Z kresowej leśniczówki do Meksyku

Z kresowej leśniczówki do Meksyku

Redakcja Kuriera otrzymała niedawno od autora Janusza Postolko wydany w roku bieżącym w Krakowie tomik jego wspomnień pt. „I tak to mi się przydarzyło”.

Do bogatej już, choć nigdy nie wyczerpanej literatury autobiograficznej Polaków urodzonych na Kresach Polski międzywojennej, dołączyła obficie ilustrowana zdjęciami opowieść mieszkającego obecnie w Krakowie konsula honorowego Meksyku, odznaczonego Krzyżem Zesłańców Sybiru oraz Orderem Orła Azteków. Te dwa niezwykłe i jak gdyby nie przystające do siebie odznaczenia okazały się klamrą, spinającą życie autora.

Urodzony w 1933 roku w Kowlu na Wołyniu, w rodzinie leśnika, jako siedmioletnie dziecko, w styczniową noc 1940 roku zostaje wywieziony wraz z siostrą i rodzicami na Syberię w okolice Nowosybirska. Ojciec jako ofiara braku zgody na „dobrowolne” przyjęcie obywatelstwa sowieckiego wkrótce umiera, matce wraz z dziećmi, po udrękach zesłania, w 1946 roku udaje się wraz z transportem repatriantów powrócić do Ojczyzny. Dalsze lata – to typowe życie w powojennej Polsce: życie rodzinne, nauka w szkole, przyjaźnie, studia, poszukiwanie pracy i mieszkania, założenie własnej rodziny, wyjazd w czasie kryzysu ekonomicznego do pracy w Meksyku i w końcu powrót do Kraju.

Licznym nazwom geograficznym w kalejdoskopie przeprowadzek i podróży towarzyszy bogaty w szczegóły i przemyślenia opis przeżyć i doświadczeń autora.

Dla czytelników Kuriera Galicyjskiego najciekawsze chyba będą wspomnienia z lat dziecięcych. Zadziwia w nich, fotograficzna wprost, pamięć małego Janusza, zdolność wyciągania wniosków i niezwykła praktyczność, które zresztą, jak wspomina, zawdzięcza wychowaniu przez ojca.

Warto zatem przytoczyć krótkie fragmenty tych dziecięcych wspomnień, opisujących w sposób prosty, lecz niebanalny, z odrobiną humoru, otaczającą go rzeczywistość:

„Mieliśmy (w nadleśnictwie w Kowlu) dwa WC drewniane, stojące nieco na zewnątrz podwórka. Aby tam dotrzeć, należało przejść przez podwórze, na którym nad stadem kur panował olbrzymi kogut, niekiedy atakujący przechodzących. Miałem porcięta z klapą z tyłu zapinane na guziki, którą odpinałem jeszcze w domu. Patrzyłem, gdzie aktualnie znajdował się kogut na podwórku i drobnym kłusem udawałem się do WC, trzymając jedną ręką klapę i ciesząc się, jeżeli kogut nie zdążył mnie zaatakować. Po upływie około roku tata wręczył mi solidną lagę i powiedział:

– W życiu nie można cały czas uciekać przed trudnymi problemami. Tu masz broń ofensywną, a tu defensywną. Ubierzesz okulary motocyklowe. Musisz wyjść i strzepać skórę temu kurzemu brutalowi.

Posłuchałem go i stoczyłem z kogutem walkę, którą w końcu wygrałem. Teraz ja rządziłem na podwórzu i kogut musiał uciekać przede mną. Brałem odwet tak często, jak mogłem. W końcu jednak przestało mnie to bawić. Zaniosłem nawet parę razy kogutowi jakieś smakołyki i w ten sposób panowała zgoda i pokój”.

W sytuacji zdawałoby się humorystycznej, która dla dziecka wcale taką nie była, lekcja słusznej obrony, niedopuszczającej pragnienia odwetu, rozwinęła się po latach w postawę życiową. Pozwoliło mu to już kilka lat później, będąc na zesłaniu, dostrzegać obok sadyzmu enkawudzistów, z których jeden przywitał rodzinę zesłańców proroctwem: „swoją Polskę zapomnisz, tu się przyzwyczaisz i tu zdechniesz”, dostrzegać również Rosjan życzliwych i zaprzyjaźnić się z nimi, uczestnicząc wraz z rodziną w ich również niełatwym życiu codziennym:

„Mąż naszej sąsiadki żołnierz Armii Czerwonej zaczął przysyłać paczki z Niemiec… Cieszyliśmy się z sąsiadami, że nic złego na wojnie mu się nie przydarzyło… Pewnego dnia sąsiadka przyszła do nas z piękną skórzaną kurtką i powiedziała: Popatrz, Wika, mówi się, że Niemcy to taki dokładny, akuratny naród, a do tej kurtki zapomnieli przyszyć guziki. Mama pokazała jej, jak działa zamek błyskawiczny. Sąsiadka, zachwycona, bawiła się tym zamkiem, jak dziecko. Na wszelki wypadek mama pokazała jej także, że zamek należy posmarować świeczką, aby zapobiec zatarciu się”.

W warunkach życia na zesłaniu, gdy wielu ginęło, mały zesłaniec brał się do każdej pracy, bo, jak wspomina „wiedziałem, że muszę nauczyć się wszystkiego, aby przeżyć”. Zaliczył więc pozyskiwanie drewna na opał, wyręb lasu, uprawę ogrodu, zaopatrywanie rodziny w niewielkie ilości zboża i w wodę, poznał też sztukę tępienia wszy. Pozostając jednak wciąż dzieckiem, biegał z wygiętym drutem w ręku za kółkiem i pływał w rzeczce. Uczęszczając do szkoły, pilnie uczył się języka rosyjskiego, czytając przy odblasku płomienia świecy klasyków literatury. W czasie największych mrozów (sięgały czasem blisko 50 stopni C) i silnego wiatru nauczył się chodzić wraz z innymi dziećmi do szkoły, idąc tyłem. Największą jednak lekcją tych lat była lekcja patriotyzmu i uczciwości:
„Władze dały polskim rodzinom do wypełnienia kwestionariusz, z rubrykami… m.in. narodowość… Rodzice, oczywiście, wypełnili: „polska”. Ojciec radził innym, żeby zrobili to samo, mówiąc, że władze wezmą to pod uwagę przy powrocie do Polski. Ale cały szereg rodzin, chcąc polepszyć swoją sytuację materialną, wypełniło: Ukrainiec lub Białorusin. W 1946 roku przy reemigracji rozpoczęły się tragedie… Gdy wyjeżdżając w kwietniu 1946 roku żegnaliśmy się z nimi, płacz zostających okazał się powszechny, a my też płakaliśmy, wczuwając się w ich sytuację”.

Mimo oczywistej słabości moralnej współwygnańców nie było ich stygmatyzacji jako zdrajców, nie było poczucia wyższości nad nimi – było współczucie i wspólny płacz nad ich niedolą.

Jest tajemnicą ludzkiego serca, że jednych cierpienie miażdży, a innych hartuje, stając się tworzywem i bogactwem ich życia. Warto więc zapoznać się z jeszcze jedną, szczerą, rzetelną opowieścią o latach niedawno minionych i zarazem wciąż obecnych i żywych w naszej narodowej pamięci.

Hanna Szarek
Tekst ukazał się w nr 19 (287) 17-30 października 2017

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X