połtawy, to do Lwowa czy Drohobycza już nijak wolnego miejsca w pociągu znaleźć się nie udawało! Z kolei jak z Kijowa coś tam się znalazło – to do Kijowa nie miałem jak się dostać. Utknąłem poważnie, bo aż do wieczora 6 września. Tego właśnie dnia mogłem (z Konstantinowki, po dowiezieniu mnie tam samochodem przez przyjaciół) wyjechać do Kijowa, i potem do Stryja. Piszę o tym wszystkim, by opowiedzieć nie tyle o moich kłopotach, ale by uzmysłowić czytającym jakie to przygody czekają awdijewczan, kiedy chcą gdzieś wyjechać, i do swego miasta wrócić. Może pisanie o „komunikacyjnym odcięciu Awdijewki” od reszty Ukrainy byłoby przesadą, ale nie jest tam łatwo dojechać.

Fot. Artur Deska

Te kilka dni mego „utknięcia” postanowiłem wykorzystać, by poznać miasto. Bywałem już w Awdijewce, widziałem ją z okna samochodu podczas akcji humanitarnych, podczas spotkań i projektowania kolejnych działań, podczas kurtuazyjnych wizyt. Wiele też czytałem – o mieście, o wojnie, o ludziach. Miałem jednak świadomość, że tej „prawdziwej Awdijewki” nie znam. Postanowiłem to zmienić i w tym celu przez dni kilka powłóczyć się ulicami, posiedzieć na ławeczkach, porozmawiać z ludźmi, porobić zakupy w miejscowych sklepach, odwiedzić kilka rodzin w domach. No i tak właśnie zrobiłem. Mam nadzieję, że chociaż trochę udało mi się Awdijewkę poznać.

Awdijewka żyje dookoła Koksochemicznego Kombinatu. To moloch, część imperium Renata Achmetowa. Stanowi jedną trzecią część Awdijewki, ale jednocześnie – takie odniosłem wrażenie – część najważniejszą. Większość rodzin, które miałem możliwość odwiedzić, jest z tym kombinatem związana. Jest także, w pewnym sensie, od niego uzależniona. Albo ktoś w nim pracuje, albo pracował, albo chce pracować. Właściwie to nic dziwnego, bo kombinat w czasach swego rozkwitu zatrudniał ponad 6 tys. ludzi (obecnie około 3,5 tysiąca), a teraz gdy nie można tak jak „przed wojną” pracować w niedalekim Doniecku i jednocześnie większość małych firm w Awdijewce upadła – jest to jedyny wiarygodny pracodawca w mieście. Kopci, śmierdzi, niszczy środowisko i zdrowie, mało płaci, ale daje pracę, co dla mieszkańców miasta jest niezwykle istotne. Większość z tych, którzy pozostali w Awdiejewce, mogą dzięki niemu egzystować. Nie mam żadnych złudzeń co do tego molocha To nie jest instytucja dobroczynna! To przestarzały, zadymiony, ogromny moloch, wykorzystujący pracowników. To fakt – płaci. Fakt – innych możliwości pracy i zarobku nie ma. Stąd wyjątkowa pozycja kombinatu w mieście.

Miasto, przynajmniej to „nowsze” (jest „stara” Awdijewka i „nowa” – pobudowana dla pracowników kombinatu) stara się żyć normalnie, na ile w tych warunkach jest to możliwe. Ludzie chodzą do pracy, robią zakupy, dzieci chodzą do szkoły, młode mamy spacerują z wózkami. Zdawać by się mogło – sielanka. Tymczasem nic z tego! Cały czas, w oczach spotkanych ludzi, w niedopowiedzianych zdaniach, w gestach, w powietrzu nawet odczuwa się strach i niepewność. Życie toczy się dookoła rozmów o tym, czy dzisiaj będą strzelali, a jeśli tak, to gdzie i kiedy. Tematem rozmów towarzyskich jest pytanie czy w kranach będzie woda, a jeśli nie, to kiedy i na jak długo ją zamkną. Niedługo już zima – ludzie martwią się, czy będzie prąd, czy będzie ogrzewanie. No i nad wszystkim tym nieustannie wisi pytanie – jak długo jeszcze? Kiedy ta przeklęta wojna się skończy?

