Bajka o szpiegach fot. Dmytro Antoniuk

Bajka o szpiegach

Gdy w 1958 roku w ambasadzie USA w Bernie podrzucono plik dokumentów ujawniających sekrety polskiego i radzieckiego wywiadu zagranicznego, znano tylko pseudonim człowieka, który chciał w ten sposób wesprzeć państwa zachodnie w zimnowojennej walce mocarstw. Dopiero trzy lata później, kiedy szpieg nazywający siebie „Strzelcem” postanowił uciec z „komunistycznego raju”, poznano jego tożsamość. Michał Goleniewski, naczelnik wydziału zajmującego się wywiadem naukowo-technicznym w Departamencie I Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, pomógł w dekonspiracji m.in. George’a Blake’a, pracownika SIS, brytyjskiego wywiadu, a w rzeczywistości szpiega KGB, Heinza Felfe, stojącego na czele komórki do spraw ZSRR kontrwywiadu zachodnioniemieckiej Federalnej Służby Wywiadowczej, czy szwedzkiego pułkownika lotnictwa Stiga Wennerströma, funkcjonariusza GRU. Te ogromne zasługi przyćmił jednak fakt, że po pewnym czasie Goleniewski zaczął twierdzić, że tak naprawdę nazywa się Aleksy Romanow i jest cudownie ocalonym synem Mikołaja II. Kogoś, kto opowiada podobne historie, trudno jest poważnie traktować i nic dziwnego, że do jednego worka z carską przeszłością wrzucono doniesienia szpiega na temat działalności agenturalnej pewnego profesora Harvardu, niejakiego Henry`ego Kissingera.

Myśl, jakoby Kissinger, z całym jego autorytetem i wpływem na politykę USA, mógł być z perspektywy Kremla przynajmniej wygodnym człowiekiem, powróciła po latach, lecz i tym razem odłożono ją na półkę z teoriami spiskowymi, obok chipów w szczepionkach i pozaziemskiego pochodzenia królowej Elżbiety. Powołanie Kissingera przez Donalda Trumpa na doradcę prezydenta w sprawach polityki zagranicznej wzbudziło w niektórych nieufność i zaczęto wyliczać jego prawdziwe i domniemane działania szkodzące na przestrzeni lat polityce Waszyngtonu, a sprzyjające Moskwie. Przypomniano również, że nawet były doradca premier Margaret Thatcher, Christopher Story, oskarżał dyplomatę o bycie potrójnym agentem, pracującym dla Stanów Zjednoczonych, Niemiec i Związku Radzieckiego.

Ponownie wątpliwości związane z osobą Henry`ego Kissingera i koncepcja, jakoby miał działać na rzecz Kremla, pojawiła się po przemówieniu w Davos, podczas którego apelował, aby „zmusić” Ukrainę do zaakceptowania warunków pokoju, które będą „znacznie odbiegały od jej obecnych celów wojennych”. Mówił, że negocjacje należy podjąć jak najszybciej, unikając przy tym „zadawania miażdżącej klęski siłom rosyjskim”, gdyż może mieć to katastrofalne skutki dla stabilności Europy. Tym samym należałoby zaakceptować oddanie Rosji Krymu i Donbasu, a przede wszystkim zagwarantować Moskwie „należne jej miejsce” w światowym układzie sił.

Opinia Kissingera, jakoby rozwiązanie inne niż powrót do status quo ante, miało oznaczać „nową wojnę przeciwko samej Rosji” i wykraczało poza granice wolności Ukrainy, wzbudziła w wielu środowiskach słuszne oburzenie. Wydawałoby się doświadczony polityk i dyplomata chce, aby Ukraina pozostała strefą buforową i swoimi ziemiami zapłaciła za ewentualne utrzymanie Putina z dala od sojuszu z Chinami. Przywołuje przy tym kilkusetletnią historię, w której Rosja miała być gwarantem równowagi sił w Europie. To, że była raczej przyczyną konfliktów, umknęło uwadze Amerykanina.

