Jakieś białe sylwetki Pałac Bielskich we Lwowie, z archiwum autora

Jakieś białe sylwetki

Nocą z 12 na 13 kwietnia 1940 roku NKWD rozpoczęło wielką akcję deportacji. Wśród dziesiątek tysięcy uwięzionych i wywiezionych lwowian byli właściciele pałacu często odwiedzanego dziś przez Polaków.

„JAKIEŚ BIAŁE SYLWETKI”.

Osłonięty koronami drzew pałacyk przy Kopernika 42 we Lwowie wydaje się dziś zaciszną oazą. Mieści Obwodowy Dom Nauczyciela, w którym siedzibę ma również Polski Teatr Ludowy.

Posiadłość od lat 20. ubiegłego wieku była własnością Juliusza Aleksandra hrabiego Bielskiego i jego żony, Eleonory. Służyła za miejską rezydencję rodziny, do której należało także troje dzieci hrabiostwa. Juliusz po kądzieli wywodził się z Dzieduszyckich, Eleonora z książąt Jabłonowskich. Córkę wydano za Krasickiego z Leska, jednego z synów ożeniono z panną Baworowską, drugiego z Sapieżanką. Familia zaliczała się więc do arystokratycznej elity, zwłaszcza, że posiadała także świetnie prosperujący majątek ziemski z naprawdę okazałym pałacem pośród rozległych dóbr w Rychcicach koło Drohobycza.

Juliusz Bielski, z archiwum autora

Hrabia Bielski, zapalony myśliwy, do września 1939 roku był prezesem Towarzystwa Łowieckiego we Lwowie. Wnętrza, urządzone z arystokratycznym rozmachem, zdobiły jego niezliczone trofea. Dom, obszerny i okazały, otoczony niewielkim ogrodem nie konkurował wprawdzie urodą z innymi lwowskimi rezydencjami, choćby z pobliskim par excellence pałacem Sapiehów, ale wyróżniał się frontem, który przytłaczał wchodzących monumentalną kolumnadą.

Hrabiostwo Bielscy byli parą wzorową i wzorcową. Wysoki, postawny Juliusz nosił się z nienaganną elegancją,  pieczołowicie dbając nie tylko o wygląd, ale i etykietę. W rozmaitych środowiskach uznawano jego autorytet, choć politycznie był zdeklarowanym konserwatystą, to majątkiem zarządzał skutecznie i nowocześnie, inwestując także w kolej, drogi, akcje rozwojowego przemysłu. Podtrzymywał przy tym nieco staroświecki wizerunek silnego polskiego szlachcica tak modelowo, iż żartowano, że portretując go w kostiumie z dowolnej epoki, zawsze można podpisać „wielki Polak”.

Eleonora Bielska, z archiwum autora

Eleonora Bielska, dużo młodsza od hrabiego, onieśmielała urodą i dumną elegancją, słynęła z zamiłowania do biżuterii i wysmakowanej garderoby, ubrana zawsze modnie, choć nieco teatralnie, harmonijnie uzupełniała obraz męża.

Złośliwcy powiadali, że kiedy Bielscy w cieplejsze dni zawsze o jednej porze szli spacerem do pobliskiego Kasyna Szlacheckiego, to okoliczni stróże, kucharki i pośledniejsi mieszczanie długo wystawali po bramach, by w odpowiednim momencie „paść do nóżek szanownego państwa”. Nawet pałacowa służba, pokojówki, lokaje, stangreci i szoferzy, paradujący w staromodnych liberiach i rozłożystych fartuchach, wyróżniali się herbową prezencją i wymusztrowaną ogładą.

Kto wie, być może to właśnie zachęciło zdobywców miasta, którzy od jesieni 1939 roku pośpiesznie czynili je sowieckim, żeby tutaj ulokować – w pałacu, bo jakżeby inaczej – kandydatów na stalinowskich inżynierów dusz. Oddanie im mieszczańskiej kamienicy, choćby i najokazalszej, nie byłoby tak symboliczne, jak odebranie na ten cel domu nastajaszczym grafom, którzy już samym wyglądem i manierami zasługiwali, by dosięgnęła ich dziejowa sprawiedliwość niesiona na sołdackich bagnetach. Sowieckie władze zdecydowały, że pod tym adresem mieścił się będzie Klub Pisarzy.

Henryk Vogler, który po wojnie nie ozdrowiał z komunistycznej infekcji, patrzył na zagrabiony dla tego celu dom hrabiów Bielskich z wdzięczną afektacją, widząc w nim „wspaniały i rozległy pałacyk magnacki, który władze przydzieliły w rozumieniu ważkości roli, jaką w nowym ustroju pełnić winni pisarze”.

Juliusz Bielski, z archiwum autora

Uroczyste otwarcie „Klubu Pisarzy m. Lwowa” odbyło się, jak zapowiadał „Czerwony Sztandar”, 31 grudnia 1939 o dziewiątej. Połączono je z „wystawą obrazów 28 malarzy lwowskich”. Anonsowano, że po oficjalnych przemowach i dziękczynnych tyradach uświetniających ceremonię artystów „nastąpi spotkanie z Nowym Rokiem – całonocna zabawa, urozmaicona pomysłowemi i zaimprowizowanemi na miejscu występami poetów, malarzy i muzyków”.