Fot. Artur Deska

Mieszkania w „Starej Awdijewce” to chatki. Takie budyneczki wiejskiego typu. Część z nich ze śladami odłamków, część z tekturą zamiast szyb. W metalowych bramach dziury po odłamkach. Gruntowe drogi, kałuże. Na podwórkach kury i kaczki. Psy i koty – te praktycznie są wszędzie. Ludzie ze Starej Awdijewki, ci którzy są młodsi, pracują w kombinacie i prowadzą przydomowe gospodarstwa. Starsi, emeryci i renciści egzystują – niekiedy bardzo blisko wojny. Wiele budynków jest zniszczonych, ale w większości mieszkają w nich ludzie. Nawet na granicy Awdijewki i jej słynnej „Promzony”, czyli tuż przy samej linii frontu. Przeważnie to ludzie bardzo starzy i chorzy, nie chcący opuścić domów, w których przeżyli całe swe życie. Egzystują, zmęczeni wojną – to na tę część miasta najczęściej spadają pociski.

„Nowa Awdijewka” (tzw. Chimia), to kilkupiętrowe budynki zbudowane w różnych czasach – od lat sześćdziesiątych (tzw. chruszczowki), po niedawne czasy. Kilka wysokich budynków, w tym słynny – na granicy „starej” i „nowej” Awdijewki „rozstrzelany budynek” z muralem. W tej części miasta jest prawie 200 budynków – podobno tylko trzy z nich nie ucierpiały. W wielu nie ma szyb, wybitych podmuchami wybuchów – okna zabite tekturą. Na ścianach, dachach, elewacjach – ślady odłamków. Moi przyjaciele, u których mieszkałem, opowiadali mi, że pocisk uderzył w drzewo kilka metrów od ich okna. Drzewo ich uratowało, ale wszystkie szyby wyleciały, a w ściany pokoju powbijały się odłamki. Drzewo ich uratowało. Okna wstawili, bo żyć i mieszkać jakoś trzeba, ale na ścianach ich domu nadal widać „rany”.

Praca. Większość dociera do niej na piechotę. Prawda, jakieś tam nieliczne autobusiki po mieście jeżdżą, ale jest ich bardzo mało i jeżdżą nieczęsto. Ale do pracy trzeba dojść. Każdego dnia, tam i z powrotem, po kilka kilometrów w jedną stronę niekiedy. „Urozmaiceniem” tych „spacerów” bywają ostrzały – teraz wprawdzie rzadkie.

Sklepy. Większość z nich to niewielkie sklepiki. Przed wojną na zakupy jeżdżono do odległego o kilkanaście kilometrów Doniecka. Teraz nic z tego. W mieście był jeden większy sklep samoobsługowy – zaczęły się ostrzały i został zamknięty. Teraz tylko małe sklepiki albo dyskont ATB – jedyny większy sklep, który się ostał (dla dociekliwych – warto poszperać, dlaczego akurat ten sklep nie boi się ostrzałów). W sklepach wybór niewielki, a ceny o wiele wyższe niż na „pokojowym” lądzie. Jakieś poważniejsze zakupy np. odzież, wszyscy robią w Pokrowsku albo jadą jeszcze dalej.

Szkoły. Kilka, częściowo zniszczone przez artylerię, zamknięto. Dwie funkcjonują w jednym budynku, a we wszystkich szkołach niewiele dzieci – naliczyłem 5 funkcjonujących szkół (najpewniej realna ich liczba to 5 +/-1), i dowiedziałem się, że w tym roku do szkół poszło (łącznie wszystkich) około 1400 uczniów. Cóż, niewiele, chociaż podobno w 2015 roku było o wiele gorzej. Jedną ze szkół wyremontowano za polskie pieniądze. Nowe, plastikowe okna, ławki, pomoce naukowe. Dzieciaki, jak to dzieciaki – radosne, bo coś się dzieje i zarazem smutne, bo to koniec wakacji.

