Z Łucka na Syberię. Część I

Z Łucka na Syberię. Część I

W 1939 roku ojciec nie został zmobilizowany i do wkroczenia wojsk sowieckich przebywał w Łucku. Wykonywał jakieś prace, o których nic nam nie powiedział. Nagle 18 lub 19 września zdecydował o wyjeździe.

Może otrzymał rozkaz? Zapewne też jako były uczestnik wojny polsko-bolszewickiej, oficer rezerwy Wojska Polskiego w stopniu podporucznika, komendant powiatowy Związku Strzeleckiego zdawał sobie sprawę, że będzie narażony ze strony władz okupacyjnych na aresztowanie. Postanowił zatem opuścić zajęty przez sowietów Wołyń i przedostać się na teren okupacji niemieckiej. Przeszedł przez „zieloną granicę” i zatrzymał się w Warszawie. My zostaliśmy sami. Rozpoczęła się ciężka, okupacyjna codzienność. Mama przestała pracować już w 1934 roku. W tym właśnie roku moja siostra ukończyła szkołę powszechną im. Królowej Jadwigi w Łucku. Następnie wstąpiła do gimnazjum im. Tadeusza Kościuszki. W 1938 roku zdała tak zwaną małą maturę i do wybuchu wojny pracowała jako sekretarka w Związku Szlachty Zagrodowej. Oczywiście pod okupacją sowiecką organizacja ta nie istniała. Nie było pracy, nie było więc w domu i pieniędzy. Później, żeby utrzymać rodzinę, mama zaczęła wyprzedawać nasze meble i ubrania. Rosjanie kupowali wszystko. Wyczyścili też z towarów jedyne otwarte sklepy.

Na początku października sowieci zezwolili na uruchomienie szkół. Miałem iść do nowo wybudowanej szkoły na ulicy Jagiellońskiej, ale umieszczono tam szkołę rosyjską czy ukraińską. Poszedłem więc do szkoły na ulicy Bernardyńskiej. Nie chodziłem tam długo, gdyż zachorowałem na zapalenie płuc. Brakowało opału. I w domu, i w szkole było przeraźliwie zimno. Z trudem wracałem do zdrowia.

Jan Marcinkowski prowadzi swój oddział ulicą Jagiellońską (Fot. z rodzinnego archiwum Tadeusza Marcinkowskiego)

Niespodziewanie pojawił się ojciec. Nikt z rodziny nie wie, dlaczego – narażając życie – pod koniec listopada 1939 roku powrócił na Wołyń. Zapewne nie była to tylko tęsknota za rodziną. Musiało istnieć coś znacznie ważniejszego, co sprawiło, że przyjechał z Warszawy w rodzinne strony. Przecież w październiku aresztowano Józefa Kurmanowicza, zastępcę przewodniczącego łuckiego Związku Strzeleckiego, i Władysława Leję – zastępcę komendanta tej samej organizacji. Pojawienie się na Wołyniu w tej sytuacji było niezwykle niebezpieczne. Tymczasem ojciec zatrzymał się u swoich sióstr w Równem, gdzie przebywał kilka dni. Mimo ostrzeżeń najbliższych 9 grudnia rano przyjechał do Łucka, a w nocy z 9 na 10 grudnia został aresztowany przez NKWD. Dobrze zapamiętałem aresztowanie ojca.