Jak w tej rzeczywistości wyglądało życie Juliusza i Eleonory Bielskich? Jeszcze przez kilka miesięcy pozwolono im zajmować niewielką powierzchnię na ostatnim piętrze ich domu. Wanda Ładniewska powołując się na Boya wspomina jak podczas sławetnego Sylwestra w Klubie stary hrabia pisarzy zebranych licznie pod jego dachem uważał za swoich gości. W eleganckim fraku i białych rękawiczkach „snuł się po pięknych galeriach pałacu, jak mara, zjawa z dawno minionych czasów”.

Hrabiowska para należała do środowiska, które w pierwszej kolejności miało być wyeliminowane z przyszłego społeczeństwa. W mieście wydawało się, póki co, bezpieczniej. Majątek w Rychcicach znalazł się przecież w rękach ludu, a na pośpiesznie komunizowanej i kolektywizowanej wsi dawni właściciele mogli się spodziewać najgorszego. Nie tyle zresztą z rąk samego ludu, co jego uzbrojonych „wyzwolicieli”. O ile określenie „pomieszczyk”, czyli ziemianin, w ustach prostego czerwonoarmisty brzmiało jak jedna z licznych obelg, to w języku czynowników terroru był to ponury omen. Ziemianin był tym gorszy dla sowieckiej władzy, czym mniej mu zarzucano. Karolina Lanckorońska objaśniając ten paradoks zauważyła, że w pierwszej kolejności pozbywano się tych, którym sowiety z ich byłych majątków wystawiły świadectwo pochlebne: „»pomieszczyk« bowiem, który nie tylko nie jest krwiopijcą, ale jeszcze zdradza zmysł społeczny, zadaje kłam propagandzie i jest tym samym niebezpiecznym wrogiem rewolucji”.

Hrabia Bielski był więc po wielokroć groźniejszy od przeciętnego wyzyskiwacza. Jego majątek w Rychcicach był dobrze zarządzanym przedsiębiorstwem rolnym, dużym i bezpiecznym pracodawcą dla wielu wiejskich rodzin. Na domiar złego Bielski działał skutecznie na rynkach kapitałowych, miał spore aktywa w przemyśle i nieruchomościach. Obciążał go ponadto autorytet w przedwojennych instytucjach społecznych i państwowych oraz szerokie koneksje rodzinne i polityczne. Z punktu widzenia NKWD był przypadkiem beznadziejnym.

Pisarze, jeśli zważyć ich słowa, przyjęli tę, póki co, domową zsyłkę „znienawidzonych obszarników” jako zwyczajną kolej losu w tamtych czasach. Adolf Rudnicki w opowiadaniu o „Wielkim Stefanie Koneckim” wspomniał tylko, że „hrabia na swych wysokich nogach jeszcze jakiś czas spacerował pomiędzy literatami. Pewnego razu złapał Boya: – Jestem niezmiernie zadowolony – rzekł z zadyszką – że goszczę pisarzy. Bo mówiono, że jak przyjdą bolszewicy, to mi konie wstawią do pałacu”.

Jerzy Putrament w ogóle nie poświęcił im uwagi, rzucił jedynie, że na drugim piętrze „mieszkali właściciele pałacu, zdaje się, hrabiowie Bielscy. Widywaliśmy czasem jakieś białe sylwetki, przesuwające się koło ścian”.

Aleksander Wat w rozmowach z Czesławem Miłoszem mówił o tych „zdaje się hrabiach” lepiej i życzliwiej: „Hrabia mieszkał na górze, na piętrze. Z początku schody na to piętro były wolne. Potem zatarasowano schody, z tym, że hrabia co pewien czas miał prawo zejść innym wyjściem. I między innymi, gdy schodził hrabia ze swoją żoną, Polewka parę razy, sam to słyszałem, mówił: towarzyszka hrabina. Hrabina była jeszcze bardzo piękną kobietą, chociaż już niemłodą, kiedyś słynna piękność i nawet, podobno, kochankowie jej ginęli w pojedynkach”.

Być może z powodu tej legendarnej urody ukraiński pisarz Ostap Tarnawski zapamiętał tylko właścicielkę pałacu: „W budynku na ostatnim piętrze żyła jeszcze hrabina, ale wkrótce ją przeprowadzono do maleńkiego domku, usytuowanego przy bramie wjazdowej, gdzie kiedyś mieszkał stróż. Tam również długo nie zagrzała miejsca, bo okazało się, że jest to świetne miejsce na stołówkę – i był to pretekst, aby hrabinie znaleźć miejsce w słonecznym Kazachstanie i do tego bezpłatnie przewieźć ją znanymi radzieckimi środkami transportu, które już od pierwszych dni stały przygotowane na wszystkich stacjach towarowych”.