Apteki. Jest problem. Niby są, ale lekarstwa w nich niezbyt wyszukane. Hurtownie medyczne były w Doniecku, a teraz trzymanie zapasów drogich leków nie wydaje się najrozsądniejszym rozwiązaniem. Stąd, po bardziej wyrafinowane leki trzeba jeździć do Kramatorska albo jeszcze dalej.

Język. Panuje rosyjski. Spotykałem wprawdzie czasem kogoś, kto rozmawiał po ukraińsku, ale panuje tam język rosyjski. Nie będę się na ten temat rozpisywać, jedynie podzielę się doświadczeniem. Przez dziewięć dni z premedytacją mówiłem po ukraińsku (rosyjski też znam nie najgorzej). Wszędzie – w sklepie, w kawiarni i na ulicy. Z nauczycielami, z kierownictwem miasta, z babciami, które sprzedawały na ulicy brzoskwinie… Ze wszystkimi. I nie spotkałem się z najmniejszym nawet wyrazem dezaprobaty, gestem, słowem obraźliwym.

Fot. Artur Deska

Oczywiście nie zobaczyłem wszystkiego, a i zapewne wiele z tego, co zobaczyłem i usłyszałem, dopiero za jakiś czas zrozumiem. Wiem, że byłem w Awdijewce w czasie szczególnym – nie strzelali. Pojmuję również to, że moi przyjaciele opiekowali się mną (niekiedy przesadnie) i tym samym uniknąłem sytuacji niezręcznych i konfliktowych. Również pisząc o Awdijewce wybieram to, co uznaję za ważne, pomijając sprawy inne. Dlatego obraz tego frontowego miasta, który przedstawiłem czytelnikom Kuriera, jest zapewne niekompletny.

Rozumiem, że Awdijewka to sprawa skomplikowana. I pisząc o niej, nie piszę tym razem o wojnie. Nie piszę o polityce. Czynię to celowo. Zamierzałem bowiem podać opis frontowego miasta, tego jak żyje, jak wygląda, a nie analizować przyczyny i snuć przypuszczenia. Owszem, mam swe poglądy, również takie, które odnoszą się do przyczyn wojny i tego, co się w Donbasie dzieje. Tym jednak razem chciałem jedynie opisać życie miasta.

Artur Deska
Tekst ukazał się w nr 17 (285) 12-28 września 2017

Artur Ryszard Deska (1964). Niemłody i brodaty wielbiciel fajki, dobrych książek, filozofii oraz historii. Poeta. Pasjonat zdrowego rozsądku i bezkompromisowy krytyk panoszących sie i rozdętych: relatywizmu tudzież poprawności politycznej. Jesienią 2003 roku, po kolejnym kryzysie (nadciśnienie, serce i cukrzyca) postanowił „dożyć swoich dni inaczej” – złożył w kościele „śluby prywatne”, wyjechał z Polski, osiadł w Drohobyczu i zajął się działalnością charytatywną. Od listopada 2003 roku zastępca Dyrektora Caritas Samborsko-Drohobyckiej Diecezji UGKC. Założyciel i wieloletni Dyrektor Centrum Wolontariatu Caritas w Drohobyczu. „Ojciec” i wychowawca wielu pokoleń wolontariuszy. Współzałożyciel Ukraińskiej Grupy Humanitarnej. Od 2014 roku – opiekun „drohobyckiej” wspólnoty Tatarów krymskich. Mimo cyklicznie powtarzanych i apokaliptycznych diagnoz lekarzy – wciąż żyje i walczy. Motto: „Bóg kocha wariatów...”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X