Zima 1939/1940 roku była bardzo mroźna. Z powodu braku opału wszyscy spaliśmy w kuchni, gdzie paliło się zdobywanym różnymi sposobami drewnem. Ojciec przyjechał do domu 9 grudnia rano. Po gorącym powitaniu z mamą tulił nas i całował. Mówił, jak bardzo za nami tęsknił. Opowiadał o życiu w Warszawie pod ciężkim butem germańskiego najeźdźcy. Później poszedł gdzieś do znajomych i wrócił bardzo późno, gdy już zasypiałem. Pocałował mnie na dobranoc i tak zasnąłem. Obudziło mnie głośne walenie do drzwi. Ojciec nie przebudził się, gdyż był bardzo zmęczony podróżą z Równego i całodziennymi rozmowami z domownikami i znajomymi, u których w tym dniu przebywał. Mama wstała i otworzyła drzwi. Do mieszkania weszli enkawudziści w obecności świadków, którymi byli sąsiedzi. Kazali ojcu wstać i ubrać się. Rozpoczęli rewizję, przeszukując wszystkie szafy, komody, łóżka, kanapę, zaglądali pod piec, a w pokojach, gdzie nie palono, do pieców. Tu znaleziono odznaczenia i legitymacje ojca oraz jakieś dokumenty schowane przez ojca lub mamę. Zabrano również dwa albumy naszych zdjęć i liczne zdjęcia luzem. W trakcie rewizji leżałem cały czas w łóżeczku. Nie otwierałem z przerażenia oczu. Udawałem, że śpię. Po sporządzeniu przez enkawudzistę protokołu rewizji (do dzisiaj przechowała się kopia protokołu, zostawiona przez enkawudzistów mamie) kazano ojcu ubrać płaszcz. Gdy go zabierano, poprosił, by pozwolono mu pożegnać się ze mną. Podszedł do mego łóżeczka, pochylił się nade mną i pocałował mnie w czoło. Byłem tak przeraźliwie przestraszony, że i wtedy nie odważyłem się otworzyć oczu, by pożegnać się z ojcem. Dalej udawałem, że śpię i dopiero gdy go wyprowadzali z kuchni, odważyłem się otworzyć oczy i popatrzeć na niego. Widziałem go wtedy po raz ostatni.

Na majówce z rodziną i ze znajomymi. Jan Marcinkowski (pierwszy od lewej (Fot. z rodzinnego archiwum Tadeusza Marcinkowskiego)

Ojciec został osadzony w więzieniu w Łucku. Znajdowało się ono około 500 m od naszego domu. Chodziliśmy co tydzień z mamą pod więzienie, aby przekazać ojcu coś do jedzenia i czystą bieliznę. Jednak rzadko udawało się doręczyć paczkę i nie wiadomo, czy to, co przygotowaliśmy, dotarło do ojca. Wiosną 1940 roku znów ciężko zachorowałem na zapalenie płuc. Tak mocno, że nie było mowy o skończeniu pierwszej klasy. Mama sama nosiła paczki do więzienia. Pod koniec kwietnia funkcjonariusz więzienny nie przyjął paczki, informując mamę, że ojciec nie przebywa już w łuckim więzieniu i prawdopodobnie został przeniesiony do innego. To była ostatnia wiadomość o ojcu. Wszystkie starania o uzyskanie informacji o jego losie, podejmowane przez moją matkę w okresie wojny nie przyniosły żadnych rezultatów.

Rok 1940 był jeszcze bardziej ciężki. Do troski o ojca dołączyły się rosnące kłopoty z zaopatrzeniem. Sytuacja pogarszała się coraz bardziej. Mama wychodziła o świcie, by dostać cokolwiek. Po cukier i chleb stało się godzinami w długich kolejkach. W sklepach były tylko: sól i nafta. Na szczęście moja siostra Lodzia znalazła pracę jako maszynistka w banku koło soboru. We wrześniu tego roku poszedłem po raz drugi do pierwszej klasy – ukończyłem ją z wyróżnieniem. Moja nowa szkoła numer 7 mieściła się na ulicy Piłsudskiego, naprzeciw Banku Rolnego. Zajęcia prowadzono w języku polskim. Pobyt w szkole wspominam bardzo miło. Nauczycielami byli Polacy. Doskonale radzili sobie w tych trudnych warunkach. Ponieważ nie było sali gimnastycznej, zajęcia gimnastyki wiosną i jesienią organizowali na podwórku, a zimą na strychu. Okazję obchodzonych przez Rosjan świąt noworocznych wykorzystano do świętowania Bożego Narodzenia. Urządzono nam choinkę, w czasie której przedstawiliśmy program artystyczny. Ja występowałem w inscenizacji piosenki „Jadą, jadą misie”. Posadzono nas na krzesłach. Ubrano w kożuszki, futrem na wierzch. Przesuwaliśmy się z krzesełkami i śpiewaliśmy piosenkę.

Wiosną 1941 roku, w związku z niebezpieczeństwem wywózek na Sybir (wcześniej były już trzy: w lutym, kwietniu i czerwcu 1940 roku), nie przestrzegając roczników zaczęto przygotowania do komunii świętej. Prowadził je ksiądz Władysław Bukowiński. Chodziliśmy na nauki do katedry. Wielkim przeżyciem była pierwsza spowiedź, wyznanie grzechów i strach przed karą. Jeszcze przed zakończeniem roku szkolnego poszliśmy do pierwszej komunii. W tym dniu oraz jeszcze dwie niedziele później służyłem do mszy. Dzwoniłem dzwonkami.