Być może z perspektywy Stanów Zjednoczonych rola Kremla wygląda nieco inaczej, niż gdy analizuje się ją w Europie. Tutaj chyba dla większości obserwatorów jest jasnym, że rację ma Ołena Zełenska mówiąc, iż zrzeczenie się przez Ukrainę części terytorium „nie zakończy inwazji Władimira Putina na Ukrainę”. Jej mąż, prezydent Wołodymyr Zełenski dodaje, że każdy skrawek ziemi to życie mieszkających na nim ludzi, a tym nie sposób przecież kupczyć.

Równocześnie coraz częściej w mediach pojawiają się opinie ekspertów nie tyle nawet wzywające do ustępstw, co przekonujące, że Ukraina już tę wojnę przegrała. Dostawy zachodniego sprzętu są niewystarczające, proces szkolenia wojskowych zbyt długi, armia wykrwawia się, podczas gdy rosyjska ma – rzekomo – nieograniczone zasoby ludzkie i sprzętowe. Jest to powielanie przekonania o niezwyciężonej Rosji i mamy wrażenie, że ktoś znowu serwuje nam znaną już od dawna propagandę. Wojna przecież składa się z serii bitew i potyczek, a te raz napawają optymizmem, raz skłaniają do posępnego pesymizmu, ale w rzeczywistości bardzo trudno jest precyzyjnie ustalić, co tak naprawdę dzieje się na froncie. „Jeśli Rosja przegra, sięgnie po broń atomową” prognozują niektórzy specjaliści, a przeciętny odbiorca medialnego przekazu nie jest w stanie zweryfikować zasadności tej groźby. Za to jego strach może wpłynąć na preferencje wyborcze i wesprze tę partię, która będzie wzywała Ukrainę do wywieszenia białej flagi w imię pokoju na świecie. I nie będzie miało wtedy większego znaczenia, że zachęcona sukcesem Moskwa odczeka, wyliże rany i zaatakuje kolejny suwerenny kraj. Politycy kupią sobie chwilowe zwycięstwo, a kto wie, może później kupi ich obcy wywiad i przekona, by popierali działania Putina lub jego równie szalonego następcy? Nawet papież Franciszek zastanawia się, czy wojna nie została „w jakiś sposób sprowokowana”, a gdyby tak było, Kijów byłby jej w pewnym sensie winien i w tej sytuacji powinien być gotów na ustępstwa za cenę pokoju.

Nawet, jeśli historie o szpiegach czytamy jak bajki, to w każdej takiej baśni jest przecież ziarno prawdy. Po ponad trzech miesiącach działań zbrojnych wielu ludzi pracuje nad tym, abyśmy byli skłonni zaakceptować wygraną Rosji i pozwolili Putinowi „zachować twarz”. O tym, że tylko po to, by ponownie zaatakował, nikt nie wspomina. Tymczasem w tę strategię wpisują się pozornie błahe publikacje czy niby niegroźne działania, takie, jak sondaż przeprowadzony na zamówienie polskiego pisma „Rzeczpospolita”.

Na zlecenie redakcji zapytano Polaków, czy „Ukraina powinna się zgodzić na utratę części terytorium, gdyby miało to zakończyć wojnę z Rosją” i niewielkim pocieszeniem jest fakt, że za takim rozwiązaniem opowiedziało się 18,7%, a przeciwko było 55,2% ankietowanych. Aż 26,1% nie miało na ten temat zdania, co oznacza, że ludzie ci mogą wyrobić sobie opinię w sprawie poddania się Kijowa, a na ich poglądy wpłyną być może odpowiednio sterowane media. Jeśli Polacy zaczną coraz głośniej powtarzać za papieżem, że w tej wojnie każda strona jest winna, dodadzą do tego w ślad za „ekspertami”, że to Zachód przyczynia się do eskalacji konfliktu, który zakończy się wojną jądrową, to cóż innego pozostanie politykom, jak stanąć po stronie Putina?

