Z Augustowa przez Kazachstan do Szczecina

Losy Witolda Soińskiego, to historia Polaków XX wieku w pigułce.

Ojciec brał udział w obronie Polski we wrześniu 1939 roku. Żona z synem została wysiedlona do Kazachstanu, skąd wrócili po II wojnie światowej. W PRL Witold Soiński zakładał komitet strajkowy Solidarności w 1970 roku w Szczecinie, gdzie mieszka na stałe. Zawsze jednak na lato wraca do rodzinnego Augustowa…

Historia Pana rodziny jest nierozerwalnie związana z Suwalszczyzną i z kataklizmami, które przewalały się nad Polską.
Dziadek mój był legionistą, dentystą i leczył Józefowi Piłsudskiemu zęby. Później kupił w Augustowie działkę na ulicy Zarzecze i z Suwałk z babką przenieśli się tutaj. Ojciec był oficerem zawodowym w IV pułku Ułanów Zaniemeńskich w Wilnie. Przyjaźnił się bardzo z późniejszym majorem Szendzielarzem, który był częstym gościem u nas w Augustowie. Ojciec był porucznikiem, natomiast późniejszy major Szendzielarz „Łupaszka” był podporucznikiem. W czasie wojny ojciec był w Armii Obwodowej Prusy, która niezbyt się spisała we wrześniu 1939 roku. Dziadek jako oficer nadterminowy i lekarz też został zmobilizowany i na szczęście obaj trafili do niemieckiej niewoli, nie sowieckiej. Ojciec był w Choszcznie przez 3 lata, a potem w Bornem Sulinowie. Wyzwolili go kościuszkowcy w styczniu 1945 roku, a dziadka, który był w Westfalii wyzwolili Amerykanie. Dziadek już niestety nie wrócił do Polski. Nas Sowieci wywieźli do Kazachstanu północnego. Do wsi w odległości 250 km czystego stepu od stacji kolejowej Mamlutka. Zawieźli matkę, dwie babki, prababkę i mnie. Po co im były te kobiety, tylko oni wiedzą. Dzięki Matce Boskiej wszyscy wróciliśmy. Wróciliśmy w 1946 roku już jako prawie obywatele. Traktowali nas prawie jak obywateli, bo nam paszporty powydawali, ale to przebiegało tak, że jedna osoba dostała paszport, druga nie.

Jaki był przebieg zesłania Pana rodziny? Jak Sowieci odnosili się do Was?
Nasz domek został okrążony 13 kwietnia 1940 roku przez pluton żołnierzy. Powiedzieli: „macie 15 minut i wyjeżdżamy!”. Babka, która świetnie mówiła po rosyjsku, bo ukończyła gimnazjum jeszcze za cara, zaczęła prosić tego podoficera, żeby nam dał więcej czasu. On gdy usłyszał jak babka mówi czysto po rosyjsku, powiedział: „Będziecie mieli dwie godziny. Bierzcie dużo zimowych rzeczy, bo tam gdzie jedziecie, może być bardzo zimno”. Furmanka zawiozła nas na dworzec w Augustowie i tam po kilkunastu godzinach zapakowano nas do bydlęcych wagonów. Na szczęście było już ciepło, to był 13 kwietnia. W czasie pierwszych wywózek wielu Polaków zamarzło w podróży. Sześć tygodni nas wożono po Sowietach, nie wiadomo po co i na co! W końcu wylądowaliśmy w północnym Kazachstanie. Jeszcze było tam zimno, ale już szła wiosna. Zabrali nas i powiedzieli: „Wy jesteście zesłańcy, zostaniecie wywaleni na step i tam macie budować sobie osiedle”. To były prawie same kobiety i dzieci, najmłodszy mężczyzna miał około 60 lat, bo reszta była w armii albo była wymordowana na Kresach. Moja babka jak zawsze była „mocna w języku”, poszła do komendanta NKWD i powiedziała: „ty nas lepiej od razu zabij”. On powiedział do kogoś, kto wyciągnął broń: „nie strzelaj, ci Polacy i tak tu zdechną!”