Szybciej nastąpiło także zakończenie roku szkolnego, nie jak zawsze w czerwcu, ale już 19 maja. Zapamiętałem ten dzień dobrze ze względu na miłe wspomnienia. Znów przygotowaliśmy program artystyczny. Wszyscy byliśmy ubrani w polskie stroje ludowe. Dla chłopców zrobiono czapki krakowskie z tektury i kolorowego papieru. Moja towarzyszka do tańca miała śliczny strój łowicki. Byłem nią oczarowany.

Nie zdążyłem się jednak nacieszyć ani szkolnym sukcesem, ani wakacjami. W siedem dni po zakończeniu roku szkolnego wywieziono nas na Sybir.

Jan Marcinkowski, pracownik Sądu Okręgowego w Łucku. Łuck, lata trzydzieste (fot. z rodzinnego archiwum Tadeusza Marcinkowskiego)Na obcej ziemi
Po zajęciu Łucka przez sowietów, w 1940 roku do miasta skierowano urzędników i wojskowych sowieckich. Jednym z nich był lekarz Szurlakow, który poprosił o zakwaterowanie wraz z żoną, też lekarką, w naszym domu.

Szurlakow pochodził z Torczyna na Wołyniu. Jeszcze przed pierwszą wojną jako uczeń chodził do gimnazjum rosyjskiego w Łucku i mieszkał na stancji u naszej babci. Podobno w owym czasie podkochiwał się w mojej mamie. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości został w Kijowie, gdzie studiował. Ożenił się i już jako lekarz wojskowy z małżonką przyjechał do Łucka. Właśnie dzięki niemu uniknęliśmy pierwszych wywózek na Sybir w 1940 roku. Zawsze w porę ostrzegał mamę. Dwa razy wyjeżdżaliśmy na wieś do Czechów, a raz nocowaliśmy u znajomych. Niestety Szurlakowa przeniesiono do innej miejscowości.

Niedługo po zakończeniu roku szkolnego, przed świtem 26 maja 1941 roku, pod nasz dom na Zamkowej podjechał samochód ciężarowy. Przy drzwiach i oknach stanęli żołnierze z karabinami. Mama, siostra i ja spaliśmy mocno. Obudził nas łomot do drzwi. Do mieszkania weszli dwaj enkawudziści. Kazali nam ubierać się i zabierać ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy. Powiedzieli, że wywożą nas do innej „obłasti” do pracy, nie wiadomo gdzie. Ja stałem oniemiały. Mama nie wiedziała, co brać. Wszystko leciało jej z rąk. Tylko starsza siostra pakowała ubrania do worków i walizek. Zabrała nawet swoją balową, jasnoróżową sukienkę z organdyny, w której była z ojcem na pierwszym balu w kasynie oficerskim 24 Pułku Piechoty. Młody oficer zwrócił mamie uwagę, by zabierać ciepłą odzież. Wówczas przerażeni zrozumieliśmy, jaki będzie cel naszej podróży. Szybko wrzuciłem do worka jeden tom „Potopu” i ulubioną książkę o Indianach – „Orli Szpon” Bolesława Zielińskiego. Załadowano nas na ciężarówkę, ale choć pora była wczesna, na Zamkowej zaczął się ruch. Gdy sąsiedzi dowiedzieli się, że nas wywożą, podbiegali do auta. Każdy chciał jakoś pomóc. Przynosili trochę cukru, trochę kaszy, trochę mąki. Nie byli to sami Polacy, ale także Rosjanie i Ukraińcy. Widać było solidarność mieszkańców tej ulicy, piękny gest w nieszczęściu. Więzi ludzkie okazały się silniejsze od wprowadzonych przez politykę podziałów narodowościowych.

