Dom Polski w Samborze Sztabem Pomocy Humanitarnej fot. Karina Wysoczańska / Nowy Kurier Galicyjski

Dom Polski w Samborze Sztabem Pomocy Humanitarnej

Salę, w której kiedyś tańczono poloneza, teraz wypełniają dary, a zamiast na lekcję języka polskiego, dzieci przychodzą, by pomóc rodzicom rozdawać jedzenie uciekinierom wojennym. Tak zmieniło się życie Polaków w Samborze po wybuchu pełnoskalowej wojny na Ukrainie.

W pierwszych dniach rosyjskiej inwazji Dom Polski w Samborze stał się miejscem wypoczynku dla uciekinierów wojennych z ostrzeliwanych miejscowości. Jak wspomina Maria Ziembowicz, prezes Domu Polskiego w Samborze, nikt nie spodziewał się, że rozpoczęcie tak okropnej wojny jest możliwe i nikt nie wiedział jak ma się zachować. Jedyne było pewne – trzeba pomagać i wspierać się nawzajem.

– W drugim dniu wojny zadzwoniła do mnie pani z Polski, którą wcześniej nie znałam. Otrzymała mój numer od znajomych. Zapytała, czy może przyjechać do nas grupa z Energodaru, która udaje się do Polski. Powiedziałam, że chętnie ich przyjmiemy w Domu Polskim, poczęstujemy kawą, herbatą, żeby chwile mogli odpocząć. W sumie tych osób przyjechało około 90. Wśród nich dużo było matek z dziećmi i osób starszych. Niektórzy zostali na nocleg, odpoczęli i udali się na granicę. Później przyjeżdżały do nas kolejne osoby, zmuszone do opuszczenia swych domów – wspomina Maria Ziembowicz.

W kolejnych dniach do Domu Polskiego zaczęła docierać pomoc humanitarna. Wszystkie pokoje szybko wypełniły się lekami, środkami higieny, żywnością i odzieżą. Codziennie przychodziły tu po pomoc dziesiątki rodzin, które padły ofiarami tej niechcianej i niczym niespowodowanej wojny.

W tak trudnym czasie wsparcie w polskiej placówce kulturalnej znalazła też Pani Ksenia. 400 metrów od jej budynku w Kijowie spadła rakieta. Wtedy zrozumiała, że musi ratować swoje dzieci – czteroletniego synka i trzymiesięczną córeczkę.

– Najpierw wynajęliśmy dom w obwodzie kijowskim, gdzie chcieliśmy przeczekać bombardowania. Jednak zaczęły nam się kończyć kaszki dla niemowląt. Wtedy nie było też gdzie je kupić. Jako matka poczułam wielki strach. Rozumiałam, że my, dorośli, damy sobie rade, ale moje małe dziecko nic innego nie mogło jeść – ze łzami w oczach wspomina Pani Ksenia. – Mieliśmy jeden samochód, pięcioro dorosłych, dwojga dzieci i jednego psa. Żeby móc razem wyjechać zostawiliśmy wszystkie swoje rzeczy. Ale największy problem polegał w tym, że aby wydostać się spod Kijowa, musieliśmy jechać przez Białą Cerkiew, gdzie w ten czas toczyły się ostre walki – kontynuowała mieszkanka stolicy.

fot. Karina Wysoczańska / Nowy Kurier Galicyjski

Jednak pokonując strach rodzina udała się w drogę. Po dwóch dniach dotarli do Sambora, gdzie teraz czują się bardziej bezpiecznie.

– W Samborze powiedzieli nam, że możemy znaleźć pomoc w Domu Polskim. Na początku było nam bardzo niezręcznie o coś prosić. Zawsze dawałam sobie rade sama, zarabiałam i starałam się jeszcze innym pomagać. A teraz znalazłam się w sytuacji, kiedy sama musiałam prosić o pomoc, musiałam przekroczyć barierę psychologiczną. Ale kiedy zrozumiałam, że nie mam innego wyboru, mała potrzebowała specjalne kaszki, na które nie miałaby alergii, przyjechałam tutaj. I nigdy nie zapomnę tego dnia… – wspomina Pani Ksenia i znowu się wzrusza. – Przyjechaliśmy tutaj i wolontariuszki przyjęły nas jak rodzinę. Martwiły się, czy mamy co jeść, pytały co potrzebujemy dla dzieci. Dały nam makaron, kasze, pieluchy, serwetki i znalazły tak potrzebne dla nas kaszki dla niemowląt. To było coś niesamowitego. Płakałam tutaj pierwszego dnia. Wolontariuszki uściskały nas i mówiły, że wszystko będzie dobrze. Dziś nie tak po prostu założyłam ten sweter, jego również otrzymałam w Domu Polskim. Nadal go noszę i jestem bardzo wdzięczna – opowiedziała Pani Ksenia.