Tak rozpoczął się nasz pobyt w Kazachstanie. Najpierw przez pierwszy rok mieszkaliśmy u Kazacha z dużą rodziną w lepiance. On był też kiedyś bogaty, miał duże stada bydła. Jak przyszła władza sowiecka, wszystko im zabrano i przywiązano do ziemi. Przestali być koczownikami, stali się obywatelami szczęśliwego Kraju Rad. Na szczęście moja matka prawie skończyła studia przed wojną, miała absolutorium i zabrała ze sobą dokument. Tam, w tej wiosce, Sowieci otwierali ośrodek zdrowia i matkę zatrudnili jako zubnoj wracz, czyli dentysta. I wtedy nam się momentalnie poprawiło, bo miała dostęp do spirytusu, a za spirytus można było wszystko dostać. I jeszcze przyjechała z nami część mojego srebra rodowego i za to matka, już jak była zatrudniona jako lekarz, kupiła chałupinkę. Były w niej ściany z gliny i z nawozu, grube, ciepłe, jedna izba z dużym piecem, na piecu mieszkała prababka, a ja jedyny miałem łóżko drewniane. Można sobie wyobrazić jakie tam było robactwo. Matka jako dentysta miała dostęp do spirytusu i za ten spirytus zdobywała cebulę i czosnek i zmuszała nas do jedzenia i przez to nie mieliśmy szkorbutu. Wielu Polaków straciło wszystkie zęby, a nawet i życie, bo nie mieli witamin. Mając siedem lat trafiłem do szkoły rosyjskiej, ale z językiem polskim.

Jaki Kazachowie mieli stosunek do zesłanych Polaków?
Bardzo dobry! Bo ich tak samo, jak nas wynaradawiano zupełnie, rozpijano. Jak się czyta książki Maya o Dzikim Zachodzie, jak rozpijano czerwonoskórych, to ci zrobili to samo z Kazachami. Zostali wynarodowieni i przez x lat nie mieli swojego kraju. Kazachstan jest przecież dopiero od 1991 roku.

Kiedy Sowieci pozwolili na powrót do Polski?
Wróciliśmy na Piotra i Pawła w 1946 roku. Pierwszy raz matka mogła pójść z Andersem, ale powiedzieli mojej matce, że owszem potrzebują lekarza, może jechać z synem, ale kobiety już są niepotrzebne i matka zrezygnowała. Potem jak już skończyła się wojna, na podstawie porozumienia z komunistyczną Polską, Sowieci zaczęli wypuszczać deportowanych Polaków. Polacy ze wszystkich stron Sojuza dostali zezwolenie na wyjazd. Stosunek do końca był bardzo negatywny, szczególnie, gdy armia Andersa opuściła Sowiety i przeszła do Iranu. Trochę się poprawił jak powstała armia Berlinga. Dostaliśmy wszyscy dokumenty i w bydlęcych wagonach znowu przyjechaliśmy do Brześcia. Ciąg dalszy był taki, że w Brześciu obrabowano Polaków ze wszystkiego, co jeszcze ci nędzarze mieli. Szczególnie zabierano obrączki i krzyżyki. Pamiętam, jak żołdak szedł peronem i w dwóch dłoniach trzymał pierścionki i krzyżyki zabrane naszym biednym rodakom.

Zatem rodzina nie zdołała nic wywieść z Brześcia?
No właśnie, niezupełnie! Oni zaczęli w Brześciu robić dokładną rewizję, ale szukali tylko złota. Do naszego wagonu przyszedł oficer KGB i powiedział: „Wy już jesteście bardzo biedni, a oni was tu jeszcze chcą obrabować! Jeżeli macie cokolwiek złotego, dajcie dzieciom, oni nie będą dzieci rewidować!”. I te resztki złota, które przetrwały Kazachstan, trafiły do mnie. Nie rewidowali mnie i wszystko przewiozłem do Polski. Byli też wśród nich ludzie na poziomie! Natomiast pierwsza rzecz, którą zrobiono, jak podjechaliśmy do Brześcia, to zerwali wszystkie polskie flagi, podeptali i wyrzucili żołdacy sowieccy.

Jakie były dalsze Pana losy?
Dalej jechaliśmy do Warszawy. Warszawa była zupełnie zrujnowana. Trzy dni szukaliśmy tam ojca. Matka wiedziała już, że jest w Warszawie. Okazało się, że nie był już w Warszawie, tylko wyjechał do Szczecina. Potem normalnym pociągiem pojechaliśmy do Szczecina i spotkaliśmy się z ojcem. Dla mnie największą sensacją było zapalanie światła, bo ja pierwszy raz zobaczyłem elektryczność i spłuczkę z wodą. Nie rozumiałem, jak to jest, że woda sama leci.

Szczecin to miejsce protestów robotniczych.
Byłem współzałożycielem komitetu strajkowego w Stoczni Remontowej Parnica w styczniu 1970 roku. Tam zakładałem Solidarność i tam reaktywowałem Solidarność. W 1970 ludzi mordowano, byłem świadkiem tego. Widziałem setki ludzi poranionych, widziałem jak martwych wynoszono… Później to już ludzie pamiętają. Był wybuch Solidarności i potem stan wojenny, który wprowadził ten morderca, którego później tak honorowano jak odszedł z tego świata.

Rozmawiał Wojciech Jankowski
Tekst ukazał się w nr 15 (283) 15-28 sierpnia 2017

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X