Zawieziono nas na dworzec, gdzie stały już przygotowane wagony towarowe, do których kazano nam wsiadać. W każdym z nich po obu stronach były trzy prycze. My zajęliśmy tę dolną. Ciągle dowożono dalsze rodziny. Do naszego wagonu między innymi załadowano doktora Adama Wojnicza, lekarza, znanego w Łucku działacza społecznego i politycznego, autora wydanej w 1922 roku w Łucku monografii „Łuck na Wołyniu. Opis historyczno-fizjograficzny”. Były z nim też żona Waleria i córka Ewa. Rodzina Wojniczów mieszkała w Łucku blisko nas przy placu Katedralnym. Załadowani do wagonów czekaliśmy dwa, może trzy dni. Teren stacji był dobrze obstawiony przez żołnierzy. Nikogo nie dopuszczano już do wagonów. Bliscy i znajomi na próżno czynili usiłowania, by coś podać. Moja chrzestna Zofia Martyńska też próbowała dostarczyć nam żywność i ciepłą odzież. Panował nieopisany chaos. Ludzie płakali, wołali swoich najbliższych. Każdy chciał pożegnać się z wywożoną na Sybir rodziną, ale odbijał się od kordonu sowietów. W końcu pociąg ruszył. Rozległ się pełen rozpaczy i przerażenia płacz. Wszyscy mieli świadomość, gdzie nas wiozą. Niedaleko stacji granicznej siostra wypatrzyła w polu pastuszków, pasących krowy. Rzuciła w ich stronę wcześniej napisany list. Nigdy nie dotarł on do naszych krewnych.

Zaczęła się długa wędrówka na wschód w zakratowanym, szczelnie zamkniętym wagonie. Warunki były straszne. Najbardziej upokarzało publiczne załatwianie potrzeb do dziury w podłodze na środku wagonu. Najpierw próbowano jakoś zasłaniać delikwenta, później zrobiono parawan. Niektórzy wdrapywali się na ostatnią półkę, by śledzić mijane stacje przez malutkie okienko tuż pod sufitem. Niekiedy pociąg zatrzymywał się i wówczas z każdego wagonu wychodziła jedna osoba po wiadro wody – tylko jedno wiadro wody na tyle rodzin. Wszystko było brudne. Myło się kubeczkiem wody. Oszczędzało ją do picia. Na szczęście nie było problemów z jedzeniem. Mieliśmy zapasy, które starczyły prawie do końca drogi.

Po dwudziestu dniach podróży wyładowano nas w Omsku i przewieziono samochodami ciężarowymi do kościoła z czerwonej cegły. My dojechaliśmy jako jedni z ostatnich. Z trudem znaleźliśmy sobie miejsce przy wejściu do świątyni, pod ścianą. Spędziliśmy w ten sposób trzy dni. W międzyczasie wywożono gdzieś naszych towarzyszy. Później okazało się, że wieziono ich do portu nad Irtyszem i dalej barkami do pracy. Już bardzo mało osób zostało w kościele.

Był ładny, ciepły dzień, gdy nas załadowano na ciężarówkę. W czasie podróży zatrzymaliśmy się w Kałaczyńsku, na dużym placu otoczonym parterowymi domkami. Przez głośniki z kina płynęła wesoła piosenka. Na środku placu stała studnia. Pozwolono nam napić się i nabrać wody. Pojechaliśmy dalej. Po dwóch godzinach byliśmy na miejscu. Wyładowano nas przy budynku szkoły w Okoniesznikowie.

Okoniesznikowo, leżące jeszcze 129 km na południowy wschód od Omska, to spora miejscowość, w której znajdowały się władze rejonu. Były tam: cztery kołchozy (zapamiętałem nazwy dwóch: „Leninskij Put’” i „Krasnyj Wastok”), sowchoz, MTS, komenda NKWD, klub, biblioteka, sklep, punkt medyczny, czteroklasowa szkoła. Miejsce naszego zesłania posiadało ciekawą zabudowę. Środek Okoniesznikowa był wolny. Zajmowały go porośnięte roślinnością ruiny domów, zniszczonych zapewne w czasie wojny domowej. Wokół tego pustego centrum powstała nowa zabudowa, na przykład Rajispałkom mieścił się przy drodze wylotowej na Kałaczyńsk. W tym oddalonym o 40 km miasteczku znajdowała się najbliższa stacja kolejowa.