fot. Karina Wysoczańska / Nowy Kurier Galicyjski

Okrucieństwa tej wojny poznała również Pani Kateryna. Wraz z dziećmi przyjechała do Sambora na początku marca, kiedy w jej rodzinnym Iziumie w obwodzie charkowskim zaczęło być bardzo niebezpiecznie.

– Spędziliśmy tydzień w schronie ukrywając się przed wybuchami. Dzieci przestały odróżniać dzień od nocy. Walki w Iziumie zaczęły się nasilać. Straciliśmy wodę i ogrzewanie, a marzec był bardzo zimny. Moje najstarsze dziecko jest chore i potrzebowaliśmy leków. Dlatego zdecydowaliśmy się opuścić miasto. Pomogli nam w tym wolontariusze. Najpierw przyjechaliśmy do Swiatohirska, później do Słowiańska, skąd pociągiem dojechaliśmy do Lwowa. W końcu dotarliśmy do Sambora. Tu znaleźliśmy mieszkanie. Jednak oprócz dokumentów i odzieży, w której przyjechaliśmy, nic nie mieliśmy ze sobą. Wolontariuszki Domu Polskiego dały nam odzież dla dzieci, jedzenie, zdobyły leki, których potrzebowaliśmy. Jesteśmy bardzo im wdzięczni – powiedziała p. Kateryna.

Nadal Dom Polski w Samborze działa jako wielki sztab pomocy humanitarnej. Docierają tu dary głównie z Polski, ale też z Anglii, Francji i Włoch. Wolontariusze przekazują je uciekinierom wojennym, obronie terytorialnej, żołnierzom oraz pozostałym na Wschodzie mieszkańcom ostrzeliwanych miejscowości. Jednym z takich wolontariuszy jest Pan Paweł, który do początku rosyjskiej inwazji mieszkał w Charkowie, a teraz dowozi pomoc humanitarną do rodzimego miasta.

– Ta pomoc jest bardzo potrzebna. Wskutek działań wojennych dużo mieszkańców obwodu charkowskiego pozostało bez domów. Niektóre firmy już nie działają, ludzie nie mają pracy. Jest dużo ludzi, którzy naprawdę potrzebują tej pomocy. W pierwszą kolej są to samotne matki z dziećmi, osoby starsze i niepełnosprawne. To ludzie, którzy są szczególnie zagrożeni, oni nie mogą dać sobie rady bez pomocy z zewnątrz – powiedział wolontariusz z Charkowa.

fot. Karina Wysoczańska / Nowy Kurier Galicyjski

W pomoc najbardziej potrzebującym angażują się również najmłodsi mieszkańcy Sambora.

– Od samego rana do nocy dzieci są z nami. Zostawić ich w domu było strasznie, były częste alarmy. Więc żeby za nich się nie martwić, zabieraliśmy ich tutaj. Coś pomagały, coś przeszkadzały czasami, różnie było – wspomina Iwanna Augustyn, Polka z Sambora. – I nadal przychodzi tu dużo ludzi. Układamy listę osób, które do nas przychodzą. Wczoraj mieliśmy 82 rodziny. Są to głównie mieszkańcy wschodniej Ukrainy: Doniecka, Ługańska, Mariupola, Iziuma, Kramatorska. Czym możemy, staramy się im pomoc.

Przed 24 lutego w Domu Polskim w Samborze działały zespoły muzyczno-taneczne, były organizowane obchody świąt państwowych i kościelnych, a latem Letnia Szkoła Języka i Kultury Polskiej oraz Polonijny Festiwal Sztuki. Teraz Polacy w Samborze nie tracą nadziei, że wojna wkrótce się skończy. Wierzą, że Ukraina zwycięży i Dom Polski znowu stanie się ośrodkiem kultury i tradycji polskich.

Karina Wysoczańska

X