Tajemnicą pomysłodawców i autorów tego sondażu pozostaje, po co pytać respondentów o kwestie, które zupełnie ich nie dotyczą. Pozostaje nadzieja, że chodziło tylko o kolejny, żenujący, clickbaitowy spektakl, którego celem było tylko stworzenie kontrowersyjnej sytuacji, co zwykle wpływa na zwiększenie oglądalności witryny internetowej czy mediów społecznościowych autorów. Taka praktyka nie jest zresztą niczym nowym, ale jest ona jedną z bardzo poważnych „chorób” współczesnych mediów internetowych. Ważnym, jeśli w wielu przypadkach nie najważniejszych źródłem ich dochodów są zyski z reklam (a te biorą się z odpowiednio dużej liczby wyświetleń strony i samej reklamy), zatem redakcje bardzo często mają pokusę, by robić (niemal) wszystko, aby maksymalizować liczbę wejść na stronę. Nie od dziś wiadomo zaś, że najlepiej „sprzedają się” ludzkie dramaty i kontrowersje. Skutkiem ubocznym tego procederu jest to, że media, nie wyłączając portali informacyjnych, zaczynają coraz bardziej tracić swoją najbardziej podstawową funkcję jaką jest (powinno być) przekazywanie informacji o faktach, a nie ich (czasami) luźnej interpretacji. Opinie dyżurnych ekspertów, którzy czasem nie wiadomo czym popierają swoje ekspertyzy, zyskują przewagę nad rzeczywistym obrazem sytuacji – czytelnik czy widz jest niejako „zwalniany” z konieczności wysiłku na rzecz wyrobienia sobie własnego zdania – „jedynie słuszny” punkt widzenia ma przecież podany na tacy. W takim wariancie coraz częściej odbiorca pozostaje sam na sam z natłokiem informacji spośród których musi samodzielnie „wyławiać” fakty, pływające nieraz w istnym morzu fake newsów.

Na szczęście (z dużym opóźnieniem, ale oczywiście lepiej późno niż wcale) prowadzone są też działania mające na celu zmianę opisywanego stanu rzeczy. Kolejne redakcje portali informacyjnych tworzą specjalne podstrony, gdzie przedstawiane są wyniki weryfikowania informacji: tych o szczególnie istotnym znaczeniu, budzących największe emocje czy też pojawiających się fake newsów. Zaczynają pojawiać się także wyspecjalizowane w śledzeniu działań dezinformacyjnych media i portale – ich popularność jest jednak nadal niewielka, a praca, choć cenna, wciąż nie odpowiada wyzwaniom, jakie stawia przestrzeń informacyjna. Odpowiednie kroki mające na celu ostrzeganie obywateli przed dezinformacją i jej skutkami podjęły także instytucje rządowe, które coraz częściej starają się docierać do obywateli z komunikatami zwracającymi uwagę na potencjalne niebezpieczeństwa.

Wszystkie te działania są oczywiście pozytywne i bardzo potrzebne, wręcz niezbędne: jednak tak naprawdę są one próbami ograniczania skutków choroby, a nie leczenia jej przyczyn. U podstaw profilaktyki powinna leżeć edukacja i to począwszy od poziomu szkoły podstawowej: nauka krytycznego myślenia, weryfikacji czy poszukiwania informacji. A w tym obszarze pozostaje bardzo wiele (w zasadzie wszystko) do zrobienia, bo współczesne instytucje edukacyjne nie realizują praktycznie żadnych systemowych działań w tym obszarze.

Paradoksalnie, najwięcej dla rozbudowania zdolności przeciętnych odbiorców do weryfikowania trafiających do nich informacji zrobiła Rosja dokonując agresji na Ukrainę – zwłaszcza po 24 lutego 2022 roku. Skrajnie negatywne nastawienie do Federacji Rosyjskiej zmusza do poddania w wątpliwość nie tylko informacji z mediów rosyjskich, ale także każdej informacji, która może zawierać prorosyjskie narracje lub być elementem rosyjskiej propagandy. To może pozwolić nabyć wielu osobom – i to zupełnie dobrowolnie oraz bez konieczności inwestowania środków przez struktury państwowe – umiejętności, które będą miały pozytywne skutki dla ich dalszego funkcjonowania w przestrzeni informacyjnej. Będzie to miało pozytywne konsekwencje w przyszłości, jako że znaczenie mediów internetowych oraz ich wpływ na funkcjonowanie społeczeństw – także na ich wybory polityczne – będzie z czasem coraz większe.

Trudno jedynie prognozować, czy wraz z rozwojem kompetencji pozwalających odróżniać prawdę od fałszu będziemy częściej wskazywać obcych agentów, czy wręcz przeciwnie.

Agnieszka Sawicz
Dariusz Materniak

Tekst ukazał się w nr 11 (399), 17 – 30 czerwca 2022

X