Olimpia Marcinkowska, urzędniczka łuckiego Magistratu. Łuck, lata trzydzieste (fot. z rodzinnego archiwum Tadeusza Marcinkowskiego)W dniu przyjazdu do Okoniesznikowa już nikt się nami nie interesował. Dopiero nazajutrz pojawili się urzędnicy. Najpierw zabrali te rodziny, gdzie byli mężczyźni. Zostaliśmy my i rodzina doktora Wojnicza, po którego wkrótce przyjechało auto – zawieziono go do Andriejewki, gdzie znajdował się szpital. Sami spędziliśmy kolejną noc w pustej szkole. Później zlitowała się nad nami nauczycielka Daria Iwanowna. Zabrała nas do swojego domu. Był on zbudowany z drewnianych bali. Składał się z przedsionka i z dwóch pomieszczeń: kuchni z piecem chlebowym i pokoju. Nas umieszczono w kuchni. Daria Iwanowna była bardzo dobrą kobietą, ale mieszkała z matką, która odnosiła się do nas – zesłańców wrogo. Cały czas krytykowała mamę i moją starszą siostrę. Robiła złośliwe uwagi. Ciągle nas pilnowała. Życie stało się nieznośne.

Na Syberii brakowało urzędników. Mama i siostra wkrótce zostały przyjęte do pracy. Mama w Pticepromie – przedsiębiorstwie zbierającym od kołchoźników „podatek w naturze” w postaci kur i jaj, które odwożono do Kałaczyńska, do fabryki, gdzie produkowano konserwy drobiowe i jaja w proszku. Siostra, która znała się na księgowości, pracowała w biurze aprowizacyjnym kołchozu jako pomocnik buchaltera. To właśnie ona wystarała się u dyrektora o oddzielne mieszkanie dla nas. Zamieszkaliśmy w ziemiance – domku z darni wkopanym w ziemię. Jedyne okienko zostało umieszczone na poziomie ulicy. Przed wejściem był pleciony z łozy przedsionek, gdzie zimą trzymano drewno, a latem wodę. W środku znajdowało się pomieszczenie, którego jedną trzecią zajmował ogromny gliniany piec. Po prawej stronie od drzwi stała sklecona z drewna i jednej deski ława, dalej równie prymitywnie zrobione łóżko i opierający się o pryczę stolik, na którym stał kaganek. Z lewej strony była wykopana w ziemi piwnica, w zamyśle do przechowania jedzenia, ale tylko do końca stycznia gościły tu ziemniaki, później ziała pustką. Wejście do niej przykryto drewnianą klapą. W ziemiance ciepło było tylko na piecu. Kiedy spałem, w nocy w czasie tęgich syberyjskich mrozów włosy przymarzały mi do pryczy. Niech o tym, jak było zimno, świadczy fakt, że kiedy do wykopanej w ziemi jamy wlało się mleko, tworzyło ono natychmiast bloki zmarzniętego, białego lodu.

Nad albumem z rodzinnymi fotografiami Jan Marcinkowski z siostrami: Jadwigą i Heleną (fot. z archiwum Andrzeja Porębskiego)

Krótko mieszkaliśmy sami. Wkrótce dokwaterowano nam zesłańców z Besarabii – Polaków: matkę z dwojgiem dzieci. I syn, i córka byli ode mnie starsi. Chłopiec miał 16 lat, a dziewczynka 15. Ich ojciec, właściciel restauracji w Kiszyniowie, był działaczem politycznym. Został aresztowany, a rodzinę wywieziono na Syberię. Nowi mieszkańcy naszej ziemianki to osoby bardzo kulturalne, natomiast sprawcą jedynego zaistniałego między nami konfliktu byłem właśnie ja. W dzieciństwie moją prawdziwą pasję stanowiło wycinanie barwnych obrazków. Jeszcze przed wojną ojciec kupował mi arkusze z Wojskiem Polskim. Bardzo lubiłem wycinać z nich żołnierzy. Nie oszczędzałem też kolorowych gazet, które znajdowały się w domu. Na Syberii byłem pozbawiony możliwości wzbogacania moich obrazkowych zbiorów. Niespodziewanie pojawiła się pokusa nie do odparcia. Na zakończenie roku szkolnego dziewczynka otrzymała kilka nowych podręczników, wśród nich – dla mnie bardzo ciekawie ilustrowaną – książkę do geografii. Oczywiście pod nieobecność właścicielki powycinałem najbardziej zajmujące widoki zagranicznych miast. Dość długo napawałem się cenną zdobyczą. Przestępstwo wyszło na jaw z początkiem roku szkolnego. Wybuchła awantura. Zaklinałem się, że to nie moja wina, ale mama, dobrze znająca moje zamiłowania, nie bardzo chciała wierzyć.