Juliusza i Eleonorę Bielskich wywieziono niemal w dniu imienin hrabiego, nocą z 13 na 14 kwietnia 1940 roku. Koszmar tamtych dni niektórzy nazywali później nocą świętego Juliusza. Wywózki trwały już od lutego, ta jednak była pierwszą przeprowadzoną tak demonstracyjnie i na tak wielką skalę – akcja objęła ponad 300 tysięcy ludzi.

Nie wiadomo jak hrabiowie spędzili ostatnie chwile w pałacyku po dziś dzień tytułowanym ich imieniem. Od kilku miesięcy patrzyli na grabież bogatego wyposażenia pałacu. Niewiele zdołali uchronić w pomieszczeniach ostatniego piętra. Na niewiele zresztą pozwalały przepisy, na jeszcze mniej kaprysy nowej administracji, która kradła do woli po pozorem kolejnych inwentaryzacji.

Meble, dywany, dzieła sztuki, bibeloty i cenne precjoza codziennie gdzieś wywożono. Już po pierwszej rewizji na Kopernika zabezpieczono ogromną kolekcję broni myśliwskiej hrabiego, jedną z największych i najcenniejszych w przedwojennej Polsce. Przejął ją podobno Chruszczow i przez kilka lat obdarowywał partyjnych bonzów najciekawszymi eksponatami. W noc wywózki Bielscy nie mieli zapewne więcej czasu niż inni. Spakowali to, co dało się unieść. Po ostatecznym usunięciu ich z pałacu cenniejsze rzeczy „zabezpieczył” Curkowski, to co zostało rozgrabił roboczy personel Klubu Pisarzy.

Ola Watowa, deportowana z dzieckiem tym samym transportem, we „Wszystko co najważniejsze” wspomniała nieco o ich losie na zesłaniu. Niemal osiemdziesięcioletni wówczas hrabia, doświadczony myśliwy, uczył dzieci łowienia ptaków, także jej syna Andrzeja. „Sporządzał sidła. Pamiętam dobrze te ptasie uczty. Mój Boże! Najwięcej było na tym puchu i piórek, a przecież nie gardziliśmy resztą”.

Juliusz Bielski umarł w listopadzie 1941, według jednej wersji wyczerpany głodem, wedle innej ciężko pobity. Pochowano go w mogile wygrzebanej w stepie, w Usz-Tobe, kilkadziesiąt kilometrów od Ałma-Aty. Aleksander Wat mówił, że po układzie Sikorski-Majski synowie Bielskich, przebywający w Londynie, przy pomocy urzędników rządu emigracyjnego wynegocjowali z Moskwą pozwolenie wyjazdu dla matki. Eleonora Bielska odmówiła jednak. „Ślubowałam, że wrócę do Polski tą samą drogą” – miała powiedzieć przysłanemu enkawudyście i została w Kazachstanie aż do powojennej repatriacji. Umarła w 1977 roku w Krakowie w wieku 93 lat.

I tak właściciele zacisznego pałacyku rozpłynęli się w wojennej historii niemal bez śladu. Ostap Tarnawski, który mieszkał przy ulicy Kopernika, napisał po wojnie książkę o lwowskim życiu literackim. Wiele uwagi poświęcił Związkowi Pisarzy i jego siedzibie, dzieląc się też krótką, sentymentalną impresją. „Pałac Bielskich zapamiętałem dlatego, że krótko przed wojną odbywało się w nim tradycyjne wesele, z zachowaniem ceremoniału szlacheckiego, a goście zjeżdżali na podwórze w staroświeckich karocach, które pewnie powyciągano gdzieś z muzeów, wraz z woźnicami ubranymi w takie same muzealne, zielone mundury z szerokimi czapkami”.

Nie znalazł się jednak świadek, który zechciałby odnotować jak w kwietniu 1940 na niewielki pałacowy dziedziniec zajechał rozklekotany zis. Mundury enkawudowskich żołdaków były wprawdzie też zielone, lecz niechlujnie wymięte, a spod czerwonych czapek z niebieskimi otokami zalatywało machorką i samogonem. Zastosowano bynajmniej nie szlachecki ceremoniał – dwoje ludzi taszczących niezgrabne toboły bez ceregieli wepchnięto pod spłowiałą plandekę i stłoczonych z innymi wygnańcami powieziono na dworzec zamarstynowski. Karolina Lanckorońska obserwowała wtedy z okna lwowskie ulice. „Przy bardzo bladym świetle poranka przejeżdżały samochody pełne ludzi” – zanotowała. „Żołnierze Armii Czerwonej i milicjanci pilnowali ich, stojąc na stopniach”.

W ten sposób tysiące lwowian żegnało swoją ostatnią wiosnę we Lwowie.

fragment książki „DUSZE W CZERWIENI” powstającej w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, która ukaże się w 2024 roku. Tekst © Sławomir Gowin

Tekst ukazał się w nr 7 (419), 14 – 27 kwietnia 2022

X