I ja chodziłem w Okoniesznikowie do szkoły, do drugiej i do trzeciej klasy, ale moja szkolna kariera z prostej przyczyny nie trwała długo. Buciki, w których przyjechałem na Syberię, zepsuły się już w pierwszym roku. Mama, która ratowała się wyprzedawaniem rzeczy, by kupić jedzenie, nie miała pieniędzy na walonki dla mnie. Zaczynałem więc szkołę, lecz gdy przychodziły tęgie mrozy, przestawałem do niej chodzić. Szkoła mieściła się w zbudowanym jeszcze przed rewolucją parterowym budynku o trzech pomieszczeniach. Były tam dwie klasy i pokój nauczycielski. W salach lekcyjnych stały ławki, na nich kałamarze, tylko że nie było atramentu. Robiło się go domowym sposobem z ołówków chemicznych. Natomiast zeszyty przycinało się z gazet lub z papieru pakowego. Nauczyciele nie gnębili mnie szczególnie. Rówieśnicy na początku patrzyli wrogo. Wołali na mnie „Polaczok”, przedrzeźniali, ale później przyzwyczaili się i przestali mi dokuczać. Zaprzyjaźniłem się z Litwinienką, który mieszkał na mojej ulicy, nieopodal naszej ziemianki. Często w mojej obronie stawał starszy o kilka lat chłopak, który z babcią zajmował dom o ślicznie rzeźbionej werandzie. On sam również lubił wycinać figurki z drewna. Miał talent. Kiedy szedłem ulicą, wołał mnie do siebie. Pamiętali o mnie także koledzy, którzy łowili ryby w jeziorach. Niekiedy dzielili się ze mną swoim trofeum, a wówczas w ziemiance była uczta z małej rybki.

Mimo sporej szkolnej absencji, spowodowanej brakiem odpowiedniego do syberyjskich mrozów stroju, nauczyłem się doskonale czytać w języku rosyjskim. Dwie polskie książki, które przywiozłem na Syberię, znałem niemal na pamięć. Zacząłem więc pożyczać powieści z okoniesznikowskiej biblioteki i – bez przesady – byłem jednym z najlepszych czytelników. Czytałem dosłownie wszystko: sporo książek komunistycznych, na przykład o Pawce Morozowie, którego zabili kułacy, ale też tłumaczenia obcych pisarzy np. Twaina. Obok biblioteki znajdował się klub z salą kinową. Urządzano tu ważne imprezy. Raz w miesiącu przyjeżdżało objazdowe kino i wtedy można było obejrzeć nie tylko film, ale i kroniki filmowe. Była też czytelnia, a funkcję kierowniczki pełniła ciotka mojego szkolnego kolegi Litwinienki. Szczególnie lubiłem przeglądać egzemplarze „Ogońka”, które zawierały czarno-białe zdjęcia i reportaże z wojny. Te fotografie stanowiły niemałą pokusę. Dzięki znajomości z Litwinienką na moje usilne prośby kierowniczka pożyczyła mi 30 numerów pisma. Oczywiście, nie bacząc na konsekwencje, powycinałem obrazki i powyrywałem kartki. Sowicie wzbogaciłem tym sposobem swój zbiór, ale obawiałem się oddać uszkodzone gazety. Na szczęście w międzyczasie przyszedł do mnie Litwinienko i pożyczył ode mnie trzy numery. Kiedy przyszło do oddawania pisma okazało się, że je gdzieś zgubił. Do zaginionych egzemplarzy dołączyłem jeszcze dwa zupełnie powycinane przeze mnie numery. Tak oto zamiast 30 miałem 25 gazet. Sądziłem, że kierowniczka czytelni nie będzie ich liczyć, niestety zawiodłem się. Zaczęła na mnie krzyczeć, a ja próbowałem się bronić. Oburzona wołała, że specjalnie oczerniam Litwinienkę. Przez ten incydent musiałem pożegnać się z czytelnią, ale nadal korzystałem z bibliotecznych zbiorów. Dobrze było uciec w świat wyobraźni od syberyjskiej codzienności.

Tadeusz Marcinkowski
Tekst ukazał się w nr 23–24 (195–196) za 20 grudnia 2013–16 stycznia 2014

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X